Nie cała Somalia płonie

Istnieje sobie spokojnie od 20 lat, choć dotąd nikt go nie uznał: państwo Somaliland. Nie ma tu wojny, islamistów ani piratów. Są za to bezcenne dla ludzkości zabytki – dziś zagrożone.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

Malowidła sprzed 12 tysięcy lat. Laas Geel / Fot. Witold Repetowicz
Malowidła sprzed 12 tysięcy lat. Laas Geel / Fot. Witold Repetowicz

Z przyklejonym do szyby nosem patrzyłem na księżycowy krajobraz: stołowe góry, wyschnięte koryta rzek, niewielkie cienie obłoków, plamiące spaloną słońcem wielokolorową ziemię – żółtą, czerwoną i czarną. Niski pułap lotu sprzyjał obserwowaniu kraju niezbyt dostępnego dla turystów. Leciałem nad Somalią, a samolot właśnie przystąpił do lądowania w stołecznym Mogadiszu.

To nie było przeżycie na miarę „Helikoptera w ogniu”; nic w dole nie płonęło, nikt nie strzelał, a na plaży za ogrodzeniem lotniska zauważyłem nawet dwóch białych plażowiczów. Plaża w Mogadiszu wygląda pięknie z lotu ptaka, miasto zresztą też. Niestety musiałem się zadowolić taką perspektywą, gdyż w Mogadiszu miałem tylko międzylądowanie, lecąc z Hargeisy do Nairobi.

Dwa pomniki

Hargeisa to teoretycznie też Somalia. Faktycznie to Somaliland: nieuznawane przez nikogo, lecz istniejące od ponad 20 lat niezależne państwo. Bo Somalia dzieli się dziś na trzy części: Somalię Południową, Puntland i Somaliland. Somalijczycy zamieszkują też jeszcze dwa sąsiednie terytoria: region Somali w Etiopii i prowincję North-Eastern w Kenii (z eksklawą w postaci dzielnicy Eastleigh w Nairobi, zwaną Little Mogadishu).

Wszystko zaczęło się jakieś 30 lat temu, gdy w Somalii wybuchła rebelia przeciw dyktatorskim rządom Siada Barre’a. Jedną z grup rebelianckich był Somalijski Ruch Narodowy – stworzony przez klan Isaaq, dominujący w dawnym Somali brytyjskim. Gdy Barre stracił władzę, w Somalii zapanował chaos. Jego akordem – najbardziej widocznym dla świata – była bitwa o Mogadiszu z 1993 r., znana właśnie dzięki filmowi Ridleya Scotta „Helikopter w ogniu”. W tym czasie na północy od dwóch lat istniał Somaliland, który ogłosił niepodległość w maju 1991 r.

Dziś w centrum Hargeisy, stolicy Somalilandu, stoi sugestywny pomnik: na cokole, wymalowanym makabrycznymi scenami (ludzie z urwanymi kończynami), postawiono samolot myśliwski. Wokół pomnika siedzi kilkadziesiąt osób, samych mężczyzn, i popija somalijską herbatkę oraz żuje czad. Somalijska herbatka jest bardzo słodka, z dodatkiem wielbłądziego mleka. Pasuje do gorzkich liści czadu, działających jak amfetamina. Prawie każdy Somalijczyk to żuje.

Jeden z mężczyzn spontanicznie tłumaczy, że to somalijski samolot z czasów reżimu Barre, który udało im się zestrzelić. A siermiężne malunki obrazują cierpienia ludności Somalilandu, która była celem nalotów i ostrzału wojsk rządowych.

Na pomniku są też dwie daty: „1988 rok” i „26 maja”. Pierwsza dotyczy masowych bombardowań północnosomalijskich miast, gdy zginęły tysiące ludzi. Druga – to data pierwszej niepodległości Somalilandu, ogłoszonej w 1960 r. Ale nic wtedy z tego nie wyszło – kilka dni później Somali brytyjskie zjednoczyło się z dawną włoską kolonią Somalia Italiana, tworząc Republikę Somalii.

Nieco dalej stoi jeszcze jeden pomnik – tym razem czołg. Również tutaj ludzie chętnie opowiadają o okrucieństwach somalijskiego reżimu. I podkreślają: my jesteśmy Somaliland, a nie Somalia, u nas nie ma islamistów z Al-Szebab, nie ma terrorystów, u nas jest pokój. Dlaczego nas nie uznajecie?

„Recognition” to słowo, które często gości na ustach mieszkańców Somalilandu. Bo w Somalii Południowej wojna trwa od ćwierć wieku, w Puntlandzie szaleją piraci – tylko Somaliland jest oazą spokoju. Ostatni zamach był tu 6 lat temu: zginęło w nim 27 osób, gdy w tym czasie w Somalii Południowej ginęły tysiące. W Somalilandzie funkcjonują instytucje państwowe, jest uniwersytet, regularnie są wybory, a władze kontrolują całe terytorium państwa.

Zresztą to nieuznawanie Somalilandu przez świat też jest trochę pozorne: wiele państw ma tu swoje nieoficjalne przedstawicielstwa, a interesy robią firmy brytyjskie, tureckie, norweskie i oczywiście chińskie. Satelity chińskie ponoć robią właśnie mapę złóż naturalnych w Somalilandzie.

Raj surferów i raj piratów

Poza pomnikami w Hargeisie nie ma wiele do oglądania. – Stara Hargeisa została zniszczona w czasie wojny, musieliśmy zaczynać od nowa – usłyszałem w hotelu. Ale nieopodal jest prawdziwa perła, która mogłaby przyciągać tłumy turystów – wśród skał, w pobliżu drogi do Berbery. To Laas Geel, kompleks jaskiń z prehistorycznymi malowidłami z epoki kamienia; naukowcy oceniają, że liczą 12 tys. lat.

Co najciekawsze, są w idealnym stanie – może dlatego, że turystów tu prawie nie ma (nawet na mapach Google nie ma takiego miejsca). Laas Geel strzeże zaledwie dwóch dozorców – to zresztą charakterystyczne dla Somalilandu. Na drogach są checkpointy, lecz nie widać wielkich środków bezpieczeństwa. A mimo to nie ma tu terrorystów, bandytów, piratów. – To jedno plemię i oni nie popierają Szebab, dlatego jest spokój – powiedział mi stary Somalijczyk mieszkający w Europie, którego spotkałem w Hargeisie.

Drugim co do wielkości miastem Somalilandu jest Berbera, port nad Zatoką Adeńską, gdzie zachowały się resztki otomańskiej architektury z XIX w. Zniszczone w trakcie walk z reżimem Barre’a, leżą w ruinie, ale wciąż urzekają pięknem. Niestety, inwestujące w Somalilandzie firmy nie są zainteresowane zabytkami, UNESCO tu nie działa (bo Somaliland jest nieuznawany), turystów nie ma, więc prawdopodobnie i te zabytki znikną.

Pozostanie jeszcze cudowna plaża, pokryta mięciutkim piaskiem. Do tego ciepła woda, płytki brzeg i ciągły silny wiatr. Idealne miejsce dla rodzin, dzieci i surferów. Ale czarna sława Somalii jeszcze długo będzie odstraszać turystów. Brak uznania międzynarodowego nie będzie przeszkodą dla eksploatacji złóż, zwłaszcza przez Chińczyków, którzy się do tego szykują. Ale to, co nie ma wartości materialnej, w tym bezcenne malowidła z Laas Geel, będzie zagrożone.

W świecie Somalia kojarzy się nie tylko z płonącymi ulicami Mogadiszu i terrorystami z Al-Szebab, ale też z piratami. Temat zaistniał już w kulturze masowej, choć film Paula Greengrassa z Tomem Hanksem w tytułowej roli „Kapitana Phillipsa” nie zyskał takiego uznania jak obraz Scotta.

Piraci to specjalność Puntlandu, sąsiadującego z Somalilandem. To część dawnej Somalii Italiany, która też oddzieliła się od reszty w 1998 r., ale wkrótce potem zgodziła się uznawać federalny rząd w Mogadiszu. Zresztą to tylko formalność, bo rząd w Mogadiszu rządzi tylko w Mogadiszu i ewentualnie na niektórych terenach Somalii Południowej, zajętych przez wojsko kenijskie. To właśnie dzięki interwencji militarnej Kenii, która zaczęła się w 2011 r., Mogadiszu jest dziś dość bezpieczne, choć wciąż zdarzają się zamachy.

Natomiast port w Bosaso, największym mieście w Puntlandzie, to raj dla piratów. Media w Somalilandzie, który ma z Puntlandem na pieńku, nazywają ten region Pirat-Landem. Puntland rewanżuje się oskarżeniami o istnienie układu między Somalilandem i Szebab. Spór Puntlandu z Somalilandem ma jednak charakter terytorialny i dotyczy m.in. portowego Laas Qorey, zamieszkanego przez klany związane z Puntlandem, lecz uznające władzę Hargeisy. Być może dlatego, że w Puntlandzie bezpiecznie nie jest, a terytorium kontrolują tu klany i gangi pirackie. W Somalilandzie odradzają nawet zbliżanie się do granicy z Puntlandem. Nie jest ona formalnie wytyczona – po prostu w pewnym momencie kończą się checkpointy Somalilandu.

Kenijskie „Little Mogadishu”

– W Mogadiszu jest jak tu – usłyszałem od młodego Somalijczyka na lotnisku w Nairobi. Problem w tym, że to dwuznaczne słowa, zważywszy, iż w zamieszkanej przez Somalijczyków części Kenii też wybuchają bomby. W 2013 r. głośno było o ataku w Nairobi (zginęło 75 osób).

Nie, to nie jest miejsce, do którego zaglądają turyści. Na liście atrakcji turystycznych Nairobi jest nawet slumsowa dzielnica Kibera (niestety, oglądanie skrajnej biedy trochę przypomina wizytę w ogrodzie zoologicznym). Ale nie Little Mogadishu! Tu nie widać skrajnego ubóstwa, lecz wszechobecny handel. Somalijczycy cieszą się opinią ludzi przedsiębiorczych.

Na pierwszy rzut oka bogactwa też tu nie widać. First Avenue, główną ulicę Eastleigh i jej handlowe serce – jeden wielki targ – tylko częściowo pokrywa asfalt. Ale wokół rosną nowoczesne budynki, z tanimi hotelami sąsiadują drogie, pełno jest restauracji, życie tętni jakby nigdy nic. Tymczasem, gdy wędrowałem przez ten kolorowy chaos – kontrastujący ze spokojnym, postkolonialnym centrum Nairobi – na jednym ze stadionów kenijskiej stolicy zgromadzono 3 tys. osób, aresztowanych w Eastleigh w ramach operacji „Usalama Watch”.

Kenia dzieli się na Kenię A (bezpieczną, bez checkpointów i wojska) oraz Kenię B (tę, w której mieszkają Somalijczycy). Pomysłem władz Kenii na zapewnienie bezpieczeństwa w Kenii A jest zamiecenie problemów do Kenii B, ustawienie checkpointów między A i B oraz dokonywanie masowych aresztowań po zamachach.

Nikt nie ma wątpliwości, iż w Kenii B – w Garissie, Dadaab czy Eastleigh – działa islamska organizacja zbrojna Al-Szebab. Droga z Garissy (bramy do somalijskiej prowincji North-Eastern w Kenii) do Nairobi jest najeżona checkpointami, a autobusy kończą trasę w Eastleigh. Na drodze prowadzącej stąd do centrum Nairobi są kolejne checkpointy. Problem w tym, że policja i urzędnicy są skorumpowani i nielegalne przedostanie się do Nairobi nie stanowi problemu.

Ale system, choć dziurawy, działa – to dzięki kenijskiemu wojsku Al-Szebab jest teraz bardzo słabe. Kenia wkroczyła do Somalii w końcu 2011 r. – po tym, jak terroryści podpłynęli motorówką do plaży kenijskiego archipelagu Lamu i porwali trzy osoby. To nie był pierwszy atak terrorystów z Somalii, ale miarka się przebrała. Al-Szebab znalazł się w defensywie, został odepchnięty zarówno od Mogadiszu, jak i od granicy kenijskiej. Ale zaczął przenikać do obozu dla uchodźców w Dadaab, a stąd, dzięki korupcji, do Garissy i Nairobi.

– Nie boisz się? Oni tu polują na takich jak ty – usłyszałem od fryzjera w Garissie.

Operacja „Usalama Watch” trwała tydzień i zaczęła się po ataku bombowym w Eastleigh. Wojsko przetrząsało dom po domu i zatrzymywało każdego bez dokumentów lub jeśli dokumenty budziły wątpliwości. Na stadion trafiali też ci, którzy nie znali angielskiego ani swahili, języków urzędowych w Kenii.

80 procent bezpieczeństwa

Od czasu do czasu w Somalii interweniuje też Etiopia, która ma dobre stosunki z Somalilandem. Już w latach 80. wspierała tamtejszych rebeliantów w walce z reżimem Barre’a. Trudno się temu dziwić, bo kilka lat wcześniej Barre postanowił zrealizować projekt „Wielkiej Somalii” i zająć region etiopskiego Somali, znany też jako Ogaden.

Etiopii, rządzonej wówczas przez komunistyczny reżim DERG, pomogły Kuba i ZSRR. Barre tę wojnę przegrał, ale problem Ogadenu został. Separatyści, wspierani przez Al-Szebab i Erytreę, działają tam do dziś; Etiopia otoczyła ten teren kordonem. Żaden cudzoziemiec nie może pojechać na południe od linii Dżidżiga-Wajale (granica z Somalilandem). Gdy spróbowało tego dwóch szwedzkich dziennikarzy, trafili do więzienia pod zarzutem terroryzmu (zostali deportowani). Ten teren nie istnieje na turystycznej mapie Etiopii, kraju skądinąd przyjaznego turystom.

Na lotnisku w Mogadiszu większość pasażerów wysiadła. Wkrótce potem samolot zapełnił się nowymi pasażerami. Wszyscy byli Somalijczykami, choć mieli różne paszporty, wielu amerykańskie. – 80 proc. Mogadiszu jest bezpieczne – usłyszałem od współpasażera, po czym inni zaczęli dyskutować, czy to bardziej 90 proc., czy raczej 60 proc. Ale wszyscy byli zgodni, że biały turysta mógłby się poruszać po mieście bez eskorty. – Wystarczyłby jeden Somalijczyk jako przewodnik, który powiedziałby, gdzie nie iść – dodał ktoś.

Czekało nas jeszcze jedno międzylądowanie, w kenijskim Wadżir. Nikt tu nie wysiadał, po prostu to Kenia B, więc gdyby samolot miał wybuchnąć, to lepiej, by stało się to tutaj, a nie w Nairobi. Po przeszukaniu samolotu wróciliśmy na miejsca i polecieliśmy do Nairobi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014