Kenia w cieniu terroru

Rząd w Nairobi chce zamknąć największy na świecie obóz dla uchodźców w Dadaab. Twierdzi, że to furtka, przez którą przenikają somalijscy dżihadyści. W kraju rośnie napięcie między Kenijczykami i liczną mniejszością somalijską.

23.01.2017

Czyta się kilka minut

Obóz w Dadaab, po przypadkowym pożarze, 2012 r. / Fot. AFP / EAST NEWS
Obóz w Dadaab, po przypadkowym pożarze, 2012 r. / Fot. AFP / EAST NEWS

Tutaj na dobre się zaczęło – mówi Daniel Wesangula, dziennikarz z Nairobi, kenijskiej stolicy. Siedzimy na wiklinowych krzesełkach w kawiarni Artcaffe. Pijemy cappuccino, z głośników płynie łagodna muzyka, z parteru dobiega szum fontanny. Wyglądałoby to jak pocztówka z komercyjnego „afrykańskiego raju”, gdyby nie żołnierz z karabinem, który przechadza się wolnym krokiem między eleganckimi sklepami.

– Po tym, co tu się stało, natychmiast opustoszały wszystkie centra handlowe w Kenii – dodaje Daniel. Teraz, blisko cztery lata po zamachu w Westgate, nie ma śladu po masakrze. Nie ma żadnej tablicy upamiętniającej ofiary. Podziurawione kulami posadzki zostały wymienione na nowe, w miejsce roztrzaskanych witryn szybko wstawiono szyby, do sklepów powrócili klienci. Ale zostali uzbrojeni żołnierze i strach.

Daniel Wesangula: – Widzisz, jak wszystko lśni, jak tu ładnie i nowocześnie? To jest symbol aspiracji. Życia, o jakim marzy wielu Kenijczyków. Westgate było jednym z ulubionych miejsc spotkań mieszkających u nas obcokrajowców: Izraelczyków, Amerykanów, Brytyjczyków, Francuzów. To miało być jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Nairobi. A jednak terrorystom udało się tu wedrzeć i zamordować ponad 60 osób.

Zamach, przeprowadzony przez dżihadystów z Al-Shabaab we wrześniu 2013 r., nie był pierwszym atakiem, którego terroryści z tego somalijskiego ugrupowania islamskiego dokonali na terenie Kenii. Nie pociągnął też za sobą największej liczby ofiar – były poważniejsze. Wywołał on jednak gniew, jakiego wcześniej w Kenii nie było.

– Szczególnie wśród klasy średniej, bo dla niej to był cios – tłumaczy dziennikarz. – Po raz pierwszy terroryści z Al-Shabaab zaatakowali ich rewir. Myślę, że rząd wyczuł tę wściekłość i postanowił ją wykorzystać, żeby uruchomić kilka operacji, które doprowadziły do decyzji o zamknięciu obozu w Dadaab. Dlatego mówię, że tutaj na dobre się zaczęło.

Usalama, czyli bezpieczeństwo

Dadaab to największy obóz dla uchodźców na świecie. Jeszcze w 1991 r. nie było tu nic poza czerwonym piaskiem, wielbłądami i hodowcami kóz. Dziś obóz liczy 344 tys. ludzi. To przede wszystkim Somalijczycy. Władze w Nairobi uznały, że stanowi on otwarte drzwi, przez które terroryści z Al-Shabaab dostają się do Kenii. Stąd decyzja o jego likwidacji. Miała nastąpić już w listopadzie 2016 r., jednak kenijski rząd postanowił przesunąć termin o kolejne pół roku.

Zdaniem Daniela Wesanguli Dadaab nigdy nie miał związku z terroryzmem: – Spójrzmy na to historycznie – dowodzi dziennikarz. – Dadaab otwarto w 1991 r. Terroryści po raz pierwszy uderzyli w Kenię w 1998 r. I nie byli to Somalijczycy z Al-Shabaab, lecz Saudyjczycy, Jemeńczycy i Egipcjanie z Al-Kaidy. Potem, kiedy atakowali Somalijczycy, żaden z nich nie przedostał się do Kenii przez Dadaab. Somalijczycy z obozu stali się kozłami ofiarnymi. Zresztą nie tylko ci z Dadaab.

W kwietniu 2014 r., czyli siedem miesięcy po ataku na Westgate, władze kenijskie zaczęły operację antyterrorystyczną pod nazwą „Usalama Watch”. „Usalama” w języku suahili oznacza „bezpieczeństwo”. W jej wyniku tysiące Somalijczyków zostało aresztowanych, setki deportowano. Organizacje broniące praw człowieka, jak Human Rights Watch i Amnesty International, udokumentowały wiele przypadków tortur i gwałtów, a także bezprawnego przetrzymywania więźniów w nieludzkich warunkach. Operacja „Usalama Watch” skoncentrowała się na drugim po Dadaab największym skupisku Somalijczyków w Kenii – na dzielnicy Nairobi, zwanej Eastleigh.

Alim miał pecha

Alim przyjechał do Nairobi pięć lat temu. Przedstawia się jako biznesmen z Eastleigh. Zielony szyld „Safaricom”, największego operatora telefonii komórkowej w Afryce Wschodniej, wisi nad białymi kratami, które – zamiast drzwi – prowadzą do jego biura.

Zza krat, wstawionych także w miejsce okien, do wnętrza budynku przypominającego betonowe pudełko wpadają krzyki ulicznych sprzedawców, nawoływania kierowców autobusów i taksówek, dźwięki klaksonów, tętent tysięcy ludzkich kroków wydeptujących ścieżki w rozmoczonych deszczem, błotnistych ulicach.

Eastleigh tętni życiem. Alim prowadzi tu jeden z najbardziej popularnych i szybko rozwijających się biznesów w Kenii, tym bardziej godny uwagi, bo wymyślony przez Kenijczyków: przelewy pieniędzy przy pomocy telefonów komórkowych. Opierając się o niebieski motocykl, który stoi pośrodku jego biura, opowiada o swojej rodzinnej Manderze.

Mandera to miasto położone w Prowincji Północno-Wschodniej, wykrojonej w latach 20. XX wieku z Jubalandu, ziem zamieszkanych przez etnicznych Somalijczyków. Alim jest ich potomkiem. Kiedy w 1960 r. powstała niepodległa Somalia, chcieli oni, aby ich ziemie zostały do niej przyłączone. Brytyjczycy – wtedy jeszcze imperium kolonialne – zdecydowali jednak, aby przekazać je Kenijczykom.

Dziś wciśnięta w północno-wschodni kraniec Kenii Mandera stała się jednym z najczęstszych celów somalijskich terrorystów z Al-Shabaab. Ataki nasiliły się sześć lat temu, kiedy kenijskie wojska weszły do Somalii (w październiku 2011 r.) w ramach operacji o kryptonimie „Linda Nchi”. Terroryści rozpoczęli akcje odwetowe. Nie tylko w Manderze i graniczącej z Somalią Prowincji Północno-Wschodniej, ale także na wybrzeżu. W końcu w 2013 r. zaatakowali stołeczne Nairobi.

Alim miał pecha: przyjechał tu i osiedlił się w Eastleigh niedługo przed atakiem Al-Shabaab w Westgate. Zapewne nie spodziewał się, że to samo wojsko, które w rodzinnej Manderze miało go chronić przed terrorystami, tutaj w Nairobi stanie się jego największym przekleństwem. Opowiada dziś o brutalnych zatrzymaniach, o sprawdzaniu dokumentów i łapówkach, które – jak twierdzi – mają go rujnować. Mówi, że przyjechał do Eastleigh, aby zmienić swoje życie na lepsze, ale coraz częściej rozmyśla nad powrotem do Mandery.

Między frontami

Eastleigh to duża dzielnica, właściwie „miasto w mieście”: mieszka tu ponad 150 tys. ludzi. Zaczęła się rozrastać dekadę temu, wraz z coraz liczniejszym napływem do Kenii tych Somalijczyków, którzy uciekali z kraju pogrążonego w wojnie domowej od początku lat 90. XX wieku.

Wtedy, w 2006 r., radykałowie z Unii Trybunałów Islamskich przejęli władzę w Mogadiszu, somalijskiej stolicy, i z czasem zdobyli kontrolę nad ogromną częścią kraju. Islamiści niedługo jednak cieszyli się władzą, stracili ją pod koniec tego samego roku i zeszli do podziemia, kontynuując walkę partyzancką. Wówczas też pojawiło się ugrupowanie Al-Shabaab.

Największa część somalijskich uciekinierów, którzy przybyli do Kenii, trafiła właśnie do obozu w Dadaab. Tym, którzy mieli więcej szczęścia, udało się dotrzeć do Eastleigh.

– Tutejszy biznes i nieruchomości są w rękach Somalijczyków. Biznes w Eastleigh wspiera Dadaab. Każdego dnia płyną stąd pieniądze do obozu za pośrednictwem Dahabshiil – tłumaczy Daniel Wesangula, wskazując na jeden z szyldów banku Dahabshiil, dziś największej instytucji finansowej operującej w tzw. Rogu Afryki, wyrosłej na transferach pieniężnych przesyłanych do ojczyzny z całego świata przez liczną somalijską emigrację.

Daniel: – Kiedyś ta dzielnica składała się z niewielkich domków kolonialnych. Wszystko to zostało wykupione przez Somalijczyków. Teraz na ich miejscu wyrastają hotele, centra handlowe, wieżowce. Eastleigh stało się somalijską dzielnicą, a jednocześnie rozrastającym się centrum biznesowym Nairobi.

Dla kenijskiego rządu rachunek był więc prosty. To Somalijczycy z Eastleigh mieli rzekomo sfinansować terrorystów, którzy dostali się do Nairobi przez Dadaab i zaatakowali w Westgate. – Władze doszły do wniosku, że wielu dowódców Al-Shabaab ma swoją bazę tu w Eastleigh, i że stąd płyną pieniądze – twierdzi kenijski dziennikarz. – Ale do dziś nie udało się znaleźć na to żadnych dowodów. Tymczasem ucierpieli mieszkańcy dzielnicy, także kobiety z dziećmi.

Nazywają mnie terrorystką

– Była tu taka młoda dziewczyna, która trzy dni wcześniej urodziła – mówi mi Somalijka, która w 1995 r. uciekła z Mogadiszu. – Wyciągnęli ją z mieszkania siłą, nie pozwolili wziąć ze sobą dziecka. Ten chłopczyk zmarł. Inna kobieta ze strachu skoczyła z siódmego piętra, bo nie miała dokumentów, była tu nielegalnie. Były też gwałty.

Rozmówczyni nie chce podać swojego imienia. Opowiada o piekle wojny domowej, o tym, jak zostawiła w Somalii wszystko, co miała. Uciekała sama, jej rodzice zostali w Mogadiszu. Część drogi pokonała pieszo. Kiedy dotarła do Mandery, poślubiła Somalijczyka z kenijskim paszportem. Tak udało jej się dotrzeć tu, do Eastleigh, gdzie mieszka od 15 lat.

– Wcześniej nigdy czegoś takiego w Kenii nie było. Kenijczycy nazwali to „Usalama”. „Bezpieczeństwo”, co za przewrotna nazwa! To, co z nami robili, to było barbarzyństwo – kobieta opowiada, jak do Eastleigh przyszli żołnierze. – Chodzili po naszych domach, walili w drzwi, wchodzili i zabierali wszystko. Telefony, pieniądze. Gdy zobaczyli na ulicy Somalijczyka, nie miało znaczenia, czy posiadał dokumenty, czy nie, wywozili na stadion Kasarani. To było coś strasznego. Nie było toalet, wody, jedzenia. Trzymali nas tam jak zwierzęta. Gwałcili kobiety, dziewczynki, matki na oczach dzieci – twierdzi Somalijka. Trudno zweryfikować jej opowieść.

– Tam, w Somalii nie było życia – dodaje. – Kenia miała być nowym domem. Teraz boję się, czy będę mogła tu zostać. Ciągle zatrzymują mnie na ulicy. Mam dokumenty, ale i tak straszą, że zabiorą na posterunek. Im chodzi o łapówki. Zdarza się, że Kenijczycy nazywają mnie terrorystką. Gdy idę do sklepu po mleko, słyszę: „Wracaj do Mogadiszu!”. Moje dzieci nie chcą chodzić do szkoły, bo są przezywane. Znów czuję, że jestem w ciemności.

W przeddzień wyborów

– Ten cyrk związany z Dadaab jest moim zdaniem próbą wyłudzenia przez kenijski rząd pieniędzy od Unii Europejskiej – twierdzi John Githongo, szef walczącej z korupcją niezależnej organizacji Zinduko Trust z Nairobi, a kiedyś zaufany człowiek prezydenta Mwai Kibakiego.

15 lat temu nowo zaprzysiężone wtedy władze powierzyły mu niezwykłe zadanie: uleczenie Kenii z powszechnej korupcji. Githongo swoją misję potraktował serio i ledwo uszedł z życiem. Gdy odkrył, że ogromne pieniądze oficjalnie przeznaczane na bezpieczeństwo narodowe giną w kieszeniach polityków, popadł w tak wielką niełaskę, że musiał uciekać do Anglii: – To były ogromne kontakty, które miały uchronić kraj przed terroryzmem. A dodajmy, to było po 11 września w USA i niedługo po zamachu Al-Kaidy w Kenii. Tymczasem miliony dolarów wyprowadzano z kraju za pomocą firmy, która nie istniała. Tak otworzyliśmy drzwi dla terrorystów z Al-Shabaab – twierdzi dziś Githongo.

Decyzja o zamknięciu Dadaab zapadła w maju 2016 r. Pierwszym terminem likwidacji był listopad. – Każdy, kto widział Dadaab, rozumie, że sześć miesięcy to za mało na taką operację – mówi Daniel Wesangula. – Władze przeznaczyły na nią 10 mln dolarów, czyli 10 mld szylingów kenijskich. Dla naszej gospodarki to spory wydatek. I co? I nic. Według danych rządu repatriowano 30 tys. uchodźców z Dadaab. Trudno uznać to za sukces.

Daniel uważa, że problem stanowią nie tylko pieniądze. Że nawet gdyby udało się repatriować wszystkich, duża część wróciłaby do Kenii, już nie jako uchodźcy, lecz nielegalni imigranci: – W Dadaab mieszka już trzecie pokolenie uchodźców. Oni czują się Kenijczykami. Tu się urodzili, wychowali, szli do szkół. Somalia to dla nich obcy kraj. Spędziłem w Dadaab kilka miesięcy. Mówili mi, że zrobią wszystko, co w ich mocy, by zostać w Kenii. Nawet jeśli jako repatrianci trafią do Mogadiszu, to zaraz będą szukać sposobu, by wrócić do Nairobi. Dla nich dom jest tu, w Kenii. Nasz rząd tego nie rozumie.

Nowy termin likwidacji Dadaab wypada na lipiec 2017 r., miesiąc przed wyborami w Kenii. Nie wszyscy chcą wierzyć, że o wyznaczeniu tej daty zdecydowały tylko względy logistyczne. Zdaniem Johna Githongo władze chcą zbić kapitał na podsycaniu strachu Kenijczyków przed liczną somalijską mniejszością.

Githongo przekonuje: – Nasz rząd wznieca nienawiść wobec Somalijczyków, naśladując niechęć wobec uchodźców, którą widzimy w Europie. Ale odwracanie się od ludzi, którzy są w potrzebie, jest sprzeczne z afrykańską kulturą. Dlatego w Afryce jest tyle biednych krajów, które utrzymują miliony uchodźców: Uganda, Tanzania, Czad. To jest zapisane w naszych sercach. ©


AGATA KASPROLEWICZ jest dziennikarką Polskiego Radia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2017