Zostań i walcz

Północna Syria to dziś faktyczne państwo syryjskich Kurdów. Zachód obiecuje im pomoc, ale niewiele robi. Tymczasem to stąd mogłaby wyjść lądowa ofensywa przeciw dżihadystom.

29.11.2015

Czyta się kilka minut

Kurdyjska uroczystość wojskowa na cmentarzu poległych żołnierzy.  / Fot. Witold Repetowicz
Kurdyjska uroczystość wojskowa na cmentarzu poległych żołnierzy. / Fot. Witold Repetowicz

Doktor Szirwan ma 27 lat. Studia medyczne skończył w Damaszku, tuż przed wybuchem syryjskiej wojny. Wkrótce potem jego rodzina postanowiła uciekać – do Niemiec.

Pochodzą z podwójnej mniejszości: religijnej (jako jezydzi) i etnicznej (jako Kurdowie). Nie wróżyło to im dobrze w szybko rozwijającym się konflikcie. – Reżim Asada nas nie akceptował, bo jesteśmy Kurdami, a sunniccy fanatycy chcieli nas zawsze wymordować z powodu naszej religii – mówi lekarz.

Rodzina najpierw uciekła więc do Turcji, gdzie nawet uzyskali wizy w niemieckim konsulacie – i to, jak mówią, całkiem łatwo. Ale gdy przyszła jego kolej na spotkanie z konsulem, Szirwan, zamiast na nie pójść, wysłał rodzinie esemesa, że wraca do Syrii: do rodzinnego Qamiszlo, w północno-wschodnim zakątku tego kraju. Blisko stąd do granicy z Turcją i Irakiem.

– Długo byli na mnie wściekli za to, co zrobiłem. Ale w końcu zrozumieli – opowiada Szirwan o reakcjach bliskich. – Nie mogłem zostawić mojego kraju, moich rodaków. A czy ty byś uciekł na moim miejscu? – pyta.

Szirwan wrócił do „jądra ciemności”, którym od prawie pięciu lat jest Syria. Ostatnie trzy lata poświęcił, pracując dla Kurdyjskiego Czerwonego Półksiężyca (Heyva Sora Kurd).

Lekarz z Sere Kanie

Tutaj, w Rożawie – tak nazywany jest syryjski Kurdystan, czyli północna część Syrii [patrz poniżej – red.] – Szirwan na szczęście nie jest jedynym lekarzem, który podjął decyzję o pozostaniu.

Nie lzia! Nie wolno! – mówi krótko doktor Muhammad, jedyny dziś chirurg w 30-tysięcznym mieście Sere Kanie, gdy pytam go, dlaczego nie uciekł (Sere Kanie to nazwa kurdyjska; po arabsku miasto nazywa się Ras al Ayn).

Rozmawiamy po rosyjsku, bo Muhammad, podobnie jak większość tutejszych lekarzy w średnim wieku, studiował w byłym Związku Sowieckim. – Na uniwersytecie w Leningradzie mówili na mnie „Misza” – śmieje się.

Gdy wiosną 2011 r. wybuchła syryjska rewolucja przeciw dyktaturze Baszara al-Asada, w dużym wówczas szpitalu w Sere Kanie było dwóch chirurgów. Ale jeden uciekł, do Niemiec. – W czasie wojny lekarze są bardziej potrzebni od żołnierzy – mówi Muhammad, dodając, że to właśnie brak specjalistów medycznych jest dziś największym problemem w Rożawie.

– Pozostałem w mieście nawet wtedy, gdy zajęli je terroryści z Dżaghat an-Nusra [syryjska filia Al-Kaidy – red.], choć wielu ludzi przed nimi stąd uciekło – mówi Muhammad. – Nusra mnie potrzebowała, lekarz każdemu jest potrzebny. Ale nigdy nie brałem od nich pieniędzy, choć proponowali. Za to pozwalali mi dalej leczyć ludzi – wspomina.

Dziś szpital nie jest tak duży jak kiedyś: w czasie, gdy miasto okupowała Nusra, został zbombardowany przez lotnictwo rządowe Asada. Potem, dwa lata temu, miasto wyzwoliły oddziały YPG – sił zbrojnych syryjskich Kurdów. Odtąd Sere Kanie jest pod ich kontrolą.

W uratowanym skrzydle otworzono najpierw szpital wojskowy, bo trwały walki z Nusrą, a następnie z tzw. Państwem Islamskim (IS), i było wielu rannych. – Raz musiałem prowadzić dwie operacje jednocześnie. Nawet teraz, gdy front jest już daleko, zdarza się, że mam tyle pracy, iż na sen zostaje mi 3-4 godziny – mówi Muhammad.

Gdy nie było walk, w szpitalu przyjmowano też cywilów. Ostatnio odbudowano drugie skrzydło i szpital podzielono na część wojskową i cywilną. Łącznie może pomieścić nieco ponad sto osób. Znacznie więcej mieszkańców korzysta z pomocy przyszpitalnej przychodni, gdzie leczeni są za pół darmo. Możliwe jest to dzięki pomocy Kurdyjskiego Czerwonego Półksiężyca.

Hana wróciła do domu

Są dwie rzeczy, które sytuację w Sere Kanie i innych częściach Rożawy łączą dziś z Europą.

Po pierwsze: to na żołnierzach YPG spoczywa w Syrii główny ciężar walki z terrorystami, których towarzysze broni dokonali zamachów w Paryżu – ale o rannych w tym boju Europa już nie pamięta. Po drugie: to wszak część Syrii, kraju, o którym głośno w kontekście kryzysu migracyjnego. I to przecież o konieczności pomocy uchodźcom syryjskim mówi się teraz dużo, a media zalewają ich zdjęcia.

Wielu w Europie zastrzega się, że na miejscu w Syrii pomagać nie można, bo wciąż spadają tu bomby. Spędziłem 12 dni w północnosyryjskich miastach, m.in. w Qamiszlo, Sere Kanie i Kobane, skąd uciekał słynny Alan Kurdi – chłopczyk, którego zwłoki wyrzucone na plażę w Bodrum rzekomo wstrząsnęły światem. Ale nie widziałem ani spadających bomb, ani efektów tego rzekomego wstrząśnięcia światowym sumieniem.

– Cztery miesiące temu w Brukseli odbyła się konferencja o odbudowie naszego miasta – mówi Abdurrahman Hamo, dyrektor Komitetu Koordynacyjnego Odbudowy Kobane. – Unia Europejska obiecała nam tam pieniądze. Ale nic nie dostaliśmy.

To właśnie Kobane stało się symbolem oporu przeciw Państwu Islamskiemu. W październiku 2014 r. dżihadyści zaczęli szturm na miasto, a na granicy tureckiej stanęło pół miliona uchodźców kurdyjskich, uciekających przed dżihadystami. Początkowo Turcja nie chciała ich wpuścić – zgodziła się dopiero po kilku dniach i nagłośnieniu kurdyjskich protestów w świecie.

Tymczasem w mieście została garstka obrońców. Utrzymali się, a w krytycznym momencie uzyskali wsparcie powietrzne USA. Dzięki nalotom w styczniu 2015 r. dżihadyści zostali wyparci z Kobane. Wkrótce potem siły YPG odepchnęły ich na odległość 30-40 km, wyzwalając także 400 okolicznych wiosek i reaktywując autonomiczny kurdyjski kanton Kobane.

Czteromiesięczny bój obrócił jednak miasto w kupę gruzów, całkowicie niszcząc też infrastrukturę: wodociągi, kanalizację, elektryczność, łączność.

– Oczywiście, że tu jest lepiej niż na wygnaniu, tu jest nasz dom – mówi 40-letnia Hana, wychylając głowę ze swego namiotu na wzgórzu Misztanur, górującym nad Kobane.

Jej dom już nie istnieje. Podobnie jak niemal 200 innych rodzin, mieszkających w tym zapomnianym przez społeczność międzynarodową obozie, Hana wróciła przed miesiącem, po rocznym pobycie w Turcji, w tureckim Kurdystanie.
Tam byli uchodźcami. Wracając, przestali nimi być, choć warunki życia nie są tu lepsze. Mieszkają w nieogrzewanych namiotach, chroniąc się przed nocnym zimnem pod stosem koców. Nawet gdyby stać ich było na zakup pieca, nie mogliby go wstawić do zwykłego namiotu.

Noce w północnej Syrii są coraz chłodniejsze, powoli nadchodzi zima. W zeszłym roku szalały tutaj śnieżyce.
Rano Hana i jej bliscy ogrzeją się przy ognisku.

Azad i jego sieroty

Choć warunki są dramatyczne, coraz więcej uchodźców wraca z Turcji do Kobane i do okolicznych wsi. – W wioskach jest lepiej, tam wojna nie zniszczyła infrastruktury – mówi Abdurrahman Hamo. Choć także Kobane powoli powstaje z gruzów, mimo przeciwności – zwłaszcza pomimo międzynarodowej obojętności i tureckiej blokady.

– Samorządy kurdyjskie z Bakuru [Kurdystanu tureckiego – red.] nas wsparły, dały nam ciężki sprzęt budowlany – Hamo podkreśla, że poza diasporą kurdyjską i Kurdami z Turcji nikt im nie pomaga. A potrzeb jest mnóstwo.

Centrum miasta powstało z gruzów, bazar tętni życiem. Komitetowi Odbudowy udało się też wyremontować infrastrukturę. – Wcześniej woda dochodziła do nas z Eufratu, a prąd z elektrowni koło Rakki – mówi Hamo. – Rakka jest teraz w rękach terrorystów. Do Eufratu nasze wojska już doszły, ale nadal nie możemy naprawić wodociągów, bo na drugim brzegu rzeki wciąż są terroryści. Zrobiliśmy więc 25 odwiertów i z nich czerpiemy wodę, a prąd zapewniają generatory na mazut, sprowadzany z sąsiedniego kantonu Dżazira [patrz poniżej – red.]. Mieszkańcy mają prąd co najmniej osiem godzin dziennie – dodaje mężczyzna.

Działa już kanalizacja, śmieci są wywożone. W oparciu o sieć turecką działają też telefony komórkowe i internet, choć tylko w mieście i w wioskach blisko granicy. – Ale wkrótce naprawimy linie naziemne – zapewnia Hamo.
Większość domów w Kobane wciąż leży w gruzach. Ale nawet w nich można znaleźć ludzi: wrócili i usiłują żyć w swoich mieszkaniach, choć po ostrzale nie ma ściany czy okien.

W jednym z takich domów spotykam grupkę dzieci. Grzeją się przy ogniu. Z warsztatu, położonego w ledwie zachowanym parterze, wyłania się trzydziestoparoletni Azad. – Wróciłem dwa miesiące temu – mówi z uśmiechem, choć jego sytuacja nie jest wesoła.

– Nie, nie żałuję. Kobane to najpiękniejsze miejsce na ziemi – dodaje. – Przed wojną było tu tak czysto i ładnie – wzdycha i nawet dziś łatwo w to uwierzyć, patrząc na wciąż piękne fasady domów, zdobione w niepowtarzalnym, miejscowym stylu.

Tylko jeden z towarzyszących Azadowi chłopców to jego syn. Reszta to sieroty po sąsiadach, którzy zginęli. Pomagają w warsztacie, gdzie Azad naprawia silniki motocykli. W Kobane to główny środek lokomocji.

Nad ruinami powiewa gigantyczna flaga YPG. Maszt ustawiono na placu Wolności, gdzie toczyły się najcięższe walki. – Tej części miasta nie będziemy odbudowywać, będzie świadectwem naszego oporu – mówi Hamo. – Za to na obrzeżach zaczęliśmy budować nowe osiedle. Potrzebujemy jednak pomocy – powtarza po raz kolejny.

Sztandary nad granicą

W poniedziałki i czwartki najbardziej zatłoczonym miejscem w Kobane jest przejście graniczne z Turcją. Tureckich pograniczników kłują w oczy dwie flagi: żółto-czerwono-zielona kurdyjska oraz gigantyczny sztandar YPG, zawieszony na zrujnowanym budynku.

Przejście otwarte jest tylko dwa dni w tygodniu i to tylko w jedną stronę: z Turcji do Kobane. Po strojach można poznać, że do domów wracają nie tylko Kurdowie, ale też Arabowie pochodzący z sąsiedniego rejonu Gire Spi (dla Arabów Tell Abyad).

Siedzą teraz całymi rodzinami wokół swego dobytku zwożonego z drugiej strony tureckimi ciężarówkami. Tu czekają na dalszy transport, bo często mają jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do swych wiosek. Gdy wreszcie ruszą, na pace obładowanych furgonetek, będą radośnie machać na widok aparatu fotograficznego.

– Obecnie tygodniowo wraca około pięciuset – tysiąca osób – ocenia Hamo.

Przed bitwą w Kobane żyło 100 tys. mieszkańców, a w całym kantonie 350 tys. Gdy przyszła tu wojna, część uciekła do Turcji, za to na ich miejsce napłynęli uchodźcy kurdyjscy z zachodniej Syrii i Gire Spi, jakieś 200 tys. ludzi.

Teraz część uchodźców wraca z Turcji do domów. – Na razie wróciła mniej więcej połowa, reszta wciąż jest w Turcji, w irackim Kurdystanie. Albo ruszyła już do Europy. Ale tego właśnie nie chcemy, bo to problem i dla was, i dla nas. Pomoc potrzebna jest tu, na miejscu – twierdzi Hamo.

– Sądzę, że do zimy jesteśmy dobrze przygotowani – zapewnia. – Jest mazut, są koce. 150 owiec przeznaczyliśmy na wytwarzanie wełny dla mieszkańców. A jak będzie trzeba, ustawimy nowe namioty...

Koce i namioty w perspektywie śnieżyc... Optymizm Hamy wydaje się na wyrost.

Kobane to dziś jedyne otwierane od czasu do czasu przejście graniczne między Turcją i Rożawą. Poza powrotami mieszkańców, od czasu do czasu samorządy kurdyjskie w Turcji wymuszały na tureckich władzach otwarcie granicy dla transportów z pomocą. – Ale po wyborach z 1 listopada Turcy znów wszystko blokują. A nam tak potrzeba cementu... – narzeka Hamo. – Jakikolwiek handel jest całkowicie zablokowany.

Czasem z przejścia korzystać mogą też organizacje związane z ONZ, ale inne organizacje już nie. Jednak agend ONZ w Kobane nie widać. Główny ciężar pomocy humanitarnej spoczywa tu na Kurdyjskim Czerwonym Półksiężycu.

Wojenna leiszmanioza

– 21 grudnia 2012 r. miał nastąpić koniec świata, a tymczasem powstaliśmy my – mówi doktor Szirwan.

Tego właśnie dnia zaczął działalność Kurdyjski Czerwony Półksiężyc. Dziś bez tej organizacji w czteromilionowej Rożawie działałyby pewnie tylko prywatne przychodnie i szpitale, na które większości mieszkańców nie stać.

– Po wybuchu rewolucji w 2011 r. reżim Asada przestał się interesować tutejszymi placówkami medycznymi – mówi Szirwan. – Teoretycznie wciąż funkcjonują szpitale publiczne w Qamiszlo i Hasace. Ale ten pierwszy działa głównie dzięki temu, że my tam dostarczamy leki, a drugi to obraz nędzy i rozpaczy.

Heyva Sora Kurd zaopatruje w leki i sprzęt medyczny pięć szpitali. – Robimy to bezpłatnie, dzięki czemu usługi tam są tanie – mówi Szirwan. Kurdyjski Półksiężyc prowadzi też osiem przychodni, gdzie leczenie jest darmowe. Bezpłatnie wydawane są też leki.

– Przychodnia w Qamiszlo specjalizuje się w leczeniu leiszmaniozy, której epidemia wybuchła na południe od Hasaki – mówi Szirwan. – Cierpi na nią już kilka tysięcy ludzi, codziennie robimy zastrzyki 60-70 osobom. Planujemy otworzyć następny punkt medyczny, na południe od Hasaki, bo ludzie tam są bardzo biedni i czasem nie stać ich na dojazd do Qamiszlo.

Jeden zastrzyk kosztuje 5-8 dolarów, a czasem trzeba robić ich kilka jednej osobie. Ponadto trzeba je powtarzać co tydzień i dodatkowo przyjmować codziennie leki. Wszystko to jest darmowe.

Leiszmanioza to choroba pasożytnicza, której wczesne stadium objawia się niewielkim bąblem po ukąszeniu przez jeden z gatunków muchówek. Bąbel rośnie, choroba atakuje narządy wewnętrzne i bez leczenia kończy się śmiercią.
Leiszmanioza zaatakowała też rejon Gire Spi – i zarówno tam, jak też w Hasace większość chorych to Arabowie. – Dla nas nie ma znaczenia pochodzenie etniczne czy religijne chorych – podkreśla Szirwan. – Jesteśmy apolityczni, stosujemy zasady Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Półksiężyca.

Fakt, że Kurdyjski Półksiężyc ratuje Arabów, ma jednak znaczenie z innych względów. Niedawno Amnesty International oskarżyła Kurdów o czystki etniczne właśnie w okolicach Gire Spi i Hasaki. O leczeniu leiszmaniozy w raporcie nie wspomniano. Kurdowie ripostują, że mieszkańcy niektórych wiosek nie mogą do nich wrócić, bo dżihadyści je zaminowali.

Szirwan: – Tylko w kantonie Kobane kilkadziesiąt osób zginęło od min pozostawionych w domach. A my nie mamy specjalistycznego sprzętu do ich usuwania. 50 wiosek wciąż jest nieoczyszczonych, nie możemy narażać ich mieszkańców.

Blokada z wszystkich stron

Raport Amnesty nie wspomniał też, że w Gire Spi – po opanowaniu tego terenu przez Nusrę, a potem IS – wszystkim Kurdom nakazano opuścić domy pod groźbą egzekucji. Natomiast dziś wjeżdżających wita napis, że to miasto Kurdów, Arabów, Ormian i Turkmenów.

Szirwan zapewnia, że na froncie pomagają też rannym dżihadystom. – Kiedyś wiozłem młodego terrorystę, prosił ciągle o coca-colę – wspomina. – Gdybyśmy to my wpadli w jego ręce, pewnie by nas zabił.

Jak dotąd, cztery osoby pracujące dla Heyva Sora Kurd zginęły z rąk dżihadystów.

W organizacji pracuje 400 osób, większość za darmo. – Płacimy tylko kierowcom i strażnikom. Wynagrodzenie pobierają też lekarze w szpitalach, które wspieramy – mówi Szirwan, który sam mieszka w biurze Heyva Sora Kurd w Qamiszlo. Jedyne jego wynagrodzenie to jedzenie na koszt organizacji.

Pensji nie dostają też czterej lekarze z przychodni w Kobane. Jest jedną z dwóch, które świadczą darmową pomoc mieszkańcom. Drugą prowadzi francuska organizacja Lekarze bez Granic, choć po czerwcowym ataku IS na Kobane – odpartym przez Kurdów – ograniczyła ona swą aktywność.

Międzynarodowy Czerwony Krzyż oraz Czerwony Półksiężyc nie uznają Heyva Sora Kurd, gdyż mogłoby to oznaczać uznanie Rożawy. Podobnie jest z innymi organizacjami oraz instytucjami rządowymi. W efekcie Heyva Sora Kurd nie ma nawet konta (w Rożawie system bankowy nie działa), a brak osobowości prawnej i konieczność przekazywania pieniędzy w gotówce powoduje prawne komplikacje dla zbiórek publicznych. Z kolei turecka blokada utrudnia przekazywanie pomocy w postaci sprzętu i leków. Na domiar złego, nierzetelny raport Amnesty International zniechęcił wiele zachodnich organizacji pozarządowych do niesienia pomocy Rożawie.

Choć więc zdawałoby się, że organizacja robiąca tak dużo dla ludzi w tej części świata zasługuje na wsparcie, jest odwrotnie. – Owszem, pomagają nam niektóre organizacje międzynarodowe – przyznaje doktor Szirwan. – Ale nie możemy powiedzieć jakie, bo mogą mieć przez to problemy.


CZYM JEST ROŻAWA

Po wybuchu w 2011 r. syryjskiej rewolucji, tutejsi Kurdowie (stanowiący 10 proc. ludności kraju i skupieni w jego północnej części) stworzyli własne oddziały samoobrony: YPG (męskie) i YPJ (kobiece). Po blisko pięciu latach walk udało im się opanować prawie całą północną Syrię, gdzie proklamowali trzy kantony autonomicznej Rożawy: Dżazirę, Kobane i Efrin. Żyje tu 4 mln ludzi, z czego kilkaset tysięcy to uchodźcy z innych części kraju.

Świat długo ignorował rolę Kurdów w tym konflikcie. Przełomem była bitwa o Kobane: bohaterska obrona zwróciła uwagę świata i skłoniła USA do wsparcia sił kurdyjskich nalotami. Efektem była zwycięska kontrofensywa, która pokazała, że YPG/YPJ to jedyna skuteczna siła lądowa walcząca z IS. W jej efekcie Kurdowie wyparli dżihadystów także z Tel Abyad (Gire Spi). Dzięki temu możliwe było połączenie kantonów Dżazira i Kobane oraz przejęcie przez Kurdów kontroli nad większością turecko-syryjskiej granicy.

Turcja już wcześniej niechętnie patrzyła na sukcesy syryjskich Kurdów ze względu na ich związki z Kurdami tureckimi; z kolei Kurdowie oskarżali władze tureckie o wspieranie IS. Na wsparcie Amerykanów dla YPG/YPJ i kolejne zwycięstwa syryjskich Kurdów Turcja odpowiada dziś groźbą interwencji. Ankara nie chce dopuścić zwłaszcza do dalszej ofensywy YPG/YPJ i połączenia izolowanego dziś kantonu Efrin z resztą Rożawy.

W październiku YPG/YPJ zawarły sojusz z ośmioma syryjskimi grupami powstańczymi (arabskimi i chrześcijańskimi), przyjmując nazwę Syryjskie Siły Demokratyczne. Po zmarginalizowaniu umiarkowanych powstańców (Wolnej Armii Syryjskiej) przez dżihadystów, w północnej części kraju to właśnie Syryjskie Siły Demokratyczne są dziś jedyną nie-dżihadystyczną siłą zbrojną, która deklaruje, że chce tworzyć nową demokratyczną Syrię.

KTO MA WALCZYĆ O SYRIĘ

Po zamachach w Bejrucie i Paryżu oraz zagrożeniu terrorystycznym ze strony sympatyków IS w kolejnych krajach, Zachód dyskutuje o tym, jak pokonać Państwo Islamskie – i kto miałby uczestniczyć w ofensywie lądowej w Syrii [patrz „TP” nr 48 – red.]. Chętnych po stronie Zachodu nie ma. Tymczasem zalążkiem wojsk lądowych na miejscu mogłyby być właśnie Syryjskie Siły Demokratyczne: koalicja kurdyjsko-arabsko-chrześcijańska. Kraje zachodnie mogłyby udzielić jej wsparcia militarnego (sprzęt, szkolenia), a podczas walk wsparcia z powietrza.

Tu właśnie jest miejsce na realizację idei, którą zgłosił szef polskiego MSZ Witold Waszczykowski: stworzenia armii syryjskiej z mężczyzn w wieku poborowym, którzy uciekają do Europy. To dobry pomysł, tylko wymagający dopracowania. Uciekający mają bowiem różne poglądy i z różnych przyczyn uciekają. Wśród uciekających przed reżimem Asada są więc islamiści, zaś wśród tych, co uciekają przed islamistami, są zwolennicy Asada. Z kolei w dwuznacznej moralnie sytuacji są ci, którzy uciekli z Rożawy. Wszyscy mężczyźni podlegają tu obowiązkowej służbie wojskowej, zatem ci, którzy zamiast ją odbyć uciekli do Europy, są dezerterami – odmawiającymi służby w armii broniącej przecież ich domów i rodzin.

Ponieważ w Syrii, poza Syryjskimi Siłami Demokratycznymi, brakuje wiarygodnego dowództwa, które mogłoby dowodzić taką armią, konieczne byłoby poddanie jej przynajmniej w części dowództwu NATO. Inaczej szybko mogłaby się przekształcić w luźne bandy, walczące ze sobą lub podporządkowujące się islamistom – jak stało się to z niektórymi oddziałami Wolnej Armii Syryjskiej. Warunkiem powodzenia takiego projektu jest odsunięcie od niego Turcji, jako jednego z tych krajów, o których Waszczykowski mówił, iż wspierają dżihadystów.

Część jej baz mogłaby natomiast powstać właśnie w Rożawie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2015