Narodziny narodu

Państwo polskie jest sierotą, pozostawioną politykom i urzędnikom. Debata nad istotą zmian w państwie nie może się odbywać przy braku zainteresowania tych, których to najbardziej dotyczy - ogółu obywateli.

09.09.2008

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Niech wprowadzeniem do tego tekstu będzie rozmowa, jaką odbyłem parę miesięcy temu z młodym, wykształconym przedsiębiorcą, okazem wymarzonej przez nas wszystkich klasy średniej i tym samym sukcesu dziewiętnastolecia niepodległości. Powiedział mi, że Polska odzyskała wolność gdzieś między 2003 a 2006 rokiem. Widząc moje zdumienie odparł, że przedtem rządzili jacyś agenci i lewica, a poza tym niepodległość dla niego jest tożsama z demokracją, a tej w Polsce Rywinów i Kwaśniewskich nie było.

Kiedy rodzina nie cieszy

Kiedy widziałem w telewizji tłum gwiżdżący na widok marszałka Bogdana Borusewicza w trakcie obchodów Sierpnia '80, miałem to samo wrażenie, które odniosłem podczas rozmowy z moim bourgeois: jeśli spór o Polskę, w jakim od pewnego czasu uczestniczymy, ma mieć taki wymiar, to znaleźliśmy się w kłopocie. I w tym sensie podzielam zaniepokojenie Aleksandra Halla - subtelne rozważania na temat wad współczesnej Polski mogą niepostrzeżenie zmienić się "pod strzechami" w święto głupoty, w którym ochoczo biorą udział obie strony. Takie sprymitywizowanie dyskusji jest niebezpieczne dla każdego państwa, bo jeśli przez pryzmat niechęci do przeciwników nie jesteśmy w stanie dostrzec wartości nadrzędnych - wolności, rudymentów demokracji i zdolności zarządzania własnym losem, to prędzej czy później możemy nie dostrzec momentu, kiedy je wszystkie utracimy. Właśnie tuż obok nas realizuje się taki scenariusz na Ukrainie, pogrążonej w chaosie politycznym, bezwładnej, coraz bardziej niezrozumiałej i tracącej swoją szansę w zastraszającym tempie. Polska to nie Ukraina, ale ryzyko dramatycznej słabości państwa w wyniku wewnętrznego chaosu nie jest obce polskiej tradycji.

Dialog, do którego namawia na łamach "Tygodnika" zarówno Waldemar Kuczyński, jak i inni dyskutanci, ma w tej sytuacji niewielkie szanse powodzenia, podobnie jak sugestie, by debatę nad przyszłością kraju przenieść poza "aptekarskie" odmierzanie partyjnych interesów.

Siła tego sporu leży bowiem w jego zakorzenieniu w walce o władzę, w polityczności, która każdą z wyrażonych w nim racji każe przypisać natychmiast do obozu poszczególnych partii. Na to nakłada się konflikt o interpretację przeszłości, silnie nacechowany urazami osobistymi, co daje w rezultacie coś na kształt wojny totalnej. Toteż właśnie próby znalezienia obszaru pozapolitycznej rozmowy o przyszłości Polski jest w moim przekonaniu poszukiwaniem jednorożca. (Czyż to nie Ludwik Dorn w jednym ze swoich wywiadów uznał, że największym osiągnięciem jego obozu jest sprowokowanie takiego konfliktu, który podzielił nawet rodziny?)

To jest pierwszy spór w Polsce od momentu odzyskania niepodległości, który nie jest warunkowany żadną zewnętrzną okolicznością. Ten stan swobody decyzji o własnym losie i sposobie jego wypełnienia jest czymś, czego nie odziedziczyliśmy po poprzednich pokoleniach, który możemy znać tylko z przekazów historycznych bądź z obserwacji poczynań innych, szczęśliwszych krajów, którym tej szansy nigdy nie odebrano. Toteż toczy się on u nas w pewnej "dzikości", wynikającej z braku doświadczenia w ścieraniu się poglądów wolnych ludzi w wolnym kraju. I co więcej, spór dotyczy narodu, który właśnie narodził się na nowo.

Gra o wszystko

Dopiero przystąpienie do NATO i UE pozwoliło Polakom myśleć o swoim kraju jako czymś autonomicznym, co może podlegać ocenie na tych samych zasadach co inne państwowości. Nie jest przypadkiem, że te narodowe rekolekcje - w jakim kraju żyjemy i jakie jest rzeczywiste nasze miejsce w świecie - zbiegły się z zakończeniem okresu akcesji. Początki w postaci afery Rywina i hasła "Nicea albo śmierć" przerodziły się szybko w pełne upolitycznienie sporu w obrębie jedynych formacji, które były beneficjentami tego przełomu. Diagnoza początkowa była oczywista: państwo polskie jest dramatycznie słabe. To tak, jakby osiągnąć wymarzone mieszkanie, a potem zdać sobie sprawę, że wprawdzie dzielnica prestiżowa, ale nasze lokum to rudera. Lecz odpowiedzi na przyczyny tej słabości były już zupełnie inne.

PiS, a wraz z nim niemałe grono publicystów i intelektualnych zwolenników, upatrywał przyczyny w przeszłości, obarczając postkomunistów i część elit postsolidarnościowych odpowiedzialnością za stworzenie układu obezwładniającego Polskę. Dla PO z kolei istotą były procedury i system ich naprawy, instytucjonalna słabość państwa bardziej niż personalia.

Szybko obydwie diagnozy stały się nieistotne - w konfrontacji "o wszystko" jedna i druga partia zostały intelektualnie sparaliżowane. Poddały się logice bieżącej walki. Ale czynienie z tego zarzutu obydwu formacjom uważam za przesadzone. Nie tylko z dyskusji w "TP" przebija lament nad zepchnięciem ważnych decyzji na plan dalszy, na miałkość polskiej polityki zajmującej się częściej sporami prestiżowymi niż istotnymi problemami. Tymczasem mało kto zauważa, że realna zmiana w Polsce, zmiana reguł, które umożliwiają awans takich państw jak nasze na wyższy poziom, wymaga przebudowy o wiele głębszej niż to, o czym musimy słuchać na co dzień: budowa autostrad i stadionów czy reforma szkolnictwa wyższego.

Żadna z zasadniczych zmian nie jest możliwa do przeprowadzenia bez współdziałania z drugą stroną konfliktu, a w żadnej z kluczowych kwestii PO z PiS nie będzie w stanie się porozumieć. Pozostaje walka aż do ostatecznego zwycięstwa, czyli dążenie do stanu hegemonii, zapewniającej możliwość samodzielnej przebudowy państwa od góry do dołu - stanu na ogół nieosiągalnego w systemach demokratycznych (ta reguła postępowania dotyczy symetrycznie obydwu stron, czego Jan Rokita w swoim tekście w "Dzienniku" o systemie rządów Donalda Tuska starannie nie zauważył...). Pytanie "jaka Polska?" jest więc nierozerwalnie związane z pytaniem "czyja Polska?", a próba oddzielenia tych kwestii prowadzi do wyjścia i poza politykę, i poza jakąkolwiek szansę realizacji najlepszych nawet idei dla kraju. Oprócz zagrożenia zewnętrznego nie ma żadnego czynnika, który osłabiałby tę grę o wszystko.

Sytuacja wyglądałaby jednak zupełnie inaczej, gdyby wyborcy, obywatele, traktowali własne państwo jako coś istotnego. Z badań, o których pisał w "TP" prof. Edmund Wnuk--Lipiński, wynika, że tak jest. Mam jednak co do tego poważne wątpliwości. Zakres wiedzy o własnym państwie, jego regułach i mechanizmach, jest bowiem w Polsce niezwykle niski, a partie polityczne walcząc o uznanie w wyborach nie dyskutują np. o systemie rządów i reformie stanowienia prawa - bo dobrze wiedzą, że to Polaków kompletnie nie interesuje. Państwo polskie jest sierotą, pozostawioną politykom i urzędnikom. Nie budzi emocji, które by zmuszały rządzących do jego rzeczywistej naprawy. Debata nad istotą zmian w państwie nie może się bowiem odbywać przy braku zainteresowania tych, których to najbardziej dotyczy - ogółu obywateli.

Postulat, by formułować programy poza dyskursem polityków i w ten sposób wymuszać zmianę jakościową debaty, jest o tyle oczywisty, że można go realizować właściwie od dawna. Czyż nie po to powstała strona internetowa "Polska XXI", której jednym ze współzałożycieli jest Rafał Matyja? Co spowodowało, że nie spełniła swojej roli? Brak odzewu nie wynikał tylko z braku istotnych pomysłów czy kiepskiej formy, jak na ten środek przekazu. Podobnie będzie z innymi tego typu inicjatywami. Tylko kontekst polityczny może wyrwać z tego stanu, i to w polityce - a nie w przestrzeniach poza nią - można szukać remedium na zmianę stanu rzeczy.

Bo taka jest wola ludu

Myśląc o polityce nie mam na uwadze "trzeciej siły", która pojawi się znikąd i rozbije bipolarny układ polskiej sceny, albo tajemniczej przemiany w serduszkach liderów wiodących ugrupowań. Myślę o tym, co jest istotą polityczności demokracji, jej tajemniczym napędem, często lekceważonym przez wszelkiej maści specjalistów od manipulacji medialnych i politycznych. Tym napędem jest wola ludu. Są sytuacje, w których nagle, w niespodziewany sposób zmienia się dominujący sposób myślenia, nagle milcząca większość zaczyna chcieć czegoś, którego to pragnienia nie są w stanie zneutralizować żadne sztuczki, i czego przewidzieć nikt wcześniej nie potrafił. Tak było przed 2005 rokiem, kiedy wbrew większości mediów i przy chórze obaw dwie trzecie Polaków wybrały ugrupowania przełomu, anihilując postkomunistów i Demokratów.

Tu trzeba zrobić istotne zastrzeżenie. Ów lud dopiero siebie rozpoznaje, właściwie swoją wolę może przecież wyrażać od bardzo niedawna. Pierwszy raz uczynił to w sierpniowych dniach 1980 roku. Przedtem jako podmiot właściwie nie istniał. Dwudziestolecie międzywojenne było epizodem odbywającym się w strukturach społecznych na poły feudalnych. Współczesny naród polski powstał niedawno, i jak to trafnie opisuje prof. Ryszard Legutko w "Eseju o duszy polskiej", jest wynikiem zarówno dekapitacji dawnych elit, jak i wielkiej rewolucji społecznej, która dokonała się w komunizmie. Wcześniej nie było takiego narodu polskiego, ciągłość społeczno-świadomościowa jest ułudą kultywowaną w podręcznikach historii szkół podstawowych.

Skok, jaki się dokonał od chłopa pańszczyźnianego sprowadzonego przez naszych przodków do roli zwierzęcia, a potem - ludzkiego mięsa na potrzeby armii Układu Warszawskiego i fabryk socjalizmu - do współczesnego Polaka wreszcie, nie ma odpowiednika w naszej historii. Ale w odróżnieniu od Legutki i Krasnodębskiego uważam to za jedną z najbardziej fascynujących i wspaniałych przemian, jaka się nam wydarzyła. Z ludzi bez podmiotowości i bez praw, ledwie sto lat temu kolonizowanych "bękartów" Europy, zmieniliśmy się w swojej większości w społeczeństwo potrafiące przejąć wzory z najświetniejszych własnych tradycji (często "obcych" klasowo), nauczyć się nowoczesności, ufundować na nowo swoją godność i podmiotowość. To, że jest ona różna od przedwojennych elit i "chłopców od Parasola", wydaje się być źródłem nieustającej frustracji zarówno obydwu profesorów, jak i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ten zbiorowy polityczny podmiot żyje w państwie, które słabo rozpoznaje, ale podobnie jak to było z innymi elementami jego tożsamości - dopiero się go uczy. Szybkość, z jaką przyswaja sobie reguły nowoczesnego świata, każe przypuszczać, że jest kwestią czasu, kiedy zacznie się domagać od polityków efektywności kierowania wspólnymi sprawami.

Rozpoznając siebie na nowo, nowy polski naród pragnie oznak siły, koniecznej do potwierdzenia swojej wyjątkowości. Wystarczy zauważyć powszechną tęsknotę za narodowym sukcesem sportowym, by zrozumieć to łaknienie prestiżu. Sądzę, że prędzej czy później Polacy zażądają lepszego państwa i to żądanie spowoduje realną dysputę nad naprawą Rzeczypospolitej, zakorzenioną w polityce, z szansą na realizację. Politycy, którzy nie będą potrafili sprostać temu oczekiwaniu, zostaną wyeliminowani, tak jak się to stało z postkomunistami i Demokratami, nierozumiejącymi woli większości. Obecnie dominujące partie staną wobec dylematu - dostosuj się albo giń. To jest proces, powolny i pełen zakrętów, ale konsekwentnie zdążający w jednym określonym kierunku - budzenia się nowej Polski. Zarzuty o brak ambicji tej zbiorowości są świadectwem niezrozumienia tej wspaniałej, historycznej przemiany, jaka się dokonała, jest lekceważeniem Janopawłowego "imperium ducha", które tę przemianę uruchomiło.

Test na elity

Cała sztuka polega obecnie na tym, by spór między umownym Tuskiem a umownymi Kaczyńskimi nie zdewastował rodzącego się powoli nowego narodu, by go nie ogłupił formułami, które nie tylko nie pozwolą mu się rozpoznać w swojej tożsamości, ale oduczą go szacunku do samego siebie. Łatwo jest podważyć mit bohaterów sierpniowych, ale w powszechnej recepcji może to prowadzić do wzgardzenia Sierpniem w ogóle. Łatwo jest znęcać się nad błędami prezydenta Kaczyńskiego, lecz w konsekwencji można skutecznie oduczyć szacunku do struktur własnego państwa.

Zamiast więc szukać wyimaginowanych "polan pozapolitycznego sporu", wolałbym, by prof. Krasnodębski zamieścił filipikę przeciw gwizdom fanatyków "jednej sprawy" na obchodach sierpniowych, a Waldemar Kuczyński zmusił się do krytyki radia TOK FM obśmiewającego Prezydenta. Więcej by Panowie uczynili w ten sposób dla Polski, niż próbując razem dyskutować nad ustrojem lub brakiem estetyczności w naszym kraju (zresztą strasznie zabawny jest żal, że Polska nie przypomina Nadrenii-Westfalii...). Powstrzymanie "proliferacji" ekstremizmu uważam bowiem za najważniejsze zadanie dla polskich elit po obu stronach barykady. Prawdziwy test na to, czy współczesna Polska rzeczywiście posiada jakiekolwiek elity.

Bartłomiej Sienkiewicz był współzałożycielem Ośrodka Studiów Wschodnich; analityk i publicysta, stały współpracownik "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2008