Na południowej flance. Rumunia wspiera Ukrainę

Długo nieufna wobec największego sąsiada, Rumunia patrzy dziś na Ukrainę jak na sojusznika i ją wspiera. Jej klęska może oznaczać powrót rosyjskich wojsk nad rumuńskie granice. I koniec marzeń o europejskiej Mołdawii, kraju bliskim Rumunom.

07.03.2022

Czyta się kilka minut

Francuscy żołnierze z 27. Brygady Strzelców Alpejskich wylatują do Rumunii, 1 marca 2022 r. / NICOLAS TUCAT / AFP / EAST NEWS
Francuscy żołnierze z 27. Brygady Strzelców Alpejskich wylatują do Rumunii, 1 marca 2022 r. / NICOLAS TUCAT / AFP / EAST NEWS

Rosyjska inwazja na Ukrainę wywołała poważny niepokój w Bukareszcie i spotkała się z szybką reakcją rumuńskiej klasy politycznej. Rząd i opozycja solidarnie potępiły agresję, a do ostrej krytyki Moskwy przyłączył się nawet Związek Jedności Rumunów (AUR), oskarżany przez przeciwników o pro­rosyjskie inklinacje i niechętnie komentujący politykę Kremla.

Jak przystało na reprezentanta narodowców, przy okazji potępienia Rosji lider tego radykalnego prawicowego ugrupowania – kontrowersyjny i zarazem mający charyzmatyczne oddziaływanie na zwolenników George Simion – wyraził jednocześnie zaniepokojenie losem mieszkającej na Ukrainie mniejszości rumuńskiej. Ostrych słów nie szczędziła Putinowi także reprezentująca rumuńskich Węgrów partia UDMR – i to mimo jej bardzo silnych związków z Fideszem, do niedawna flirtującym politycznie z Rosją. Rumunia błyskawicznie przyłączyła się też do grupy najbardziej aktywnych w NATO i UE promotorów wdrożenia możliwie najostrzejszych sankcji przeciw Rosji.

Dzień po dniu

Trzeciego dnia inwazji Bukareszt ogłosił zamknięcie swojej przestrzeni powietrznej dla rosyjskich samolotów. Decyzję podjęto z pewnym opóźnieniem wobec innych państw wschodniej flanki NATO – Polska, Czechy i Bułgaria zrobiły to dzień wcześniej – ale zwłokę spowodowała raczej specyfika aparatu administracyjnego niż brak woli politycznej.

Tego samego dnia rzecznik rządu oświadczył, że władze zaczynają procedurę wyjścia Rumunii z Międzynarodowego Banku Inwestycyjnego – powstałej jeszcze w czasach sowieckich i zdominowanej przez Rosję instytucji finansowej, w której rumuński skarb państwa posiada ok. 7 proc. udziałów. Dzień później Rumunia oficjalnie przyłączyła się do krajów, które zdecydowały się dostarczać broń i amunicję dla Ukrainy. Zapowiedziano wysłanie wartego 3 mln euro transportu paliwa, kamizelek, hełmów, amunicji i innego sprzętu wojskowego. Bukareszt zaoferował też leczenie rannym ukraińskim żołnierzom.

Potem, wraz z rosnącym poparciem zachodnich partnerów Rumunii dla kontrdziałań wymierzonych w Rosję, retoryka bukareszteńskich liderów stawała się coraz bardziej stanowcza. Czwartego dnia inwazji przewodniczący współrządzącej Partii Narodowo-Liberalnej (PNL) wyraził zadowolenie z wykluczenia części banków rosyjskich z systemu SWIFT, zastrzegając, że nie należy na tym poprzestać i że wszystkie rosyjskie instytucje bankowe powinny zostać odcięte od SWIFT. Stwierdził też, że Rumunia powinna szybko zablokować wszelkie źródła finansowania – zwłaszcza ze środków publicznych – działających na jej terenie firm należących do Rosjan.

Piątego dnia w geście swoistej licytacji jeszcze ostrzejsze kroki zaproponował Marcel Ciolacu, lider drugiego z ugrupowań koalicyjnych – Partii Socjaldemokratycznej (PSD). „Na terytorium Rumunii musi dojść do całkowitej blokady wszelkich rosyjskich firm i rosyjskich przedsiębiorców” – stwierdził dodając, że sankcje wobec Rosji muszą być znacznie silniejsze, gdyż inaczej „każde państwo, które nie korzysta z ochrony NATO” może stać się kolejnym celem po Ukrainie. Zasugerował nawet, że warto zastanowić się nad zawieszeniem członkostwa Rosji w ONZ.

Rumunia po raz kolejny poparła także integrację Ukrainy z Unią, choć jej władze powstrzymały się przed podpisaniem listu ośmiu unijnych państw, w którym wzywano do jak najszybszego przyznania Kijowowi statusu kandydackiego.

Rumuni otwierają drzwi

Równolegle do działań politycznych kraj zaczął przygotowywać się na napływ uchodźców, docierających zarówno bezpośrednio (głównie od północy), jak też ze wschodu (od strony granicy z Mołdawią).

Jeszcze we wtorek 22 lutego, na dwa dni przed rosyjskim atakiem, minister obrony narodowej Vasile Dîncu uspokajał, że jego resort wraz z MSW przygotował miejsca dla 500 tys. potencjalnych uchodźców. Ci zaczęli przybywać na granicę już 24 lutego, natychmiast po tym, jak rosyjskie wojska uderzyły.

Władze niemal natychmiast zliberalizowały przepisy wjazdowe. Uciekających zwolniono z obowiązku kwarantanny i umożliwiono im przejście przez granicę na dowolnym dokumencie tożsamości. Rumunia zaczęła też przygotowywać obozy dla uchodźców, ale decyzję o uruchomieniu większości z nich odsuwano aż do weekendu, bo przeważająca część osób przekraczających wtedy rumuńską granicę od razu kierowała się w dalszą podróż, głównie w stronę Węgier i dalej do Polski. Niektórzy deklarowali, że ich cel to Litwa lub Łotwa, inni ruszali na południe, do Bułgarii i Turcji.

Niesamowitą mobilizację wykazali też zwykli Rumuni, którzy przyjmowali uchodźców do swych domów albo ruszyli na granicę, by dostarczyć wodę i żywność czy oferować bezpłatny transport. Grupa Zjednoczeni dla Ukrainy – założona przez jednego z eurodeputowanych i służąca jako centrum koordynacji oraz „giełda” ofert pomocowych – w kilka dni zgromadziła 230 tys. członków. Lokalne media zaroiły się od historii ludzi, którzy organizowali się, by ulżyć cierpiącym.

Ta bezprecedensowa mobilizacja stała się dla Rumunów źródłem podwójnej dumy i radości – po pierwsze, bo mogli pomóc; po drugie, bo poczuli siłę wynikającą z solidarności. Odkryli, że jako społeczeństwo zdolni są do tak bezinteresownych zrywów – i to wobec narodu, który przez długie lata wydawał się większości Rumunów zwyczajnie obcy.

Ćwierćwiecze nieufności

Wsparcie polityczne i wojskowe, a także serdeczność okazywana przez zwykłych Rumunów uciekającym przed wojną Ukraińcom to dowód na dokonującą się coraz szybciej od 2014 r. radykalną zmianę w sposobie, w jaki naród ten, a z nim jego klasa polityczna postrzegają swojego największego sąsiada.

Przez 23 lata od rozpadu Związku Sowieckiego Rumunia spoglądała bowiem na Ukrainę z nieufnością, doprawioną czasem niechęcią i brakiem zainteresowania. W oczach wielu Rumunów Ukraińcy nieszczególnie różnili się kulturowo i językowo od Rosjan, którzy – ze zrozumiałych dla mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej przyczyn historycznych – nie tylko nie budzą pozytywnych skojarzeń w rumuńskim społeczeństwie, ale postrzegani są jako największe zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Jak w czasach sowieckich, mówiąc o mieszkańcach Ukrainy Rumuni często posługiwali się słowem Ruşi, czyli „Rosjanie” (choć może bardziej adekwatnym tłumaczeniem byłoby w tym przypadku „Ruscy”).

Podobnie ostrożne były władze. Aż do 2014 r. Bukareszt widział w Ukrainie nie tylko kraj związany z Moskwą, ale wręcz reprezentujący jej interesy w regionie. Rumuńskich polityków do zmiany zdania nie przekonały Pomarańczowa Rewolucja z 2004 r. i związane z nią działania, mające na celu integrację Ukrainy z UE czy zbliżenie z NATO.

Pytani wprost, z łatwością odbijali piłeczkę: „Skoro Ukraina faktycznie zainteresowana jest zbliżeniem z Zachodem, to co na jej terenie robi wciąż rosyjska Flota Czarnomorska, po 1991 r. stacjonująca na Krymie na mocy porozumienia z Kijowem? I dlaczego Kijów – dążący rzekomo do asertywności wobec Rosji – nie angażuje się realnie w rozwiązanie problemu separatystycznego Naddniestrza?”.

Te pytania, pozostawiane bez odpowiedzi, utwierdzały bukareszteńskie elity w ich ostrożnym nastawieniu. Trzeba było rosyjskiego ataku na Ukrainę w 2014 r., by to myślenie stopniowo zaczęło się zmieniać.

Kto jest Rumunem na Ukrainie?

Prócz aspektu rosyjskiego, na stosunek Bukaresztu do Kijowa wpływała także przez lata kwestia mniejszości rumuńskiej na Ukrainie. Nie chodzi przy tym o sposób, w jaki traktowały ją ukraińskie władze, bo ten – mimo pewnych konfliktów – nigdy nie był zły. Problemem dla Rumunii był raczej fakt nieuznawania znacznej części mniejszości rumuńskiej za Rumunów.

O co chodziło? Otóż wedle ostatniego spisu powszechnego z 2001 r. Ukrainę zamieszkiwało wtedy 150 tys. osób narodowości rumuńskiej oraz 258 tys. przedstawicieli narodowości mołdawskiej. Uznający Mołdawian za członków narodu rumuńskiego, Bukareszt sumuje liczbę obu mniejszości i w swoich statystykach informuje o 400 tys. Rumunów żyjących na terytorium Ukrainy. Liczba ta czyniła tę nację trzecią co do wielkości grupą narodową na Ukrainie, po Ukraińcach i Rosjanach. Kijów nie zgadzał się z takim podejściem, twardo odróżniając Rumunów od Mołdawian, co z kolei negatywnie postrzegano w Bukareszcie (widząc w tym uderzenie w prawa mniejszości rumuńskiej i próbę „derumunizacji” części mniejszości).

Nie jest tajemnicą, że stanowisko to miało kontekst polityczny. Duża mniejszość rumuńska na Ukrainie zwiększałaby potencjał oddziaływania Bukaresztu na Kijów, czego chciano uniknąć. Szczególnie że także Bukareszt w oczach Kijowa przez lata nie był zbyt przyjaznym partnerem.

Jednocześnie strona rumuńska ostro reagowała na jakiekolwiek działania mogące ograniczyć prawa etnicznych Rumunów na Ukrainie. We wrześniu 2017 r., w związku z wprowadzeniem przez Kijów kontrowersyjnej ustawy oświatowej – ograniczającej prawa mniejszości do nauki języka ojczystego – prezydent Klaus Iohannis ogłosił, że odwołuje zaplanowaną wizytę w Kijowie i że nie odbędzie się ona dopóty, dopóki nie nastąpi postęp w sprawie ustawy oświatowej. Do sprawy odniósł się też parlament, podkreślając, że bez poszanowania praw mniejszości „nie jest możliwy postęp Ukrainy na drodze do Unii”.

Stanowczość Rumunii była jednak daleka od stanowiska nieustępliwych Węgrów, którzy – przez wzgląd na kwestię mniejszości węgierskiej na Ukrainie – blokowali w ostatnich latach współpracę Kijowa z NATO.

Amerykanie chętnie witani

O ile Rumuni pomagają Ukraińcom kierowani porywem serca, o tyle oficjalny Bukareszt kibicuje ukraińskiej armii głównie ze względów strategicznych. Ewentualny sukces militarny Kremla w najgorszym wariancie oznaczać może pojawienie się wojsk rosyjskich na północnych i południowo-wschodnich granicach kraju oraz wzmocnienie jej obecności na Morzu Czarnym, co dla Rumunii jest wręcz niewyobrażalne. To właśnie obawy przed Rosją kształtują rumuńską politykę zagraniczną, opartą na możliwie najgłębszej współpracy z NATO i USA. Rumunia gości wojska natowskich sojuszników, w tym amerykańskie i polskie. Znajduje się tu także instalacja w Deveselu, stanowiąca element tzw. tarczy antyrakietowej.

Wraz z narastającymi w ostatnich miesiącach napięciami między Rosją z jednej strony a Ukrainą i Zachodem z drugiej, Bukareszt zabiegał o wzmocnienie sił NATO na swoim terenie i z wielkim zadowoleniem przyjął podjętą na początku lutego przez Waszyngton decyzję o wzmocnieniu stacjonujących tam wojsk USA dodatkowym tysiącem żołnierzy. Część z nich przybyła do Rumunii już na początku lutego. Równie pozytywnie odebrana została złożona nieco wcześniej zapowiedź wysłania do tego kraju wojsk francuskich i utworzenia tu Grupy Bojowej NATO (podobnej do obecnych dziś w Polsce i krajach bałtyckich).

Pierwsze francuskie posiłki przyleciały do Rumunii tuż po inwazji, 28 lutego, a ich wyposażenie przybyło na pokładzie wymalowanego w ukraińskie barwy narodowe samolotu An-124, należącego do ukraińskich Antonov Airlines.

Drugie państwo rumuńskie

Jest jeszcze jeden powód, dla którego postępy rosyjskiej armii spędzają sen z powiek rumuńskich polityków: to obawy o przyszłość Republiki Mołdawii, post- sowieckiego kraju leżącego między Ukrainą a Rumunią. Zajmuje on szczególne miejsce w polityce państwa rumuńskiego, co wynika z przyczyn historycznych. Oba kraje łączy język i kultura, a także doświadczenie wspólnej państwowości.

Obszar dzisiejszej Republiki Mołdawii – z wyjątkiem położonych na lewym brzegu Dniestru terenów Naddniestrza – między wiekami XIV a XIX wchodził w skład Hospodarstwa Mołdawskiego, jednego z dwóch (obok Wołoszczyzny) księstw, których zjednoczenie dało w drugiej połowie XIX w. początek współczesnemu państwu rumuńskiemu. Ziemie te w 1812 r. oderwano od Hospodarstwa i przyłączono do Cesarstwa Rosyjskiego. Wróciły one do Rumunii w 1918 r. i pozostały w jej składzie aż do 1940 r., gdy na mocy traktatu Hitler–Stalin zostały zaanektowane przez Kreml (zwano je wówczas Besarabią).

Powstała po rozpadzie Sowietów w 1991 r. niepodległa Republika Mołdawii, dziś zamieszkana w 80 procentach przez ludność rumuńskojęzyczną, to z perspektywy Bukaresztu tzw. „drugie państwo rumuńskie”. W oczach rumuńskiej elity i przeważającej części rumuńskiego społeczeństwa Mołdawianie (a raczej tak zwani Mołdawianie) to po prostu Rumuni – Bukareszt nie uznaje odrębności narodu mołdawskiego, traktując tych ludzi jako siłą odłączonych od macierzy. Większa część terytorium dzisiejszej Mołdawii – bez wspomnianego Naddniestrza – jest zaś postrzegana jako ziemie historycznie rumuńskie.

Dlatego dogmatem rumuńskiej polityki zagranicznej od lat pozostaje możliwie jak najsilniejsze umocowanie Mołdawii w systemie zachodnich instytucji i powiązań. Bukareszt wspierał Mołdawię w jej staraniach o przyłączenie do OBWE, Rady Europy czy Światowej Organizacji Handlu i pozostaje największym promotorem jej integracji europejskiej.

Czarny sen Bukaresztu

Dążąc do westernizacji Mołdawii, Bukareszt nie kieruje się jednak tylko pobudkami romantycznymi. Najczarniejszym snem rumuńskich elit jest wizja Mołdawii, która znalazłaby się pod pełną kontrolą Kremla; wówczas na jej terenie mogłyby zostać rozmieszczone rosyjskie wojska.

Scenariusz taki nie jest nieprawdopodobny, a instrumentem do jego realizacji może być z perspektywy Moskwy Naddniestrze – zbuntowana „republika”, która jeszcze w 1990 r. wypowiedziała posłuszeństwo Mołdawii i od tej pory jest pod kontrolą i protektoratem (także finansowym) Federacji Rosyjskiej.

Rosja od lat konsekwentnie dąży do ponownego włączenia Naddniestrza do Mołdawii, ale na korzystnych dla siebie warunkach (przypominają się tu niedawne żądania Putina, aby kontrolowany przez niego Donbas reintegrować z Ukrainą – na rosyjskich zasadach). W tym przypadku chodzi o powołanie federacji, w której Naddniestrze – zinfiltrowane przez rosyjskie służby i prorosyjskie – miałoby prawo weta w kwestiach dotyczących polityki zagranicznej (np. integracji Mołdawii z UE czy NATO). Ważnym punktem promowanego przez Moskwę planu jest też demilitaryzacja Mołdawii oraz rozmieszczenie na jej terenie na kilkadziesiąt lat rosyjskich „sił pokojowych”, mających gwarantować bezpieczeństwo Naddniestrza i całej owej federacji.

Kolejny cel Rosji?

Przez ostatnie kilkanaście lat Mołdawia, przy wsparciu Zachodu, skutecznie broniła się przed realizacją takiego scenariusza. Pomagał w tym brak bezpośredniej granicy między Naddniestrzem a Rosją.

Obecna wojna o istnienie niepodległej Ukrainy może jednak tę sytuację radykalnie zmienić. Jeśli armia Putina zdoła przebić się przez Odessę – lub ją obejść – i dotrze do leżącej zaledwie 50 km dalej granicy z Naddniestrzem, to Mołdawia może zostać postawiona przed egzystencjalnym wyborem: akceptacją warunków proponowanych przez Rosję lub groźbą rozszerzenia rosyjskiej inwazji także na jej terytorium.

Inaczej niż Ukraina, Mołdawia nie będzie stanowić dla wojsk rosyjskich większego wyzwania – ma ona symboliczne siły zbrojne. Jej roczne wydatki na obronę przez lata oscylowały w okolicach 0,5 proc. PKB, co – biorąc pod uwagę niezwykle mały rozmiar lokalnej gospodarki – przekładało się na ledwie kilkadziesiąt milionów dolarów. Co więcej, zdający sobie sprawę ze słabości swoich wojsk Mołdawianie nie są raczej nastawieni na walkę z armią rosyjską.

Jeśli więc Kiszyniów nie uzyskałby wtedy wsparcia od Zachodu (pytanie, jak miałoby ono wyglądać?), to prawdopodobnie ugnie się pod żądaniami Moskwy. A co potem? Demilitaryzacja, wojska rosyjskie jako „siły pokojowe” oraz motywowane zmianą ustroju i potrzebą wyboru władz dla nowej federacji przedterminowe wybory…

Mówiąc wprost: wariant ten oznaczałby dla Mołdawii utratę suwerenności i koniec snów o integracji europejskiej. Stałby się też koszmarem dla Bukaresztu, który mierzyłby się z operującą na granicach Rumunii armią rosyjską i zmuszony byłby porzucić marzenia o połączeniu „dwóch państw rumuńskich” w ramach tzw. unirei – za czym dziś opowiada się 35-40 proc. mieszkańców Mołdawii i przeważająca większość Rumunów.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kamil Całus jest z wykształcenia wschodoznawcą i dziennikarzem. Z pochodzenia wyspiarz ze świnoujskiego prawobrzeża. Od ponad dekady ekspert warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia ds. Rumunii oraz Mołdawii. O obu krajach regularnie opowiada… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Na południowej flance