Naddniestrzańska beczka prochu

Czy mieszkańcy parapaństwa, które dotąd funkcjonowało spokojnie między Mołdawią a Ukrainą, zaryzykują życiem w walce przeciw Ukraińcom? I czy w razie rosyjskiej agresji Mołdawianie będą się bronić?

23.05.2022

Czyta się kilka minut

Delegacja Naddniestrza na pochodzie w Moskwie, 9 maja 2022 r. / STR / NURPHOTO / AFP / EAST NEWS
Delegacja Naddniestrza na pochodzie w Moskwie, 9 maja 2022 r. / STR / NURPHOTO / AFP / EAST NEWS

W Gagauzji nikt nie będzie umierać za russkij mir – powiedział mi w 2015 r. Michaił Sirkeli. Było to kilkanaście miesięcy po aneksji Krymu i rozpoczęciu przez Rosję wojny w Donbasie, a także po referendum konsultacyjnym, w którym 97 proc. Gagauzów opowiedziało się za integracją z Unią Celną, budowaną przez Rosję.

Gdy Sirkeli, gagauski działacz i publicysta, mówił te słowa, jasnym było, że putinowski projekt Noworosji, który miał objąć nie tylko zajętą już część Donbasu, lecz całą wschodnią i południową Ukrainę, spalił na panewce.

Na południu Mołdawii, gdzie leży Autonomia Gagauska, obserwowano te wydarzenia z ogromnym zainteresowaniem. Gagauzi to niewielki naród, liczący ok. 135 tys. ludzi, mówiący językiem zbliżonym do tureckiego, a przy tym prawosławny i prorosyjski. Politycy prokremlowscy mogą zawsze liczyć tu na masowe poparcie. Obecna szefowa Autonomii – Irina Vlah, pełniąca funkcję baszkana (odpowiednik prezydenta) – zbudowała swoją pozycję w dużej mierze dzięki kilku zdjęciom z Putinem.

Sirkeli przekonywał mnie jednak, że o ile dla jego rodaków język i kultura rosyjska są fundamentami tożsamości, to jednocześnie są oni pragmatyczni: nie będą pchać się w niepewne awantury i rozumieją, że to Zachód jest źródłem pieniędzy, których tak potrzebują. Zwłaszcza wspomniane na początku referendum tak wystraszyło Unię Europejską, że zaczęła pracować nad zmiękczeniem gagauskiej prorosyjskości – głównie przy pomocy obfitego wsparcia finansowego.

Awantura na 9 maja

W ostatnich latach Sirkeli na swoim kanale YouTube starał się regularnie tłumaczyć rosyjskojęzycznym mieszkańcom Mołdawii niuanse lokalnej i światowej polityki. Z uporem maniaka próbował ich przekonać, że im bardziej ktoś odwołuje się do pamięci i tożsamości, tym bardziej podejrzane są jego cele i interesy.

Przed 9 maja 2022 r. musiał zwiększyć swą aktywność. Zaraz po tym, jak mołdawski parlament zakazał używania „symboli wojennej agresji” – do których zaliczono używane przez rosyjską armię litery „Z” i „V” oraz czarno-pomarańczową tzw. wstążkę gieorgijewską – władze Autonomii Gagauskiej wprowadziły lokalne prawo, dopuszczające stosowanie tej ostatniej.

Ustawodawstwo autonomiczne nie może przeciwstawiać się państwowemu. Od aspektu prawnego ważniejsze było jednak, że na 9 maja – obchodzonego tu, podobnie jak w Rosji, jako Dzień Zwycięstwa – w regionie szykuje się poważna awantura. W miejscach publicznych w Gagauzji zaczęły pojawiać się rysunki przedstawiające zakazane symbole, a miejscowi politycy wzywali lokalną policję do nieprzestrzegania prawa państwowego w tej kwestii. Twierdzili, że byłby to zamach na gagauskie dziedzictwo.

Sirkelemu pozostało wytrwałe tłumaczenie, że wstążka jako symbol pojawiła się niedawno, a o gagauskim dziedzictwie tym trudniej mówić, że podczas II wojny światowej znakomita większość ich przodków walczyła w szeregach armii rumuńskiej, która była sojusznikiem III Rzeszy. W większości byli do niej wcielani pod przymusem, co jest jedną z przyczyn silnej rumunofobii w tym regionie.

Jednak hasło Pobiedy jest tu bardziej dwuznaczne, niż mogłoby się wydawać.

Strzały znikąd

Niepokój w Mołdawii przed 9 maja wzmagały odgłosy eksplozji, jakie miały miejsce na lewym brzegu Dniestru – czyli na terenie nieuznanego, separatystycznego, lecz istniejącego faktycznie już 30 lat parapaństwa: niespełna półmilionowego Naddniestrza.

Jak zwykle w tej części świata wyglądało to trochę śmiesznie, a trochę strasznie. Najpierw, w wielkanocny poniedziałek, przed opustoszałą siedzibę Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego – czyli lokalnej bezpieki – zajechał mikrobus, z którego wysiadło dwóch młodych mężczyzn z ręczną bronią przeciwpancerną. Wystrzelili kilka pocisków w stronę budynku, po czym odjechali w nieznanym kierunku. Wszystko ­zostało nagrane przez kamerę monitoringu. Nikt nie ucierpiał. Nikt nie wie, kim byli.

Wkrótce doszło do kolejnych dziwnych wydarzeń: ktoś wysadził wieżę telekomunikacyjną niedaleko miasta Grigoropol, a na nieczynnym lotnisku wojskowym miały miejsce tajemnicze eksplozje.

Władze Naddniestrza stwierdziły, że sprawców należy szukać w Ukrainie. Maia Sandu, prezydentka Mołdawii – od której Naddniestrze się kiedyś odłączyło, z pomocą rosyjskich żołnierzy – oznajmiła, że to efekt tarć wewnętrznych w samym Naddniestrzu. Z kolei wśród ekspertów umacniało się przekonanie, że to działania rosyjskich służb, których celem jest wciągnięcie Naddniestrza, a może i całej Mołdawii, w wojnę.

Doniesienia zachodnich mediów, które powtarzały za ukraińskim wywiadem, że na 9 maja Rosja szykuje agresję przeciw Mołdawii, powodowały, iż „strasznie” zaczęło dominować nad „śmiesznie”.

Pod parasolem Kremla

Gdy 24 lutego Rosja zaczęła inwazję przeciw Ukrainie, ludzie trzymający władzę w Naddniestrzu zapewne zrozumieli, że kończy się świat, w którym żyli jak pączki w maśle.

Ta separatystyczna republika powstała formalnie w imię obrony sowieckiej rzeczywistości oraz rosyjskiej kultury i języka. W to też wierzyła duża część jej mieszkańców. Jednocześnie parapaństwowość służyła jako gwarant rozwoju biznesowego lokalnej elity. Ten mechanizm trwał przez 30 lat, choć zmieniła się i elita, i źródła dochodów.

W 2016 r. pełną władzę w Naddniestrzu przejęli oligarchowie związani z firmą Scheriff. W tym samym czasie region, wraz z całą Mołdawią, został objęty „Umową o pogłębionej i kompleksowej strefie wolnego handlu” z Unią Europejską. Scheriff i cała republika zaczęła zarabiać głównie na handlu z Unią, a także z Mołdawią i Ukrainą. Ta ostatnia była kluczowa dla reeksportu towarów, co jest ważnym źródłem dochodu i często przykrywką dla przemytu.

W przeddzień rosyjskiej inwazji ­37 proc. eksportu z Naddniestrza trafiało do Unii, 28 proc. do Mołdawii, 20 proc. do Ukrainy, a jedynie 7 proc. do kontrolowanej przez Rosję Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej. Jednocześnie to Rosja dostarczała gaz, za który Naddniestrze nie płaci, a także gwarantowała parasole ochronne: polityczny i militarny (w postaci półtora tysiąca stacjonujących tu rosyjskich żołnierzy).

Ze względu na ten splot interesów, rządzący Naddniestrzem starają się nadal zachować dystans wobec wojny. Od początku podkreślają swoje pokojowe nastawienie i pomoc, którą oferowali uchodźcom, dopóki Ukraina nie zamknęła tego odcinka swej granicy. W społeczeństwie, znanym z silnej prorosyjskości, nie pojawiły się sygnały wsparcia dla agresji. Dominował strach przed wojną.

Jednocześnie Ukrainę coraz bardziej niepokoił fakt, że na południowo-wschodniej granicy, w pobliżu Odessy, Rosja ma swoje ważne aktywa.

Bastion czy wydmuszka?

Jak do tej pory, wszelkie doniesienia o agresywnych działaniach ze strony rosyjskich sił stacjonujących w Naddniestrzu były dementowane zarówno przez władze Mołdawii, jak i lokalne biuro OBWE. Jednak cały czas wybrzmiewa pytanie, w jaki sposób siła ta zostałaby wykorzystana w sytuacji, gdyby walki przeniosły się bliżej Odessy.

Mimo wszystko, siła ta jest mocno demonizowana. Wartość bojowa tamtejszych jednostek stoi pod dużym znakiem zapytania. Po pierwsze, dysponują raczej przestarzałym sprzętem. Po drugie, nie ma jasności w kwestii ich wyszkolenia. Po trzecie, niewiadomą są ich morale i gotowość do walki. Około 70 proc. tych oddziałów stanowią bowiem miejscowi mężczyźni, zwykle urodzeni i wychowani w Naddniestrzu. Dla nich Ukraina i Mołdawia są państwami dobrze znanymi. Rosję darzą ogromnym sentymentem, ale czy starczy im go, by ryzykować życiem w walce przeciw Ukrainie? Odpowiedzi na te pytania szuka też zapewne rosyjskie dowództwo.

W tym momencie Naddniestrze mogłoby posłużyć głównie jako zaplecze logistyczne (zaopatrzenie w amunicję i paliwo). Zwiększenie jego wartości bojowej do tego stopnia, by zaatakować Ukrainę od południowego zachodu, wymagałoby znaczącego wsparcia stacjonujących tam jednostek. Na razie nie jest to możliwe: ukraińska armia nie pozwoli ani na takie wsparcie drogą lotniczą, ani na desant na brzegu Morza Czarnego.

Powrót geopolityki

Prawdopodobnie dlatego pojawiły się pogłoski o możliwej rosyjskiej agresji na Mołdawię. Po pierwsze, Kreml na gwałt potrzebuje sukcesu. Przejęcie władzy nad niewielką, 2,5-milionową Mołdawią – państwem graniczącym z NATO – byłoby przedstawione jako taki sukces. Po drugie, objęcie kontroli nad Kiszyniowem i w ślad za tym zmiana nastawienia Mołdawii wobec wojny zmieniłaby strategiczną układankę: znalazłby się sposób na wzmocnienie wojsk w Naddniestrzu.

Jak do tej pory rosyjska agresja przeciw Ukrainie podważyła politykę mołdawskiego obozu władzy, nie zachwiała jednak jej wartościami. Od lipca 2021 r. w kraju tym rządzi samodzielnie proeuropejska Partia Działania i Aktywności, której faktyczną liderką jest prezydentka Maia Sandu, sprawująca ten urząd od listopada 2020 r.

W mołdawskiej polityce przez 30 lat istnienia państwa najważniejsze były spory o tożsamość narodową i geo- politykę. Sandu i jej partia dokonały w tej kwestii przełomu: w centrum uwagi postawiły kwestie uczciwości, rozwoju gospodarczego i budowy silnego społeczeństwa obywatelskiego. Zmęczeni kolejnymi reżimami kleptokratycznymi, które wymachiwały europejską lub rosyjską flagą, Mołdawianie oddali władzę w ich ręce.

Tymczasem teraz, jakby na przekór, geopolityka i idące za nią spory symboliczne powróciły z wielką siłą.

Mnogość kryzysów

Poważne problemy zaczęły się w Mołdawii już jesienią 2021 r., gdy Gazprom – w związku z końcem umowy na dostawy gazu – zażądał znacznie wyższej stawki w nowym kontrakcie. Mołdawia jest w stu procentach uzależniona od rosyjskiego surowca. A nawet więcej niż stu, bo na jego bazie wytwarza się też energię elektryczną. Nowa, wynegocjowana w ostatniej chwili umowa wydawała się bardziej korzystna od początkowych żądań Gazpromu, jednak i tak nadszarpnęła budżet. Wpływ na to miał również wzrost cen gazu na światowych rynkach, powodowany wojną.

Jej wybuch postawił zaś Mołdawię przed kolejnym ogromnym wyzwaniem: państwo to przyjęło proporcjonalnie najwięcej uchodźców z Ukrainy (jeśli przeliczymy ich liczbę przez liczbę mieszkańców). Co prawda większość Ukraińców traktuje Mołdawię jako kraj tranzytowy, jednak wielu zostawało tam przynajmniej jakiś czas, a duża grupa zdecydowała się zostać na dłużej.

Tymczasem pomoc z Zachodu, choć obficie oferowana, nadchodzi powoli. W minionym tygodniu, 18 maja, przewodniczący parlamentu Igor Grosu zdecydował się nawet publicznie poskarżyć na ONZ, stwierdzając, że wśród 92 tys. uchodźców, którzy pozostali w kraju, obiecane wsparcie uzyskało jedynie 30 tys. osób. Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja mołdawskich rodzin, które przyjęły uchodźców pod swój dach. Kolejnym problemem, przytłaczającym, jest zaś wzrost cen paliw – jedna z przyczyn rosnącej inflacji.

Mołdawskie władze mierzą się więc z dwoma kryzysami jednocześnie – w sferze ekonomicznej i bezpieczeństwa. Dlatego popierając Ukrainę w sferze politycznej i symbolicznej, Mołdawia nie mogła włączyć się do wszystkich sankcji nakładanych na Rosję.

Maia Sandu i rząd robią też wszystko, by nie wzbudzać paniki w społeczeństwie. Powtarzają, że dziś nie ma sygnałów o zagrożeniu. Jednocześnie przyznają, że mołdawska armia jest w opłakanym stanie: liczy niecałe 5 tys. żołnierzy, zwykle fatalnie wyposażonych. W kuluarach mówi się zresztą, że w razie agresji sami Mołdawianie nie będą bronić swego kraju, lecz tłumnie ruszą na Zachód, gdzie dołączą do swych rodzin, żyjących w Unii od lat.

Przekleństwo neutralności

Rozważania o możliwej rosyjskiej agresji stawiają w trudnym położeniu także Rumunię. Nie tylko dlatego, że to państwo sąsiednie i NATO-wskie, ale przede wszystkim ze względu na fakt, iż według tamtejszej narracji Mołdawia to historycznie rumuńska ziemia, a zamieszkująca ją ludność rumuńskojęzyczna jest częścią narodu rumuńskiego.

W sytuacji wojennej na niewiele się to jednak zda: Mołdawia jest formalnie neutralna i państwo członkowskie NATO nie będzie mogło zaangażować się w jej obronę. W przestrzeni publicznej pojawiają się sugestie, że Rumunia mogłaby profilaktycznie wysłać tam swe wojsko – formalnie w ramach wspólnych ćwiczeń – aby w ten sposób uniemożliwić Rosji decyzję o wtargnięciu. Realnie jednak nikt w Bukareszcie nie bierze tego scenariusza pod uwagę. NATO nie zdecyduje się na krok, który Rosja potraktowałaby jako naruszenie zasady neutralności.

Przedstawiciele rumuńskiego rządu oficjalnie przyznali zresztą, że w przypadku rosyjskiej agresji przeciw Mołdawii armia rumuńska nie będzie mogła zaangażować się w pomoc. Pozostanie jedynie szeroko otworzyć drzwi dla potencjalnych uchodźców, z których duża część już teraz ma rumuńskie obywatelstwo.

Podgrzewanie atmosfery

Wbrew obawom 9 maja przebiegł w Mołdawii dość spokojnie. Policja wręczyła 103 mandaty za posługiwanie się wstążką gieorgijewską. Wśród ukaranych znaleźli się czołowi politycy partii prorosyjskich. Niektórzy zapowiadają skargi do europejskich trybunałów. Gagauska baszkan Irina Vlah, która gra na trzy fronty – lawirując między Rosją, Turcją i Unią Europejską – nie zdecydowała się założyć wstążki, choć wcześniej podpisała lokalne prawo zezwalające na jej użycie. Jak mówił Sirkeli: w Gagauzji za russkij mir nikt umierać nie będzie.

Rosja nie ma obecnie narzędzi, by wzbudzić w Gagauzji zamieszki i niepokoje na tle symbolicznym. Możliwości wciągnięcia Naddniestrza w wojnę również są ograniczone. Choć tajemnicze zamachy nie ustają: 14 maja ktoś obrzucił koktajlami Mołotowa wojskowe składy paliwa. Atmosfera strachu jest podgrzewana, by wykorzystać ją w odpowiednim momencie.

Na końcu gazociągu

Nie oznacza to jednak, że Kreml nie ma wobec Mołdawii narzędzi nacisku.

Zaskakujące wyniki ostatnich sondaży pokazują, że rosyjska agresja nie spowodowała konsolidacji społeczeństwa wobec prozachodniego obozu władzy. Poparcie dla partii rządzącej spada, co wynika głównie z fatalnej sytuacji gospodarczej oraz z faktu, iż tempo reform jest mniejsze, niż oczekiwano.

Tymczasem Moskwa ma asa w rękawie: jesienią odkopano „historyczny” dług Mołdawii wobec Gazpromu i zażądano jego spłaty. Audytu zadłużenia, którego domagał się Kiszyniów, nie przeprowadzono w terminie, więc rosyjski dostawca formalnie ma prawo zakręcić kurek. A że gazociąg ten nie obsługuje już dalszych odbiorców na Bałkanach, jest to wykonalne i technicznie, i politycznie.

Pogłębianie się kryzysu gospodarczego będzie wyzwaniem dla Mai Sandu i jej partii. A także dla wspierającego ich Zachodu. Tutaj zarówno gospodarka, jak i symbolika okazują się mieć znaczenie strategiczne.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2022