Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Każdy z nich wchodzi przecież w kontakt z tworzywem swojego rzemiosła zbyt serdeczny, by dało się go ująć w karby dyscypliny kalorycznej.
Patrzą na mnie rumiani wąsacze, jakby ulepieni ręką, która toczy mielone kotlety, pełni spokojnej dumy, z narzędziami swego fachu – galerię portretów szefów kuchni z przełomu XX w. znalazłem na wystawie „Arts&Food. Rytuały od 1851 r.”. Formalnie impreza towarzyszy mediolańskiemu Expo, faktycznie jest ciekawsza i uczciwsza od tamtej stuhektarowej, horrendalnej cepeliady. Każda próżna bzdura, jaką możecie sobie wyobrazić, na pewno rozłożyła tam swój stragan, a pod hasłem troski o wykarmienie świata przeputano miliony i zamierza się wyciągnąć drugie tyle z kieszeni gawiedzi. Lepiej oddać trzy czwarte ceny biletu pierwszej z brzegu stołówce Caritasu, a za resztę wejść na tę wystawę i nadziwić się, jak przez całą epokę nowoczesną, w świecie coraz bardziej poszukującym zamiennika religijnych ram istnienia, jedzenie obrastało nowym rytuałem.
Nieopodal ekranu z urywkiem „Dzisiejszych czasów” Chaplina, gdzie biedny Charlie dostaje się w tryby maszyny mającej go napchać jedzeniem w sposób racjonalny i automatyczny, stoi rekonstrukcja projektów kuchennych włoskiego futuryzmu, jakże podobna do niektórych nurtów dzisiejszego komercyjnego dizajnu. Cóż to za nierówna walka z zaściankową skłonnością naszych czterech liter do wygody!
Jeszcze więcej do myślenia daje zreprodukowany obok manifest „Kuchnia futuryzmu” Filippa Marinettiego, tego samego, który „rewolucjonizował sztukę, by odmienić sposób życia”. Powstał na początku lat 30., kiedy eks-watażka artystyczny kapcaniał w roli ozdobnika faszystowskiej władzy. Wielce sobie ona ceniła dziarskie pohukiwania na cześć młodości i brutalnej tężyzny; tą samą przecież pałką można wytłuc porcelanę po babci, co strajkujących związkowców. Ale w samym sednie manifest jest produktem awangardowego buzowania z pierwszej dekady stulecia, tym piękniej więc uwypukla stuletnie korzenie naszych kuchennych pomysłów na nowoczesność.
Cały ten estetyzm talerza zaczęty przez nouvelle cuisine i do dziś pokutujący w postaci malarskich kompozycji z kleksów, psików, maźnięć, płatków i paproszków, całe dziwactwa kuchni molekularnej jakby żywcem wyjętej z Akademii Pana Kleksa – to wszystko są owe „plastyczne kompleksy smakowe, których harmonia formy i barw ma podniecić wyobraźnię, zanim skusi usta”, te „jonizatory, młynki koloidalne, centryfugi, lampy ultrafioletowe”, których nadejście wieścił Marinetti. Oto typowe danie futurystyczne, tzw. mięsoplastyk, ujmujący syntetycznie wszystkie włoskie krajobrazy: wielki, cylindryczny pulpet z cielęcego mięsa przetykany jedenastoma rodzajami gotowanych warzyw. Ustawiony pionowo na talerzu, ukoronowany warstwą miodu, a u podstawy opleciony wieńcem kiełbasy opartej na trzech półkulach drobiowego mięsa.
Skojarzenia z potworem „mięsny jeż”, szalejącym w polskich mediach kilka lat temu, są jak najbardziej na miejscu.
Mniej śmiesznie robi się przy lekturze aparatu ideolo, który uzasadnia z jednej strony zamiar „zerwania z powtarzalnością uśrednionych rozkoszy podniebienia” (czyli tym, co lubiłeś dotąd zjeść, kołtunie), z drugiej zaś żądanie, by państwo zapewniło każdemu darmowe ekwiwalenty żywieniowe: „proszki, pigułki, substancje białkopodobne i sztuczne tłuszcze”. Włosi, zdaniem Marinettiego są zbyt ociężali, by zmieścić się w nowych lekkich pociągach i aeroplanach z aluminium, ale przede wszystkim chodzi o to, że w „przyszłym światowym starciu wygra naród zwinniejszy”.
I tak to się już toczy ze sto lat z okładem: awangardy i postępy z wielkim hałasem odrywają potrzebę jedzenia i miłości od więzów natury i starych tabu. Ale im więcej ględzą o wolności, tym skrzętniej próbują poddać wyzwolonych jakoby konsumentów seksu i strawy musztrze wedle kleconych na kolanie coraz to nowych regulaminów.
Marinetti był nie dość, że śmieszny, to czasem po prostu głupi (pierwszy punkt manifestu głosił zakaz jedzenia makaronu; z taką reformą nie da się we Włoszech zajechać daleko), ale w jednym niestety się nie mylił: zwinne, wyćwiczone w biegu nogi nieraz od jego czasów się w Europie przydawały. ©
Prawdziwym bohaterem futuryzmu jedzeniowego winien być jednak francuski kucharz Jules Mancave, który już w 1913 r. ogłosił spójny projekt obrócenia w perzynę dotychczasowej gramatyki i ortografii kuchennej, a zaraz potem wylądował w okopach nad Sommą, gdzie oddawał się ponoć twórczym szaleństwom z puszkowej mielonki i sucharów. Apollinaire raczej go nie spotkał, skoro skarżył się w wierszu na przypalony w kotle ryż, ale łączyło ich wiele podobieństw: obaj nie wytrzymali „męskości wieku, w którym żyjemy”. Na cześć ich i podobnych ofiar tej zbyt łatwo zapomnianej jatki zróbmy „herbatniki ANZAC”, czyli takie, jakie nosili w plecaku żołnierze z korpusu australijskiego i nowozelandzkiego pod Gallipoli. 120 g mąki mieszamy ze 100 g cukru trzcinowego oraz po ok. 80–90 g płatków owsianych i startego kokosa. W garnuszku topimy 120 g masła, dolewamy 2–3 łyżki tzw. złotego syropu (golden syrup, do kupienia w Tesco czy M&S) albo miodu. Kiedy się ładnie roztopi, dodajemy łyżkę sody rozpuszczoną w 3 łyżkach bardzo ciepłej wody. Przelewamy tę miksturę do miski z suchymi składnikami, mieszamy drewnianą łyżką, formujemy małe okrągłe ciastka na blasze, zostawiając parę centymetrów odstępu, pieczemy w 180 stopniach ok. kwadransa, czasem nawet 10 minut starczy, aż się ozłocą. Delikatnie odklejamy od blachy i studzimy.