Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na tym, co się działo przez miniony miesiąc wokół wyboru nowego selekcjonera reprezentacji Polski, stracili wszyscy. Najbardziej mi szkoda, oczywiście, nas, kibiców, ale szkoda mi także piłkarzy - z kapitanem drużyny, najlepszym napastnikiem świata na czele. Ich kariera trwa na tyle krótko, że naprawdę nie zasługują na to, by być mięsem armatnim w wojnie o to, czyje będzie na wierzchu: Cezarego Kuleszy, czy może Zbigniewa Bońka, który powiedział w jednej z publicznych wypowiedzi, że kandydatura Adama Nawałki jest „jego”, czym wprowadził ponoć nowego prezesa w stan silnej irytacji i doprowadził do odstąpienia od decyzji o powierzeniu drużyny szkoleniowcowi, który dostarczył Polakom najwspanialszych piłkarsko przeżyć ostatniej dekady (mam na myśli triumf nad Niemcami na Narodowym w 2014 roku i późniejszy marsz przez Euro 2016). Po tym, jak reprezentantów Polski wystawił do wiatru Paulo Sousa, przyjmując ofertę Flamengo, mieli oni prawo oczekiwać decyzji maksymalizującej prawdopodobieństwo sukcesu, ale też szybkiej - zwłaszcza, że do barażu z Rosją jest jedno przedmeczowe zgrupowanie, a przed nowym selekcjonerem już tylko dwa miesiące na skompletowanie zespołu współpracowników, pracę koncepcyjną, rozmowy z piłkarzami itd.
Jak widać z powyższego, szkoda mi też Adama Nawałki, bo wydawał się wyborem najbezpieczniejszym i najbardziej odpowiedzialnym, a to, w jakich okolicznościach stracił możliwość ponownej pracy z reprezentacją, mówi o świecie polskiego futbolu bardzo wiele - tak samo, jak wiele o nim samym mówi klasa, z jaką na własne ryzyko wziął się do roboty już kilka tygodni temu i jak przyjął ostateczną decyzję prezesa Kuleszy o wyborze Czesława Michniewicza. Niezależnie od wszelkich żartów na temat ocierającego się o dziwactwo przywiązania do detali przegranego ostatecznie Nawałki, niezależnie od tego, że po mundialu w Rosji żegnał się z kadrą zmęczony i wypalony - i że jego przygoda z Lechem nie okazała się, delikatnie mówiąc, sukcesem - to przecież z trzonem tej drużyny przepracował parę lat, miał więc unikalne przewagi nad kimś, kto po ogłoszeniu nominacji musi dopiero wyruszyć w podróż przez pandemiczną Europę celem nawiązania osobistej relacji z wieloma nowymi podopiecznymi. Już nie mówię o tym, że z medialnych przecieków wynika, iż sondowani przez prezesa PZPN liderzy reprezentacji to właśnie nazwisko „Nawałka” wymieniali najczęściej.
Po ludzku szkoda mi także Czesława Michniewicza, którego zwycięstwo w tym dziwnym wyścigu zmusiło do konfrontacji z wydarzeniami sprzed blisko dwudziestu lat, kiedy to polski futbol toczył korupcyjny rak. Z formalnego punktu widzenia nowy selekcjoner jest człowiekiem niewinnym, do którego powinno się stosować zasadę domniemania niewinności: prokuratura nigdy nie postawiła mu korupcyjnych zarzutów, do składania zeznań w charakterze świadka zgłosił się sam, a przez kolejne lata zrobił wiele, by zapracować na markę jednego z najlepszych polskich szkoleniowców, ba: prowadził także reprezentację Polski U-21. Być może uważał, że po tak długim czasie sprawa feralnych siedemset jedenastu połączeń i prób połączenia z hersztem mafii niszczącej wówczas polską piłkę nikogo już nie będzie obchodzić - że wyjaśnił wszystko, co było do wyjaśnienia, odpowiednim organom. Mylił się jednak, a na czym polega różnica, lapidarnie wyjaśnił Paweł Czado na portalu „Interia”, odwołując się do frazy o żonie Cezara, która musi pozostawać poza wszelkimi podejrzeniami. Burza, jaką obserwujemy od parunastu godzin - i której Michniewicz nie potrafił stawić czoła, grożąc pozwem zadającemu pytanie o tę sprawę na inauguracyjnej konferencji prasowej Szymonowi Jadczakowi - świadczy dobitnie o tym, że selekcjoner piłkarskiej reprezentacji jest u nas traktowany jak przedstawiciel narodu, a w związku z tym powinien spełniać jak najwyższe standardy. Nie jest tak, dodajmy, tylko u nas, a to, jak skończyły się na Wyspach kariery selekcjonerskie Glenna Hoddle’a i Sama Allardyce’a, mogłoby dać zatrudniającym Michniewicza działaczom PZPN do myślenia: żaden z Anglików nie stracił przecież pracy z powodu niewystarczających kompetencji.
Owszem, powinniśmy wszyscy teraz mówić o „operacji Rosja”, analizować możliwe plany taktyczne na to spotkanie, pisać o trenerskim warsztacie nowego selekcjonera - bo przecież naprawdę jest o czym. Dlaczego nie możemy? Ano może dlatego, że wciąż jeszcze nie oddaliśmy sprawiedliwości tylu rocznikom piłkarzy i trenerów, których wiarę w sens sportowej rywalizacji, w uczciwość i pracę nad sobą, w przykładanie się do treningów i profesjonalizm, zniszczono w czasach, kiedy w polskim futbolu rozdawał karty pozostający w tak ścisłych kontaktach z Czesławem Michniewiczem Ryszard F.