Marek Bieńczyk: Uciekam, więc jestem

Uciekinierzy to najbardziej radykalna postać nas samych. To my, wypowiedzeni do końca. Przedstawienie bytu w podczerwieni, kiedy ujawnia się jego skryta istota.

09.05.2022

Czyta się kilka minut

Rondo de Gaulle’a. Warszawa, 18 marca 2022 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER
Rondo de Gaulle’a. Warszawa, 18 marca 2022 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER

W wydanym na wojennym wygnaniu w ­Ameryce eseju „Mythos und Alterstil” Hermann Broch (1886-1951) pisał wprost: „Czym stały się obecnie stare problemy literatury, kwestie miłości, małżeństwa, zdrady i zazdrości, kiedy morderstwo, gwałt i zniszczenie zagrażają bez przerwy człowiekowi i poza smutkiem i żałobą nie pozostaje nic? I jaki malarz zapraszałby widza na odpoczynek wśród idyllicznych drzew jego pejzaży, skoro pejzaże tej ziemi stały się wyłącznie drogami ucieczek i prześladowań?”.

Wiadomo, że cokolwiek dziś piszemy, towarzyszy nam, piszącym „wbrew sobie” (Hannah Arendt nazwała Brocha ­„pisarzem wbrew sobie”), poczucie dyskomfortu; wiadomo, że nawet w obliczu wojennych zbrodni karuzela się kręci, że ta beznadziejna fraza „życie toczy się dalej” jest w swej głupocie prawdziwa. Głupie życie.

Ich oczy

Ale jeszcze ten obraz pejzaży zamienionych w miejsca ucieczek i prześladowań. Powszechna przemiana przestrzeni z życiodajnej w śmiercionośną. Woda na młyn wyobraźni. Od chwili, gdy dowiedziałem się w dzieciństwie o ucieczce rodziny z wojennego Lwowa i kilku jej szczegółach. W Warszawie, Krakowie i innych miastach jesteśmy dziś na końcu tunelu; dla uciekinierów chwila oddechu, może i radości albo smutku ugładzonego. Ci, którzy ich przewożą z Ukrainy lub przyjmują na granicy, stanęli wcześniej, u wlotu, i wiedzą więcej. Tutaj – przypuszczam – gesty przyjeżdżających są już nieco pozbierane, bardziej opanowane.

W oczach coś z przyszłości: to pierwsze spojrzenie na mieszkanie, w którym trzy kobiety z Charkowa – wyjechały jak stały, nagle, w pośpiechu, między bombardowaniami – będą teraz żyły. Spojrzenie badawcze, jakby nagle wyzwolone z martwej obojętności i nieobecności: ach, więc tu, w tym pokoju, na tej kanapie, przy tym oknie. Po chwili u dwóch starszych, córki i matki, spojrzenie na powrót zasnute niepewnością i lękiem, i zarazem wysilone próbą uśmiechu, by niezdarnie pokazać wdzięczność; tylko u najmłodszej, dwudziestoletniej, spojrzenie jest bardziej ciekawskie, już po stronie wolności. Wejść do mieszkania to najpierw spotkać tamte niejasne oczy, wie o tym pewnie większość gospodarzy. Przebić się przez przezroczystą barierę; przestać odczuwać wyższość własnego wzroku nad ich wzrokiem.

Chwila przejścia z miejsca zagrożonego w miejsce bezpieczne, postawienie stopy za linią dzielącą jeden świat od drugiego, nie przestaje wzywać. Pociąga i prześladuje od bardzo dawna. Jak wyglądała, czy była oddzielna, euforyczna, pamiętna? Pytałem przez lata wielokrotnie; nie chciano odpowiadać.

Pytam też teraz: moment samego wyjazdu z Charkowa, moment, kiedy wsiadły do pociągu, moment, kiedy odwołano alarm lotniczy i pociąg mógł ruszyć dalej, moment przejazdu przez granicę czy wejścia do mieszkania? Raczej chwila, mówią, gdy wyszły z autobusu na Dworcu Zachodnim i zobaczyły – po wielogodzinnej podróży w ciemnościach – światła miasta. Myślałem, że może to dla nich scenografia teatralna, sztuczna, nierealna, ta palma na drodze do mieszkania jak podróbka palmy w odeskim ogrodzie botanicznym, kopia, która mówi symbolicznie, że wszystko, co się stanie, będzie tylko naśladowaniem czy podrabianiem życia, a nie samym życiem. Lecz nie, nie różnica była ważna, lecz podobieństwo, które uspokaja; coś w Warszawie z Charkowa („bardzo podobny”), coś z Kijowa („bardzo podobny nad rzeką”), a nawet tu i ówdzie z Lwowa („w paru miejscach całkiem podobny”).

Uchwycić ten moment, ten diamencik w czasie, gdy życie, pstryk, znowu okazuje się możliwe. W snach o ucieczkach dawało się ten moment złapać; nagła fala błogostanu. No i w literaturze. Jak osad na dnie pamięci leżą ulubione obrazy – a na wierzchu wątpliwość, czy warto je teraz przywoływać: „Pożegnanie z bronią” Hemingwaya, ucieczka z wojennych Włoch przez jezioro do Szwajcarii. „Później chmury znów zasłoniły księżyc, znikły góry i jezioro, ale było o wiele widniej niż przedtem i mogliśmy dojrzeć brzeg (...) – Zdaje mi się, że jesteśmy w Szwajcarii, Cath – powiedziałem. (...) – Jeżeli jesteśmy w Szwajcarii, to zjedzmy sobie wspaniałe śniadanie. W Szwajcarii mają wyborne bułeczki, masło i ­marmoladę” (przeł. ­Bronisław Zieliński). Albo kino, wyjście z lwowskich kanałów w filmie Agnieszki Holland, oczekiwanie przez cały film na scenę, gdy uciekinierzy kryjący się w podziemiach wynurzą się na światło dzienne. Można dobrze pokazać radość kanalarza („Żydzi, moi Żydzi”), niechęć i zdumienie świadków gapiących się we właz do kanału, lecz nie da się przedstawić tego wewnętrznego przekroczenia granicy między śmiercią a życiem. Zmrużenie oczu? Głębszy oddech? Spojrzenie na własną dłoń zawieszoną w powietrzu? Tak i nie; jeszcze coś, o czym się nie dowiemy.

Fugologia

Nasze mieszkania są dzisiaj ucywilizowanymi kryjówkami. Dla uciekinierów spod bomb dokonuje się w nich odczarowywanie przestrzeni, stopniowe przywracanie jej do codzienności, łóżko to łóżko, szafa to szafa. Nie wiemy wiele o kryjówkach pierwszych, pod gruzami, w piwnicach, w ogrodach, w innych miejscach, których nie możemy sobie wyobrazić. Świadectwa będą się pojawiały, stopniowo, z czasem coraz więcej; pomyślmy o Mariupolu wczoraj, dzisiaj i z pewnością jutro. Jak to Anny Serdiuk, malarki z tego miasta, która z rodziną trzykrotnie zmieniała piwnice, czy raczej to, co z nich zostało: „Udało nam się przejść miasto z jednego końca na drugi. Nie spaliśmy, bo nie było to możliwe. Bomby wybuchały dookoła. Jak się później okazało, te bomby trafiały w sąsiednie budynki. Powtarzamy teraz, że wygraliśmy »rosyjską ruletkę« (...) Nie mieliśmy bieżącej wody i prądu, straciliśmy zasięg komórkowy. Żyliśmy w kompletnych ciemnościach i strachu, bez jakichkolwiek informacji o tym, co dzieje się w naszym mieście, w naszym kraju, bez wieści o tym, co stało się z naszymi krewnymi”.

W Warszawie otworzono właśnie od dawna przygotowywaną przez Natalię Romik niezwykłą wystawę „Kryjówki”. Przedstawia ona dokumentację dziewięciu kryjówek na terenie Polski i Ukrainy, w których chowali się żydowscy uciekinierzy podczas wojny. Dziupla w drzewie, szafa, puste groby, pakamery, zaułki zaaranżowane w pieczarach czy kanałach, cała wielka (bo przecież to tylko dziewięć przykładów spośród setek innych), jak piszą autorzy, „architektura ­przetrwania”. Nad dokumentacją pracowali antropolodzy, architekci, historycy, dendrolodzy, archiwiści, osoby z kilku dziedzin nauki.

Wszyscy tamci uciekinierzy żyli życiem udawanym, pozornym, skoro nieobliczonym na najkrótsze nawet trwanie. Ich kryjówki również wymagały pozoru, pozostawienia złudy, zewnętrznej formy wydrążonej z pisanego jej przeznaczenia. Na przykład ten dąb w Wiśniowej, 650 lat życia. Tak zwane drzewo kominowe, puste w środku; wejście do niego po latach zarosło, lecz kamera USG prześwietliła je, ukazując wydrążone stopnie i metalowe klamry. Kawałki kory do obejrzenia; świadectwa mieszkańców, botanika, dziennikarza, który rzecz rozgłośnił. Do tego drzewo genea­logiczne tych, którzy w dębie zamieszkali, braci Denholzów, tych nowych eremitów dendrytów, ukrywających się po ucieczce z obozu KL Plaszow w różnych miejscach. Dzięki drzewu udało im się przeżyć.

Owa wspólna refleksja badaczy i świadków, bezpośrednich lub przekazujących usłyszaną opowieść, byłaby – myślę – pierwszą może na tak zbiorową skalę realizacją niejasnej dyscypliny (a może ciemnej zadumy), którą nazywam fugologią, nauką o ucieczkach. Nauką efemeryczną, ożywianą raz na jakiś czas – i zapewne, znając dotychczasowe dzieje ludzkości – mającą gwarancję przetrwania do końca czasów. Bo czegóż oczekiwać na ziemi, z której „bogowie uciekli”?

Fugologia byłaby krokiem w stronę tych, którzy pozostają pod spodem zdarzeń. Chciałaby oddać głos nie władzy wyznaczającej zasady i uznawanej za motor historii, lecz outsiderom, nieuczestniczącym w danej chwili w walkach czy skazanym z góry na ratowanie się z ognia. Ale przede wszystkim opisać ze wszystkich stron zjawisko ucieczki i ukrywania się w jego duchowym i materialnym, egzystencjalnym i historycznym, metafizycznym i technicznym wymiarze.

Tamte dawne wojenne miejsca ucieczki, skrytki niekiedy tak wymyślne, że chciałoby się wręcz mówić o ich artystyczności i zaliczać je do dzieł sztuki, w większości przepadły. A pozostałe – tylko z niewielu udało się stworzyć muzealne miejsce pamięci – przepadną wkrótce. W Ukrainie i na granicy polsko-białoruskiej są (wiemy o kryjówkach na bagnach puszczańskich) i będą pojawiały się nowe, zapewne nie tak spektakularne, jak w Wiśniowej. Inny typ zagrożeń wytwarza inny rodzaj obrony, ukrywania się i zbiegania; wielu uchodźców ukraińskich zbiegło z terenów względnie bezpiecznych. Ale znowu: pomyślmy o Mariupolu, o tym, czego się jeszcze dowiemy.

Oczywiście nie chodzi o porównanie jednej sytuacji historycznej z drugą ani też o statystyki ofiar i przeżywców (to dziwne, że polszczyzna do niedawna nie miała tego słowa); chodzi o opukanie zjawiska ze wszystkich stron, by dostrzec ten inny wymiar bytu, jaki tworzy sytuacja ucieczki przed zagrożeniem; by rozszerzyć spojrzenie na ludzki (i zwierzęcy) byt o skutki przemocy, które nie są czymś okolicznościowym, lecz wpisanym w jego fundamenty. Rozważać byt w stanie zagrożenia, uznając, że to jest właśnie byt jako taki. Boję się, więc jestem. Uciekam, więc jestem.

Sam ruch życia uznając

Wielokrotnie przyszło mi wyobrażać sobie interaktywną mapę dziejów od zarania po dzień dzisiejszy. Bo z fugologicznego punktu widzenia przedstawiałaby miliardy ruchomych punkcików rozbiegających się na wszystkie strony. I znowu, i znowu. Wiek X, wiek XV, wiek XX, XXI. Punkciki istnień szukających schronienia, kryjówki, miejsc odosobnienia, architektury przetrwania. Jakkolwiek toczyłyby się dzieje, jakąkolwiek postać przybierałyby ich obroty, zawsze da się je przedstawić jako sumę zbiegania i wyłapywania. Ucieczki i krycie się – z nożem na gardle albo na wszelki wypadek – to nieuchronny skutek dziejowych wydarzeń, nieuchronne odpadki Historii.

Narrator nowej powieści Mircei Cărtărescu „Solenoid” mówi: „Gdybyśmy mieli intuicję, że istnieje jeszcze jeden dodatkowy wymiar, gdybyśmy mogli sobie wyobrazić inne kierunki niż prawo i lewo, niż przód i tył, niż wysoko i nisko, uzmysłowilibyśmy sobie, że nic nie może nas utrzymać w więzieniu naszego świata (...) rzeczywistość, nasza prawowita ojczyzna, powinna być najpiękniejszym z brzegów, lecz jest najcięższym z więzień. Naszym losem musi być ucieczka”.

„Ucieczka to wyzdrowienie”, jak pisał Victor Hugo w „Nędznikach” z myślą o wiecznym uciekinierze Janie ­Valjean. A Norwid znajdował „dodatkowy wymiar” poza lądem i poza ludźmi:

Morze! ty będziesz mą pociechą jedną

(Cmentarzem będąc nieustannie żywym!).

Głębie twe gdyby objęły mię wcześnie,

Fal ukochałabym wierne uściski,

Przenosząc mdławe blaski konch nad czucia

Ludzi! – – Uchodźmy!...

... i nie wróćmy nigdy!

Kiedy widziało się fotografie i urywki filmów z granicy z Białorusią, kiedy spacerowało się po Warszawie w pierwszych dniach rosyjskiej napaści i widziało kobiety płaczące w telefon (teraz takie dramatyczne obrazy uchodźczej obecności w mieście bardzo złagodniały i zanikają), łatwo można uderzyć w metafizyczne tony. Uciekający to najbardziej radykalna postać nas samych, potencjalne alter ego, to my wypowiedzeni do końca. Odpadki Historii, tak, ale skupiające w swoich drobnych losach jej powszechny kierunek i (bez)sens. Przedstawienia bytu w podczerwieni, kiedy ujawnia się jego skryta istota.

Więc myśli się banalnie – bo któryż to raz – lecz nieodparcie o „dodatkowym wymiarze”, o obłokach spoza stąd, w które wpatruje się Bołkoński ranny na polu bitwy: „Tak! Wszystko jest puste, wszystko jest oszustwem z wyjątkiem tego nieskończonego nieba” (Lew Tołstoj „Wojna i pokój”, przeł. Andrzej Stawar). Albo znacznie trudniej, kiedy żaden „dodatkowy wymiar” się nie otwiera, o „strasznych obłokach, stróżach świata” Miłosza: „Wtedy spuszczam oczy / i czuję wicher, co przeze mnie wieje / palący, suchy”.

Literatura jest niebem dla ziemi, „strasznym stróżem” lub, przeciwnie, miejscem otwarcia, „dodatkowym wymiarem”, lecz fugologia musi zważać, by nie zasłonić nią dzisiejszego konkretu, ludzi szukających schowków przed ostrzałem czy bombardowaniem, bo są rzeczy, które nie tylko ­filozofii, o wiele bardziej nieuważnej, lecz także literaturze się nie śniły. Dopiero po latach jej opowieści zaczną współtworzyć z dokumentalnymi zapisami jedną pamięć historyczną. „Proszę państwa do gazu” Borowskiego jest małą, lecz ważną cząsteczką naszej pamięci o Auschwitz.

Tristan Tzara, założyciel dadaizmu, w czasie wojny krył się, uciekał i znowu krył w południowej Francji. W 1946 r. opublikował poemat dramatyczny „Ucieczka” transponujący jego doświadczenia. Jego tematem jest, jak to streszczał Michel Leiris, „rozdarcie, stałe rozdzielenie, rozłąka odpowiadająca samemu ruchowi życia”. W wyniku swojej konkretnej ucieczki Tzara zaczyna rozumieć, że los wszystkich rzeczy polega właśnie na oddalaniu się, że „sam ruch życia” jest odśrodkowy. Bieg Historii przynosi uchodźstwo i odwrót, życie rodzinne przynosi odejścia (dzieci od rodziców chociażby), ludzie, nawet ci sobie bliscy, odchodzą od siebie, aby się inaczej spełnić, bieg czasu jest czystą ucieczką... Człowiek jest homo profugus w każdym sposobie istnienia.

Nadzieja radykalna

„(...) bez tej ucieczki, bez tego oddzielenia się od siebie samego i bez powrotu do źródeł, bez końca świata i kresu człowieka, jaki przeżył wtedy, gdy wszystko negował i uznawał życie tylko życiem rzeczy – pisze Leiris – Tzara nie nabyłby tej dogłębnej wiedzy, raczej organicznej niż racjonalnej, dzięki której dziś tworzy poezję” (przeł. Tomasz Swoboda). W naszym myśleniu o życiu figura przekroczenia niewyobrażalnej granicy, przejścia przez zero, dotknięcia dna, by się od niego odbić, przynosi często jedyną możliwość ciągu dalszego, odbudowania sensu. W tekście „O uciekaniu” z 1935 r. Emmanuel Lévinas wyobrażał sobie to przejście jako ucieczkę nie w „dodatkowy wymiar”, lecz jako „opuszczenie bytu”: „Tak oto w potrzebie uciekania bycie nie wydaje się tylko przeszkodą, którą swobodna myśl musi pokonać (…) ale jawi się nam jako więzienie, z którego trzeba się wydostać (…) A zatem uciekanie jest potrzebą wyjścia z samego siebie, to jest zerwania najbardziej radykalnych, nieusuwalnych kajdan, faktu, że ja jest samym sobą” (przeł. Agata Czarnecka).

Podczas kryzysu uchodźczego sześć lat temu o tekście Lévinasa pisał w „Tygodniku” Grzegorz Jankowicz – o roz­szczelnianiu własnych granic jako postawie tyleż poetyckiej, umożliwiającej prawdziwą poezję (jak, dodam, powojenna poezja Tzary), co postawie etycznej, umożliwiającej przyjęcie u nas i w nas uciekinierów. Ucieczka od nas samych pozwoli na spotkanie uciekających z pożogi.

Teraz sprawy zaszły dalej, cały świat, Europa przede wszystkim, kraje sąsiadujące z Rosją jeszcze bardziej, znalazł się na skraju. Bardziej niż o Lévinasie myślę zatem o generale von Clausewitzu i jego przekonaniu, że każdy ludzki konflikt dąży do ostateczności. Co prawda dodaje on, że „wojenna mgła”, na przykład źle przekazane lub niewykonane rozkazy, mylna taktyka, fałszywe informacje itd., tamuje drogę do absolutnego zniszczenia; pierwszy miesiąc wojny w Ukrainie byłby tego przykładem. Lecz w przypadku ­konfliktu nuklearnego dzieje się na odwrót: fałszywe informacje i przypadkowe posunięcia przyśpieszają jego ewentualny wybuch. Jak opowiadał Robert McNamara, amerykański sekretarz obrony, wielokrotnie nie doszło do niego o włos. A dlaczego nie doszło? Odpowiedź McNamary: ­„Mieliśmy szczęście” (cytuję za katastrofologiem Jeanem-Pierre’em ­Dupuy). Byłoby durnotą nie brać tego szczęścia pod uwagę.

Nikt nie wie, dokąd nas uniesie ten czarny nurt, w który wpadliśmy. Ile jeszcze wielkich dokonanych potworności odkryje się w Ukrainie i ile nowych wielkich potworności będzie się zdarzało; ile nic nieznaczących w porównaniu, lecz przecież niepojętych łajdactw wydarzy się w kraju, w którym wampiry wykorzystują krew z Buczy i innych miejsc, by ożywić smoleńską katastrofę.

I co będzie z synem jednej z kobiet, który pozostał w Charkowie. Uczą się po polsku, kupiły sobie buty. Jaka jest w nich nadzieja? Podobna jak nasza. Nie racjonalna, lecz organiczna. „Nadzieja radykalna” (określenie Jonathana ­Leara), to znaczy nie optymizm, nie nadzieja, że zdarzy się coś dobrego, coś konkretnie potrzebnego tu i teraz. Nadzieja wydrążona jak dąb w Wiśniowej, pusta, pozbawiona jakichkolwiek wyobrażeń o lepszej przyszłości, bez wiedzy, czym by ona miała być, gotowa zderzyć się heroicznie z tym, o czym nie wiemy nic. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2022