Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jego autorka okutała sobie głowę chustą i udawała Polkę, co niedawno przeszła na religię mahometańską. Samotna – w dzień Wigilii – pętała się od drzwi do drzwi. Pukała i prosiła. Ale nikt nieszczęśniczki nie chciał przyjąć. Nikt nie ugościł przy świątecznym stole. Nikt nie zaprosił, żeby usiadła na PUSTYM miejscu. Miejscu, które zgodnie z wielowiekową tradycją pobożni katolicy i prawdziwi Polacy pozostawili dla zbłąkanego wędrowca.
Otóż przeczytałem rzecz całą od deski do deski. Głośno przy tym ziewając z nudów. A czegóż innego się owa durna żurnalistka spodziewała? Nie trzeba się było bawić w przebieranki i włóczyć po zmroku po obcych domach. Popytałaby trochę starego diabła – i od razu by się dowiedziała, jakim wynikiem zakończyć się musi podobny eksperyment.
Znaki, symbole, od pokoleń pielęgnowane rytuały i obyczaje... Oczywiście diabeł za tym wszystkim nie przepada. Ale zarazem wie, że tradycję łatwo da się od środka wydrążyć i przerobić na wydmuszkę. Dekoracyjnie rzecz piękną – acz pustawą.
Drogi Piołunie... Musielibyśmy sobie w łeb palnąć albo obwiesić się na sznurze konopnym u powały, gdyby ludziska naprawdę praktykowali to, co tak szumnie głoszą i manifestują w różnorakich obrzędach i zwyczajach. Weźmy za przykład przeklętą mszę. Tłuką się w piersi, że aż echo dudni po całym kościele. Przybierają miny skruszonych cierpiętników, zaklinają się i zawodzą: „mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa...”. A ilu tak naprawdę uważa się za grzeszników, którzy czołem bić powinni przed naszym Nieprzyjacielem i błagać o zmiłowanie? Albo – zaraz, zaraz... Jak to szło? I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom? Iluż delikwentów wypowiada owe słowa z całą odpowiedzialnością?
Na przeklętych mszach jest też inny wielce zabawny moment: znak pokoju. Przez dziesięciolecia w nadwiślańskich świątyniach praktykowany był w formie tzw. kiwaczka. Od bliźniego należało zachować bezpieczny dystans, o jakimkolwiek kontakcie cielesnym nie było mowy. Wystarczyło nobliwie kiwnąć głową, bezgłośnie poruszając przy tym wargami. Tak człek zwykł postępować, gdy z daleka zobaczy dawno niewidzianego znajomka, z którym jednak wolałby się nie spotkać – ale jest już za późno, żeby szybko przejść na drugą stronę ulicy, nieudolnie odgrywając zaaferowanie i udając, że nikogo się nie zauważyło.
Teraz jednak obyczaje w kościołach ulegają zmianie i znak pokoju wyraża się przez uściśnięcie dłoni sąsiadów z nawy lub kruchty. Tylko co z tego wynika? Nic. Estetyczna zmiana. Sztuka dla sztuki. Bo przyglądając się nadwiślańskim realiom – jakoś nie zauważam, żeby ludziska zaczęli traktować się jak bracia i siostry.
A zatem – PUSTE miejsce przy wigilijnym stole było, jest i będzie. Być musi. Jak bowiem głosi klasyk, tradycja „to dąb, który tysiąc lat rósł w górę. Niech nikt kiełka małego z dębem nie przymierza. Tradycja naszych dziejów jest warownym murem, to jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza...”. Dąb – drzewo potężne. Pytanie tylko, co skrywa jego pień sędziwy? Czy w środku wciąż płyną życiodajne soki? Czy drzewo już robak toczy i obraca w próchno?
A wracając – drogi Piołunie – do Twojego listu. Przyznać muszę, że we wspomnianym reportażu jedna scena zapadła mi w pamięć. Kiedy to żurnalistka w mahometańskim przebraniu pyta prawowiernych katolików znad Wisły, czy mają dodatkowe nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. „Dla zbłąkanego tak – pada odpowiedź – ale dla obłąkanego nie”.
I widzisz – drogi Piołunie – jaka to piękna, głęboka i wieloznaczna nazwa: PUSTE miejsce przy wigilijnym stole. Ludzie myślą, że dotyczy to miejsca niezajętego – dla wędrowca, przybysza, nieznajomego, obcego, biedaka, samotnego, bliźniego w potrzebie. W teorii może i owszem. Ale w praktyce chyba o inną PUSTKĘ się tu rozchodzi.
Twój kochający stryj Krętacz ©