Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Komedia „Toni Erdmann”, uznana za najlepszy film europejski 2016 r., jest czymś więcej niż satyrą na kulturę korporacyjną czy opowieścią o potrzebie odbudowywania prawdziwych międzyludzkich więzi. To także zawadiackie spojrzenie na dzisiejszą zglobalizowaną Europę, w której pokolenie zachodnich idealistów ’68 roku próbuje ratować już tylko jedno – swoje dorosłe, dobrze wykształcone dzieci, gorliwie służące systemowi gdzieś w środkowoeuropejskich „montowniach”.
„Toni Erdmann” może się wydawać filmem tendencyjnym. Tytułowy bohater (w tej roli Peter Simonischek), skory do grubych żartów rozwiedziony niemiecki emeryt, po śmierci ukochanego psa składa niezapowiedzianą wizytę swej jedynej córce, pracującej w Bukareszcie jako konsultantka dużej firmy naftowej. Ines (Sandra Hüller) specjalizuje się w tzw. restrukturyzacji, co w praktyce oznacza masowe zwolnienia.
Przyjazd Winfrieda, bo tak brzmi prawdziwe imię bohatera, wnosi dużą dawkę chaosu w sztucznie uporządkowaną i sterylną uczuciowo rzeczywistość. Podając się za wziętego coacha, to znów za niemieckiego ambasadora, jest niczym mitologiczny trickster. Kiedy jako Toni Erdmann – w kudłatej peruce, uzbrojony w karykaturalną sztuczną szczękę – bryluje pośród dyrektorów i dyplomatów, jego łotrzykowska maska i nieokrzesane maniery urągają korporacyjnej powadze. Schemat wydaje się więc prosty: wziąć człowieka, pomimo swych licznych przebrań rozbrajająco autentycznego, i zderzyć go z cyborgami współczesnego neoliberalizmu.
Maren Ade, która we wcześniejszym swoim filmie „Wszyscy inni” bardzo wnikliwie przyglądała się naturze dzisiejszych związków miłosnych, i tym razem robi wszystko, by uciec od gatunkowego banału. Najważniejsze, że udaje jej się w „Tonim Erdmannie” zgrabnie wyważyć ton – pomiędzy tym, co wzruszające, a tym, co śmieszne. Grający główną rolę Simonischek potrafi oddać nie tylko rebelianckiego ducha, ale i zwyczajne ludzkie zmęczenie czy gorycz, będące udziałem kogoś, kto nadal wierzy w „zielony etos”, lecz złapał zadyszkę i coraz trudniej dogonić mu zmieniający się świat. Toni porusza się jak mamut w składzie porcelany – niczym wymierający, niezgrabny i nadmiernie owłosiony gatunek. Dla młodszego pokolenia jest frajerem i nieudacznikiem, kiedy z tą samą uważnością pochyla się nad losem zwalnianych rumuńskich robotników i lokalną tradycją wielkanocnych pisanek. Ale to właśnie jego uważne spojrzenie obnaża fałsz takich pojęć jak rozwój gospodarczy (z okien korporacyjnego wieżowca widać rumuńską biedę) czy nowoczesność (Ines niejednokrotnie doświadcza seksistowskich praktyk ubranych w garnitur i krawat).
Toni Erdmann jest jak film o nim samym – bywa jednocześnie irytujący i pocieszny, błyskotliwy i naiwny. Wiadomo, że komedia, która trwa aż 160 minut, nie może być wyłącznie komedią. Weźmy choćby pierwszą scenę, w której Winfried zwany Tonim zostaje wprowadzony do akcji. Oto dawny rewolucjonista przepasany holterem ciśnieniowym udającym „pas szahida”. Oto bohater tragiczny wcielający się w rolę niepoprawnego trefnisia. Reżyserce potrzeba czasu, by wygrać te wszystkie przepyszne, wieloznaczne epizody, jak choćby wielkanocne przyjęcie u rumuńskiej rodziny, podczas którego Ines, pokonując zażenowanie – swoje i nasze – wyśpiewuje w piosence Whitney Houston całą swą głęboko skrywaną samotność i gniew. W filmie wybrzmieć musi nawet to niezręczne milczenie, które towarzyszy bohaterom w scenie oczekiwania na windę. I jest w tym milczeniu cała nieopowiedziana przeszłość Ines i Toniego, a dokładniej – skomplikowana relacja ojca i córki, która po latach przywiodła ich właśnie tu, do zimnych wnętrz bukareszteńskiego apartamentowca, gdzie nie ma wolnej miłości.
Z pewnością znajdą się malkontenci, którzy zobaczą w „Tonim Erdmannie” rozpisany na sceny trening personalny z zakresu mindfulness. Bo tak właśnie może działać film o niemieckim Lebowskim, o „wyluzowanym za nas wszystkich” posthipisie, przypominającym na każdym kroku, że prawdziwe życie wcale nie jest gdzie indziej, lecz właśnie tu i teraz. Bardziej jednak niż ironiczne spojrzenie na utowarowiony świat współczesnych relacji, w którym osamotnieni rodzice zapracowanych dzieci zmuszeni są wynajmować zastępcze córki, działa w „Tonim Erdmannie” filozoficzne spojrzenie na nieubłaganą sztafetę pokoleń. Jej symbolem okazuje się podarowana obchodzącej urodziny córce... tarka do sera. Ten praktyczny przedmiot, zmuszający do zatrzymania się w codziennym pędzie, z pewnością przeżyje Toniego, przeżyje Ines i nas wszystkich. Jest jednak nadzieja, że mimo wszystko zostanie coś jeszcze. ©
TONI ERDMANN – reż. Maren Ade. Prod. Niemcy/Austria/Rumunia 2016. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 27 stycznia.