Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A następnie zatańczyć w nich coś na kształt „kadryla z homarami”. Trudno też uwierzyć, że w zeszłym roku świętowaliśmy już 150 lat istnienia tego najcudowniejszego w dziejach literatury imaginarium, z Szalonym Kapelusznikiem, Marcowym Zającem i widmowym Kotem z Cheshire w rolach drugoplanowych.
Chyba żadna książka z czasów dzieciństwa nie uzmysłowiła mi tak bardzo, że świat niekoniecznie jest tym, czym się wydaje, i że czasem nawet jego sens nie ma sensu. Kolejne czytania, kolejne odkrywcze przekłady, kolejne ilustracje (moje ulubione, wyraźnie Boschem podszyte, wyszły spod ręki słowackiego grafika Dušana Kállaya w bajecznym wydaniu z 1986 r.) były za każdym razem nową intelektualną gimnastyką, nowym ćwiczeniem wyobraźni i języka. Dwujęzyczna edycja w przekładzie Roberta Stillera stała się dla mnie pierwszą naprawdę ekscytującą przygodą z literacką angielszczyzną. Kolejne filmowe adaptacje za każdym razem przypominały bez litości, że kino (będące od zawsze moją wielką pasją, a potem przedmiotem pracy zawodowej) czasami musi skapitulować w obliczu bogactwa obrazów i skojarzeń, jakie uruchamia w nas słowo pisane. Czytając „Alicję” do poduszki mojej kilkuletniej córce widziałam, z jaką intensywnością „pracuje” w niej ta książka – wyrabiając abstrakcyjne myślenie, wyczucie paradoksu i absurdu. Widziałam też, że po wyjściu z króliczej nory trudno wrócić grzecznie pomiędzy zwykłe bajki.
Bo „Alicja w Krainie Czarów” jest lekturą zbójecką. Uczy, że ciekawość nie jest wcale pierwszym stopniem do piekła, ale do odkrywania świata w całej jego pokręconej nieoczywistości. ©