Weronika Murek: o czym mówią dziewczynki

Na starej drukarce rodziców produkowała autorskie egzemplarze książek. Zorientowała się, że wyglądałyby poważniej, mając jakąś treść. Do tego potrzebne były słowa, literki. Skąd jednak wziąć opowieści?

05.02.2023

Czyta się kilka minut

Weronika Murek, 2019 r. / ARCHIWUM PRYWATNE
Weronika Murek, 2019 r. / ARCHIWUM PRYWATNE

Można by zacząć Lewisem Carrollem, który – zupełnie jak ona – bawi się symetrią, paradoksami i absurdem. Szczególnie że już po kilku łykach americano moja rozmówczyni się wymyka. Życzliwie żartuje sobie z pomysłu portretowania autorki trzech malutkich książeczek. Nad stolikiem zostaje sam uśmiech, jak ten kota z Cheshire. 

Można by także zacząć od Jonathana Swifta, bo – jak mówi – ścisłe zszywanie życia i twórczości to zajęcie pokrewne próbom przyskrzynienia kapitana Guliwera w Krainie Liliputów. Po co dodawać ciału ciężarów.

Trzeba więc zacząć inaczej, bo Weronika Murek nie daje się pochwycić, zaciera za sobą ślady, zasypuje kryjówki, uskakuje w bok.

Różyczka

Zobaczcie sami: zaraz po studiach prawniczych rezygnuje z kariery adwokackiej, by debiutować zbiorem siedmiu opowiadań. Brawura? Może, ale „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” (2015) przynosi jej nominacje do wszystkich najważniejszych wyróżnień literackich, finały Nagród Nike, Gdyni i Conrada oraz Nagrodę Gombrowicza. Obiecująca prozaiczka („objawienie”, „meteoryt” – piszą recenzenci) zamiast iść za ciosem, wstaje od biurka i coraz częściej zagląda do teatru.

„Miałam poczucie, że pozostając przy tej formie będę w stanie tylko powtarzać ten sam patent” – wyjaśni później. Niedługo będzie pisać dramaty dla najważniejszych scen w Polsce. Jej „Feinweinblein” (2016) otrzymuje Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną, a zbiór trzech dramatów pod tym samym tytułem (2019) nominację do Paszportów „Polityki”. Mniej więcej od tego czasu co kilka tygodni magazyn „Książki” publikuje pisane przez nią portrety pisarek i pisarzy – Jane Austin, Patricii Highsmith, Ernesta Hemingwaya, Joan Didion. Gdy siadamy w kawiarni przy placu Zbawiciela w Warszawie, trzymam w rękach jej „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się” (styczeń 2023).

Nie zdążę upić zbyt wiele z filiżanki, którą tak czule postawił przede mną sympatyczny wąsacz, a już wpadamy w środek czarno-białego filmu – zupełnie jak do króliczej nory. To dlatego, że spytałam Weronikę Murek o metodę, jaką wykorzystuje w pracy nad opowieściami. Pamiętacie przedśmiertne słowo Charlesa Fostera Kane’a, tak, tego z „Obywatela…”? Na samym początku bohater filmu Orsona Wellesa wyszeptuje ni mniej, ni więcej, tylko „różyczka”, a historia jego życia, którą potem oglądamy, jest próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie to słowo było jego ostatnim.

W języku angielskim o tym narracyjnym triku mawia się foreshadowing. W polskiej „prefiguracji” znika kluczowy dla sprawy rdzeń tego słowa, czyli „cień” (shadow), który daje obietnicę odpowiedzi, jednocześnie do końca trzymając ją w ukryciu. Różyczka Wellesa stała się z biegiem lat klasycznym, choć niełatwym chwytem opowiadaczy, synonimem sytuacji, w której podrzucony przez autora na początku historii trop może ostatecznie wpuścić nas w maliny. Naturą cienia jest nieuchwytność. A kto rzuca cień? Cóż, właśnie odpowiedź na to pytanie najwięcej mówi o nas.

Świeże śledzie

Na długo zanim Weronika Murek debiutowała zbiorem opowiadań „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, prowadziła dobrze prosperujące wydawnictwo nieograniczające się do jednej serii ani gatunku. Jako dziewczynka marzyła o bibliotece. Pełna nowości księgarnia wydawała się najfajniejszym miejscem do życia. Aby nadrobić powolne gromadzenie tomów, na starej drukarce rodziców zaczęła produkować autorskie egzemplarze, na wyciętych z kolorowego papieru okładkach pojawiły się złote ramki. Po pewnym czasie zorientowała się, że dzieła, które drukuje, wyglądałyby poważniej, mając jakąś treść. Do tego potrzebne były słowa, literki. Skąd jednak wziąć opowieści? Można na przykład rozstawić namiot.

Tak właśnie mówi o debiutanckim tomie opowiadań: – Zdaniem krytyki to namiot rozciągnięty na sześciu śledziach. Wszystko tu jest, po pierwsze (odlicza na palcach) dziwne, po drugie oldskulowe, wreszcie: trudne, enigmatyczne, surrealistyczne i absurdalne.

Śledzie były tak świeże, że olśniły krytykę i czytelników zmęczonych modną i rządzącą wówczas w literaturze satyrą na Polskę.

Mimo że światy przedstawione „Roślin południowych” przypominają szczelnie zamknięte pudełka, akwaria albo namioty właśnie, potrzebę ruchu, właściwą Murek, widać nie tylko w tytułach („W tył, w dół, w lewo”), ale również nierównej objętości tekstów. Pierwszy jest dużo dłuższy od kolejnych, można wyczuć, jak ich autorka przymierza się do różnych form i prędkości. Mamy zresztą w tych opowieściach do czynienia z nieustannym ruchem napięć, podpowiada Murek, jesteśmy na skrzyżowaniu światów i gatunków, ale też między żywymi i umarłymi.

– Taki ostry montaż i skrzyżowania niekoniecznie bezkolizyjne to coś, co najmocniej charakteryzuje te teksty – dopowiada.

Nie tylko światy przedstawione są tutaj hermetycznie szczelne, czarnymi skrzynkami są także bohaterowie Murek.

– To lalki, marionetki – przyznaje. – Zależało mi, by prowadzić narrację opowiadań w taki sposób, w jaki postrzega świat oko kamery. Co daje ten zabieg? Wywabia postaci z kryjówki, ale nie daje dostępu do ich wnętrza.

Bohaterowie „Roślin południowych” przymierzają się do różnych przestrzeni i form życia. Bohaterka „W tył, w dół, w lewo” nie chce uznać własnej śmierci i zajrzeć do trumny, w której leży jej ciało. Dotyka ją – jak to dziewczynkę – absurd pokrewny temu, jaki staje się udziałem Alicji: wpadła do króliczej nory i nie ma pojęcia, jakimi prawami rządzi się świat, w którym się nieoczekiwanie znalazła. Bohater kolejnego tekstu („Siwy koń w plamy kare”), mężczyzna, który czeka na wieczorny dancing, by na parkiecie wirować z nieznanymi kobietami, zamknięty zostaje w przeszklonej przestrzeni Café Europa, która staje się najważniejszą dla niego sceną (życia? śmierci?).

Mówiąc o potrzebie ruchu u Murek, nie sposób zapomnieć o ruchu wyobraźni. Jej światom nieustannie grozi przesunięcie, wydaje się, że wystarczy moment, by zapadły się pod swoim ciężarem.

– Czas też się zapętla – dodaje – w każdej opowieści wydarza się bardzo dużo, a na końcu okazuje się, że ostatecznie nie zmieniło się nic.

Język w pudle

Właściwie już to pierwsze opowiadanie debiutanckiego tomu mogło zapowiadać, że kolejne teksty Murek będą pisane dla teatru – wszystko tutaj dzieje się w śmieszno-strasznych dialogach, gadaniu, wymianie okrzyków i półsłówek. „Rośliny południowe” dojrzewają więc w pełni w „Feinweinblein”. W jednym z wywiadów, komentujących pracę dramaturgiczną, autorka powołuje się zresztą na austriacką noblistkę Elfriede Jelinek: jej postaci także żyją tylko wtedy, kiedy mówią.


Weronika Murek: Polska kultura jest dosyć zwujowiała, a nawet wujowa w swojej esencji. To wujek okazywał się zazwyczaj najbardziej przystępną częścią naszej symbolicznej, polskiej rodziny.


 

Studiowanie prawa wyposażyło ją w ten radar, nauczyło czujności wobec słów, wykształciło konieczną w tym zawodzie precyzję posługiwania się nimi. Analiza aktów prawnych to przede wszystkim opowieść o języku, ale też absurdalna, często groteskowa, choć i poruszająca historia konkretów, opis śladów i dowodów. Akta prawne to także opowieść o przedmiotach, dlatego poetyka konkretu jest tak ważnym elementem poruszającym wyobraźnię twórczą Murek.

Stojący przed sądem ludzie często próbują obejść prawdę, powiedzieć coś w taki sposób, by nie powiedzieć niczego, a ich historie brzmią nierealnie. To ją właśnie interesuje – moment, w którym język nas zdradza, wyprzedza. Markowanie opinii, powtarzanie zasłyszanych sformułowań, powielanie cudzych sądów, używanie fraz wytrychów. Poprzez nieporadność i zapętlenie, które ma opakować i zabezpieczyć prawdę, nasza mowa działa w sposób odwrotny – eksponuje to, o czym mówić nie chcemy, co wypieramy.

„Dar lektury jest darem wyodrębniania niezwykłych i intensywnych zdań, ich dostrzeganie (…) jest w pewnym sensie ich stwarzaniem” – napisał kiedyś Jerzy Pilch i to zdanie bardzo dobrze pasuje do Murek. Bo też najwięcej można o niej powiedzieć na podstawie nie tego, co, ale jak pisze. Bez względu na to, czy mamy do czynienia z opowiadaniami, dramatami czy esejami, da się w jej książkach wyczuć głęboki namysł nad każdym słowem, a wręcz jego barwą i kształtem. Utwierdzam się w tej intuicji, gdy opowiadając o wybranych zdaniach ze swoich książek używa na przykład słowa „obłe”. Obłe to te, które inspirowane są językiem baśni. Poszukajcie!

Karnawał tożsamości

Gdy na moment milkniemy, a za oknem kawiarni rzeczywistość zagęszcza się w chmurach wirującego śniegu, przypominam sobie różowe od papierosowego dymu lata 80. Unoszone nad stołem pękate kieliszki wskazują na wąsatego jubilata, usta gości zaś układają się w karpika – słychać niemalże gromkie „sto lat!”. Mała, pulchna blondynka ukradkiem zanurza palec w czyjejś szklance. Na zdjęciu mam spódniczkę, ale niedługo wzgardzę dziewczyńskimi przebraniami utrudniającymi fikołki, grę w badmintona i podwórkowe bitwy. Wiele lat nie obchodzi mnie w ogóle definiowanie siebie poprzez płeć, nieświadomie unikam łatwej wizualnie identyfikacji. Pamiętam zaczepki obcych: ty jesteś chłopcem czy dziewczynką?

A wy? Kiedy po raz pierwszy pomyślałyście o sobie jako o dziewczynkach? Opowieści wielu kobiet, których miałam okazję wysłuchać, zanim spotkałam się z Weroniką, brzmią jak cudowne i straszne jednocześnie przygody Alicji z Krainy Czarów. To historie o osobach zbyt małych albo zbyt ogromnych. Niemających wpływu na przemiany, którym podlegają, ale zmagających się z poczuciem winy za to, że – niekontrolowanie się przeobrażając – prawą nogę wystawiają przez komin, a lewą dłonią zmuszone są stłuc szybkę. Oczywiście, nie byłyśmy pierwsze i nie miałyśmy najgorzej. Nie zdawałyśmy sobie też sprawy, że dużo starsze dziewczynki, które podziwiałyśmy w telewizji, także podlegały szorstkiej tresurze.

W esejach, które powstawały równolegle do prac nad spektaklem pt. „Dziewczynki” w reż. Małgorzaty Wdowik ­(Teatr Studio), Murek portretuje postaci, czasem istniejące tylko w naszej wyobraźni, które ukształtowały dziewczynkowatość popkultury. Zgłębiamy historię Nieznajomej z Sekwany (nastoletniej topielicy, której twarz z biegiem czasu przybrały manekiny do nauki sztucznego oddychania, tzw. Resusci Anne), czytamy nieocenzurowane fragmenty dzienników Anne Frank (ojciec dziewczyny wyciął z nich fragmenty dotyczące odkrywania seksualności), spotykamy prawdziwą Dorotkę z Kansas, która trafiła do Krainy Oz (różniącą się znacznie od swojego filmowego wcielenia), a wreszcie – zastanawiamy się nad fenomenem „Lolity” ­Vladimira Nabokova.

Są w tych tekstach niebinarne wróżki, są przemiany popularnego wśród młodych czytelniczek i czytelników gatunku powieści coming of age (o dorastaniu i odkrywaniu siebie), są rzeczy dziewczynkom zabronione, dziewczynek niegodne, dziewczynki zawstydzające. Jest wreszcie sama Weronika Murek tuż przed zniknięciem w króliczej norze opowieści – zasłuchana w książki czytane jej w ogrodzie przez starszą kuzynkę. „W jej tonie głosu – i sierpniowym słońcu – było coś kojącego, coś, co mówiło, że świat – mimo wątpliwości, które czasem się pojawiały – jest bezpiecznym miejscem”.

Właśnie, bezpiecznym, bo „Dziewczynki” to nie manifest przeciw przeróżnym przejawom kontrolowania i tresowania dziewcząt, który – jakkolwiek słuszny – nie byłby przecież niczym nowym. Popkultura od dawna konsumuje wszelkie oznaki kontestacji, dobrze na tym zjawisku zarabiając. W każdym z esejów Murek najbardziej interesuje ruch pomiędzy, „stawanie się”, moment stwarzania i przemiany, a dokładniej „marzenie o tożsamości, która może podlegać nieustannej zmianie”, albo inaczej: „złudzenie, że ludzkie życie ma szansę mienić się, musować, być w wiecznej podróży i ciągłym przeistaczaniu”. Interesują ją „migotliwe i płynne tożsamości”, ich „karnawał” wręcz. Przy czym – co ważne – nie ma tu potrzeby odnalezienia wcielenia ostatecznego albo pierwotnego.

Wbrew pozorom to całkiem proste. Z pewnością słyszeliście kiedyś jakąś małą dziewczynkę (w przypadku Murek to jej bratanica Basia) mówiącą „wczoraj byłam kimś, ale dziś już nie jestem, pobawię się w coś innego”. Alicja w Krainie Czarów mówi panu Gąsienicy: „Ja... ja właściwie nie wiem, proszę pana, kim teraz jestem... to znaczy wiem, kim byłam dziś rano, kiedy wstałam z łóżka, ale od tego czasu już chyba kilka razy musiałam się zmienić”. A potem – pod jego nieustępliwym spojrzeniem – dodaje coś, co wydaje jej się mimo wszystko niezbywalne: „Jestem... jestem dziewczynką”. Może zresztą nieprzypadkowo to właśnie Gąsienica, symbol jednego ze stadiów rozwoju motyli, jest adresatem tego wyznania.

– Chciałam pozostać przy temacie dziewczynek ze względów egoistycznych – puentuje Murek. – Odczarować ten temat dla siebie samej, dać mu wreszcie nieco światła.

Pinezki w sercu

Gdy wydawała swoje książki jako mała dziewczynka, już na pierwszej stronie zawsze ktoś umierał albo zapadał na zdrowiu, przyznaje ze śmiechem. Trudno wyobrazić sobie mocniejsze rozpoczęcie dobrej love story niż mały nożyk wbity z zazdrości w serce kochanka. Jakiż to, swoją drogą, wdzięczny dowód zbrodni. Ileż wspaniałych miejsc do jego ukrycia!


Pojawia się, żeby zniknąć – fragment drogi widziany z góry, brunatne pole, dwa jasne koła słomianych kapeluszy, jeden nieco z przodu, tuż za krawędzią szosy, drugi rzucający zbity cień na trawę, rosnący w miarę tego, jak zbliżają się kolarze; mężczyzna stojący bliżej drogi odchyla kapelusz, wyciąga rękę i trąca jadącego na czele, że tamten się chwieje. Czytaj opowiadanie Weroniki Murek >>>


 

Zawsze znajduje małe rzeczy, drobiazgi i to poprzez nie próbuje się czegoś dowiedzieć o swoich bohaterach, domyślić, zobaczyć jak przez dziurkę od klucza. To, co się z takiego obrazu wyłania – gdy pracuje na przykład nad portretem kogoś, kogo wszyscy doskonale znamy – nie pasuje do klasycznego, popularnego wizerunku złożonego z obiegowych opinii i schematów.

– Ten wizerunek – mówi Murek – muszę przede wszystkim zburzyć dla samej siebie. Tak powstaje coś w stylu ściany w piwnicy detektywa, którą wszyscy doskonale znamy z seriali kryminalnych. Wbijam pinezki przy różnokolorowych karteczkach, datach i zdjęciach, a potem łączę je czerwonym sznureczkiem, tworząc mapę. Gdy mapa jest kompletna, robię dwa kroki w tył, żeby sprawdzić, jaki kształt przybrała. Przy czym nigdy nie zdradzam rozwiązań, nie wyciągam wniosków. Czytelnikom pozostawiam mozaikę tropów, cień sprawcy. Resztę śladów zacieram, kryjówkę zasypuję.

W tym miejscu opowieści pozwalam Weronice Murek zniknąć na skrzyżowaniu tuż przed jednym z warszawskich teatrów. A sama robię kilka kroków w tył. Co widzicie? ©℗


Dziewczynki Weroniki Murek

Frances Griffiths

Dwie kuzynki z Cottingley w Anglii podczas spaceru spotykają wróżki i robią sobie z nimi selfie. Matka jednej z nich zabiera fotografie na spotkanie spirytystyczne – trwa Wielka Wojna, ludzie szukają w spotkaniach z medium pocieszenia i nadziei. Do kółka spirytystów uczęszcza Arthur Conan Doyle, autor książek o Sherlocku Holmesie. Zaczyna interesować się sprawą, pisze o niej nawet do świątecznego wydania „The Strand Magazine”, zdjęcia dziewczynek z wróżkami zamieszcza jako ilustracje. Wybucha skandal.

Judy Garland

Pisarz L. Frank Baum, twórca „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, wymyślił sobie następujące zadanie: nie opowiadać ani o dziewczynce, ani o chłopcu, tylko o kimś, kto jest czystą energią życia. Dorotka z Kansas staje się pierwszą bohaterką dziecięcej literatury fantasy, jest wyemancypowana jak na swoje czasy – ma poczucie sprawczości, nie boi się okazywać gniewu. Filmowa wariacja na temat postaci Dorotki (w tej roli Judy Garland) utrwali wizerunek, który Hollywood z czasem ukształtuje tak, by był jednocześnie marzeniem i towarem – serum dziewczynkowatości.

Anne Frank

Po śmierci córki Otto Frank podejmuje decyzję o zredagowaniu i publikacji jej dzienników. Skraca zapiski tak, by pasowały do koncepcji wydawcy, Holendra Gerrita Bolkesteina. Usuwa akapity, w których Anne wyraża się krytycznie o matce, cenzuruje też fragmenty dotyczące dziewczęcej seksualności. Wylatuje m.in. wpis, w którym Anne przygląda się swojemu ciału, zastanawiając się, jak może wyglądać seks i poród. ©℗ MOCH

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Palec w szklance