Łaska żywiołów

Światowe media nazwały Sandy „superburzą”, wskazując na jej fantastyczny, niesamowity charakter. Tragedia stała się częścią widowiska mającego przesłonić strach.

12.11.2012

Czyta się kilka minut

Burza śnieżna na półwyspie Rockaway w Nowym Jorku. 7 listopada 2012 r.  / Fot. Mario Tama / GETTY IMAGES / FPM
Burza śnieżna na półwyspie Rockaway w Nowym Jorku. 7 listopada 2012 r. / Fot. Mario Tama / GETTY IMAGES / FPM

Używany przez Amerykanów przedrostek „super” ma pozytywny, powiększający charakter. Towarzysząc zdarzeniu, podkreśla jego rangę, pompuje rozmiar, odrealnia. Huragan Sandy, który uderzył w USA i Haiti tuż przed rozstrzygnięciem wyborów prezydenckich, prezentowany był w mediach jako sensacyjne wydarzenie, zapowiadane i podgrzewane przez kilka dni. Widzowie przed telewizorami na całym świecie oczekiwali wielkiego momentu – napięcie rosło jak przed finałem „Tańca z gwiazdami”, tyle że tym razem publiczność nie mogła zdecydować o przebiegu zdarzenia. A niejednego, wyszkolonego w SMS-owych głosowaniach telewidza korciło pewnie, by móc wybrać zatopienie dolnego Manhattanu, zniszczenie Staten Island albo zapadnięcie się głównych arterii Bostonu.

Meteorologiczny koszmar rozgrywający się wśród słynnych budowli ma w sobie coś z atrakcyjnej fikcji – cokolwiek stało się w Nowym Jorku, filmowi scenarzyści już to wymyślili.

Pierwszorzędna lokalizacja

Sandy była super z kilku powodów. Przede wszystkim zapewniła doskonałą, dramatyczną scenerię dla zakończenia wielomiesięcznej kampanii prezydenckiej. Nie ma dowodów, że wpłynęła na wynik wyborów – stało się zadość amerykańskiej tradycji i urzędujący prezydent został wybrany na drugą kadencję. Ale na pewno pogoda wzmogła spektakularność politycznego wyścigu i mogła podnieść frekwencję. Tragiczne zdarzenia mobilizują do aktywności – Amerykanie na Wschodnim Wybrzeżu ustawiali się w kolejkach do lokali wyborczych długo przed ich otwarciem. W chwilach głębokiej niepewności niezbędny jest lider i nadzieja. Sandy była również superefektowna ze względu na prestiżową lokalizację. Przez lata przywykliśmy do oglądania apokaliptycznych obrazów płynących ku nam z krain odległych, ubogich oraz, jak to się beztrosko mówi, zapomnianych przez Boga i historię. Regularnie zalewany Bangladesz, szarpane tajfunami filipińskie wyspy albo nawiedzane suszą indyjskie wioski zasługiwały zwykle na migawkową relację, jęk wirtualnego przerażenia i krótką chwilę współczucia. Potworne zjawiska były niejako przypisane do egzotycznych rejonów.

U nas – na Zachodzie, w krainie technologii i zaawansowanej cywilizacji, takie kłopoty nie miały prawa się zdarzać. A jeśli już, to nieskutecznie, ponosząc klęskę w zderzeniu z systemami ochrony i pomocy. Tym razem natura rzuciła się wściekle na miejsce symboliczne – zabudowany ciasno wieżowcami Manhattan jest pomnikiem triumfu ludzkiej wyobraźni i ambicji. Spełnionym marzeniem o okiełznaniu natury właśnie – z górzystej, nieprzyjaznej wyspy zachowały się jedynie skałki w Central Parku, resztę wyrównały siły postępu. Stąd to supernierealne wrażenie, gdy się ogląda zatopione stacje metra, zamkniętą na głucho Wall Street, opustoszałe aleje. Powrót żywiołów, dawno pognębionych, nie może być przecież prawdą. Byłby zbyt przerażający. Byłby dowodem naszej kruchości i bezradności. Przywracałby nam, ludziom wymiar istot zależnych od sił, których nie ogarniamy.

Ucieczka w logikę

Katastrofy naturalne – tragiczne zdarzenia o śmiertelnej mocy – to dla laicyzującego się świata jedyna okazja do zbiorowej konfrontacji z Naturą, Bogiem, Energią, Duchem. We współczesności, zapychanej informacjami i instrukcjami mającymi na celu odwrócić naszą uwagę od zwątpienia, refleksji czy zadumy, fatalne zjawiska są upomnieniem. Jak nagłe przekłucie balonu kurczą naszą omnipotencję, odsłaniają poczucie wielkości, jakiego nabawiliśmy się w przesadnym zachwycie nad własnymi osiągnięciami. Trochę wiatru i wody, a nasz sen się rozmywa. Dramatyczne przeżycia mogą mieć oczyszczającą moc, prowadzić do zmian, wewnętrznego rozwoju – o ile będzie im towarzyszyć moment zatrzymania i zadumy nad niepojętym. Korzystamy z tej szansy coraz rzadziej. W ucieczce przed atakiem paniki zagadujemy katastrofy, rzucamy się ku racjonalizacji: mierzymy nieszczęście wzdłuż i wszerz, byle nadać mu jakieś granice, byle nie rozlewało się plamą smutku i pokory. Szacujemy szkody, przeliczamy je na miliardy dolarów, zapisujemy liczbę zgonów i zaginionych, zerwanych dachów, zmiażdżonych samochodów i uszkodzonych linii wysokiego napięcia. Notujemy, ile ekip ratunkowych pracowało przez cztery doby bez przerwy, ile psów straciło właścicieli oraz ilu właścicieli szuka swych zagubionych psów.

Równocześnie odbywa się błyskawiczny proces nadawania tragedii znaczenia. Brak sensu byłby nie do wytrzymania – on właśnie oznaczałby najgłębszy wymiar naszej zależności od niezdefiniowanych sił. Media naprędce budują sensotwórczy kontekst. W przypadku Sandy był on ekonomiczno-polityczny. Jako najważniejszy, najbardziej spektakularny aspekt szkód wyrządzonych przez huragan stacje takie jak CNN czy BBC prezentowały zamknięcie nowojorskiej giełdy. To nakierowało uwagę odbiorców na superglobalny i superwymierny aspekt zdarzenia. Reporterzy omawiali konsekwencje, jakie Sandy wywołuje na giełdach w Hong-Kongu, Tokio i Londynie.

Drugim logicznym wytłumaczeniem były skutki polityczne – dwaj kandydaci na prezydenta USA na ostatniej prostej otrzymali dodatkowy test. Barack Obama zdał go śpiewająco, o czym świadczyło pokazywane wszędzie zdjęcie prezydenta tulącego zrozpaczoną kobietę. Ten krzepiący kadr to uniwersalna ikona, zapewniająca nas, że otrzymamy pocieszenie w niedoli. Że są ludzie, choćby prezydenci, którzy wybawią nas z cierpienia. I był to kolejny w serii zabiegów zniekształcających prawdziwy kształt katastrof, przed którymi żadne ludzkie starania nie mogą nas uchronić. Na refleksję nie było czasu także kilka dni po przejściu huraganu. Wtedy poszkodowani skupili się na roszczeniach. Rzecz znacząca: w mediach ofiary Sandy nie lamentują, nie wznoszą rąk do nieba, nie opłakują. Wznoszą natomiast pełne oburzenia okrzyki, mają konkretne pretensje o konkretne sprawy i kierują je precyzyjnie – wobec rządzących czy szerzej – wobec ludzi. W obliczu tragedii rodzi się głód natychmiastowego jej wyjaśnienia, co zwykle sprowadza się do wskazania winnych.

W Polsce rozpaczliwą potrzebę odpowiedzi obserwujemy na przykładzie katastrofy prezydenckiego samolotu w Smoleńsku – wyjaśnienie nie musi być racjonalne, tylko konkretne, a winny – oznaczony. Podobnej ulgi szukają dziś Amerykanie, których domy i miejsca pracy zostały zniszczone. Mają żal o kolejki do stacji benzynowych i racjonowanie paliwa, są wściekli z powodu przedłużającego się braku prądu i ogrzewania, nieregularnych dostaw żywności, wody i koców. Pojawiają się nawet żądania gorącej czekolady. Przyzwyczajeni do poczucia panowania nad rzeczywistością, coraz gorzej znosimy odzieranie nas z tej iluzji.

Pretensje i roszczenia są wyrazem nieświadomie przeżywanej żałoby, ochroną przed otwartym załamaniem. Ale są także kurczowym trzymaniem się nieprawdy – topniejącej iskry pewności, że człowiek kontroluje swoje życie i śmierć. Przyznać się do niemocy będzie coraz trudniej. Mamy wpływ na tworzenie i rozwój zarodków, potrafimy regulować swój początek, samo pojawienie się życia. Możemy go też unikać dzięki pigułkom antykoncepcyjnym, zabiegom usunięcia ciąży. Możemy życie stymulować wbrew słabościom naszych ciał poprzez in vitro. Z drugiej strony – coraz skuteczniej regulujemy także ostatni etap życia. Starzenie udaje się odpychać. Postępy medycyny prowadzą nas do długiego, zdrowego bycia – kłopotem pozostaje jednak przykry finał, a więc umieranie i sama śmierć. Ją też potrafimy już „wykonać” jako usługę eutanazji, na razie ściśle regulowaną. Te poszerzające się kompetencje bardzo utrudniają przyjmowanie wyroków losu. Nasza pycha rośnie. Wraz z nią wyzbywamy się siły do życia, umiejętności reagowania na zmiany.

Popsuty raj

Nagłe katastrofy to coś, co nas obraża – nieprzewidziane zdarzenia naturalne są jak policzek wymierzony potędze ludzkości. A przynajmniej tej części ludzkości, która już dawno rozstała się z ideą „boskich wyroków”. Łatwo to zauważyć, gdy się zestawi reakcje Amerykanów po ataku Sandy czy Włochów po trzęsieniu ziemi na północy kraju z zachowaniami Azjatów, doświadczanych przez wszelkie rodzaje tragedii częściej i bardziej dotkliwie.

Większość filipińskich wysp jest zamieszkiwana przez ludzi nieznających dnia ani godziny. Tajfuny, fale, wiatry i deszcze unicestwiają ich chatynki – skromny dobytek ulatuje jak po dmuchnięciu giganta. Podczas sezonowych, nawracających ataków giną tysiące ludzi. Ci, którzy zdołają przetrwać, rzadko mogą liczyć na zorganizowaną pomoc. Mimo to regularnie dają dowód swej odporności i witalności, odbudowując klecone z drewna domy, odnawiając życie w niemal niezmienionym kształcie. Ale także jawnie i wspólnie cierpią. Filipiny to katolicki kraj, pełen gorliwych wyznawców, pielęgnujących rytuały, masowo udających się na pielgrzymki i zanoszących modlitwy do Dzieciątka Jezus. Życie na łasce żywiołów jest nieustannym doświadczaniem niepewności, a więc oswajaniem lęku. Europejczycy z przerażeniem patrzą na wzburzone fale, gdy azjatyccy rybacy zabierają ich na wycieczkę ku rajskim wyspom. Oglądany z radością w folderze lazurowy pejzaż odsłania swe mniej lajfstajlowe oblicze – kołyszące dziś przyjemnie fale jutro mogą zabić.

Lądując w Paryżu, Budapeszcie czy Moskwie, turysta oddycha z ulgą – czuje się ocalony. Oceaniczne doznanie obcowania z potęgą i własną maleńkością zmienia się w anegdotę teraz, gdy już można pokazać przyjaciołom zdjęcia z podróży. Tu, na miękkiej kanapie, świat jest pod kontrolą i niczym nam nie grozi. Dlatego tak frustrującym „zakłóceniem” było w 2004 r. tsunami na Oceanie Indyjskim, wywołane podwodnym trzęsieniem ziemi. Jedna z najrozleglejszych tragedii tego typu dotknęła kilkanaście państw Azji i Afryki. Woda pochłonęła blisko 230 tysięcy ofiar. Była to pierwsza katastrofa naturalna, której relacjonowaniem zajęły się media cyfrowe. Miała zasięg globalny nie tylko za sprawą realnego geograficznego rozmiaru i internetu, ale dlatego, że Azja Południowo-Wschodnia jest ulubioną turystyczną destynacją ludzi Zachodu i Antypodów. Ta tragedia dotyczyła nas wszystkich, ponieważ wydarzyła się w wakacyjnym raju, na jakiś czas psując frajdę z wyjazdów na kokosowo-piaszczysty Wschód. Tamto tsunami spełniło wszystkie wymogi medialnego widowiska: niewyobrażalny rozmiar zniszczeń, szybko rosnąca liczba ofiar, niemal niewyczerpana ilość wzruszających czy bulwersujących wątków – od ocalonych, którzy tydzień przesiedzieli na drzewie, po tysiące osieroconych, zagubionych dzieci, do adoptowania których rzucili się Europejczycy i handlarze ludźmi.

Azjatycka tragedia była okazją zamanifestowania wielkoduszności Zachodu – niemal od razu popłynęły potężne kwoty i liczne kadry pracowników organizacji pozarządowych, dla których była to nie tylko okazja do faktycznego niesienia pomocy, ale także ustanawiania stref wpływów. Część tych organizacji ma strukturę korporacyjną i takież procedury działania. Skali błędnie zagospodarowanych sum, kwot pochłoniętych przez lokalne władze albo utopionych w bezsensownych inwestycjach nie da się precyzyjnie policzyć. Wielki pomocowy zryw miał i swą ciemną stronę. Na zniszczonych przez tsunami plażach Sri Lanki czy Indonezji leżały nowiutkie, ale nikomu niepotrzebne łodzie. Całe społeczności rybaków zostały przesiedlone, by plaże mogły zmienić się w pasy nadmorskich kurortów. Na ludzkim nieszczęściu rosły nowe fortuny i polityczne interesy.

Dwulicowy Zachód

Medialne show ma to do siebie, że każda jego powtórka budzi mniejsze emocje. I choć w odruchu niesienia pomocy Azjatom było niewątpliwie wiele szczerych intencji, przy kolejnej tragedii nie mogły być one już tak wielkie. Współczucie dla ofiar prędzej niż później gaśnie. Świat pędzi, a wraz z nim – karuzela tragedii o różnej „wartości”.

W 2010 r. w dwóch odległych kręgach cywilizacyjnych miały miejsce dwa potworne zdarzenia. Pierwsze przyniosło śmierć ponad 200 tysiącom ludzi, drugie – dotknęło 20 milionów i unicestwiło przejawy ludzkiej obecności na jednej czwartej terytorium rozległego państwa. Pierwsze stało się dla Zachodu okazją do rozpętania fałszywego festiwalu szczodrości, drugie – odsłoniło jego zimną obojętność.

Pierwszym było styczniowe trzęsienie ziemi na Haiti, które niemal zupełnie zniszczyło stolicę Port-au-Prince i zrujnowało jeden z najuboższych krajów świata. Amerykanie rzucili się na pomoc, a raczej do jej deklarowania. Gwiazdy – od Sandry Bullock przez George’a Clooneya po hiphopowego muzyka Wyclefa Jeana – ścigały się w wysiłkach na rzecz amerykańskiego sąsiada. Jean, urodzony w haitańskim miasteczku, ruszył w objazdową akcję zbierania pieniędzy dla ofiar i nieomal został prezydentem Haiti. Dziś odpiera zarzuty, że większość zgromadzonych środków wydał na ekskluzywne rozrywki i podróże. Na Haiti poleciały ekipy ratunkowe z kilkudziesięciu krajów, a rządy, instytucje i osoby publiczne składały obietnice pomocy. Do dziś setki tysięcy ludzi żyją w obozowiskach, a tylko około jednej piątej pięknych słów zmieniło się w czeki. Kiedy ogon huraganu Sandy uderzył w nieodbudowane wciąż Haiti, ludzie od blisko trzech lat żyjący w namiotach stracili nawet je. ONZ apeluje: brakuje jedzenia, szerzą się przypadki cholery, a w tym roku dobroczyńcy wpłacili zaledwie 10 proc. kwot, które zapowiadali.

Druga z wielkich katastrof 2010 r. miała nieporównywalną skalę. Letnie powodzie w Pakistanie, spowodowane wyjątkowo obfitymi opadami monsunowych deszczy, dosłownie zmyły wszelkie ślady państwowej obecności w wielu rejonach – od graniczącej z Afganistanem ubogiej północy po zamożny rolniczy Sindh na południu. Dotknięci tragedią ludzie tracili domy, bydło, uprawy i nie mogli liczyć na pomoc, bo nawet pakistańskie wojsko z trudem docierało do odciętych rejonów. Miliony koczowały w zaimprowizowanych obozowiskach, wydzierając sobie z rąk rzadkie i skąpe transporty żywności. W wysokich temperaturach, na zalanych polach szerzyły się choroby. Zniknęły drogi, wszelkie murowane budynki – urzędy, szkoły. A w wielu północnych wioskach jedynymi ludźmi oferującymi pomoc byli talibowie.

Zachód pozostał na tę tragedię niemal zupełnie obojętny. Z wyjątkiem BBC trudno wskazać redakcję stale monitorującą przebieg wydarzeń czy zarysowującą makabryczną perspektywę – pod wodą znalazło się 70 tys. kilometrów kwadratowych najżyźniejszych pakistańskich pól i nie dało się ich obsiać przed następną wiosną, a to oznaczało głód. Szefowie ONZ apelowali wręcz rozpaczliwie, mówiąc, że to największa katastrofa ostatnich kilkudziesięciu lat, ale pomoc płynęła powoli i niechętnie. Były ku temu powody – Pakistan stanowił wówczas, obok Afganistanu, najczarniejsze miejsce na mapie świata. Amerykanie byli niezadowoleni ze swego sojusznika w wojnie z talibami, stosunki wzajemne obu krajów się pogorszyły, a rok później miało się okazać, że właśnie w Pakistanie ukrywał się Osama bin Laden. Europa nie paliła się do ratowania Pakistańczyków także ze względu na korupcję tamtejszych władz i obawy, że pieniądze nigdy nie dotrą do potrzebujących. Ale decydujący był klimat politycznej niechęci wobec Pakistanu. Europa nigdy się z tej nieczułości nie rozliczyła – choćby poprzez dyskusję o sensownej, skutecznej pomocy humanitarnej.

Idą Frankensztormy

Znacznie więcej sympatii mieliśmy dla Japończyków, straszliwie dotkniętych przez ubiegłoroczne tsunami. Pomoc popłynęła na dalekowschodnie wyspy, choć wiadomo było, że japońska gospodarka jest zdolna udźwignąć koszty najbardziej palących potrzeb. W europejskich, także polskich mediach, japoniści tłumaczyli, jak ofiary przeżywają klęskę. I tym razem więcej było w telewizjach „milczących” pejzaży zniszczeń – może dlatego, że Japończycy nie zaprzeczali szokowi, psychicznej dewastacji, odnowionemu poczuciu zagrożenia ich cywilizacji, zbudowanej na niepewnym gruncie. Jednak i tu Zachód szybko podryfował ku racjonalizacji – wyeksponowany został wątek zagrożenia nuklearnego, któremu można zapobiec przez wyłączenie reaktorów.

Nasze współczucie dla Japończyków szybko ostygło – niewygodnie jest myśleć, że zniszczenie nawet tak zaawansowanego kawałka świata to dla żywiołów igraszka. Teraz odsłaniają się długofalowe skutki tsunami – spowolniona gospodarka Japonii nie może ruszyć z miejsca.

Dlatego po przejściu huraganu Sandy były prezydent Bill Clinton, mistrz public relations, zajął się przypominaniem o globalnym ociepleniu. Zdaniem części naukowców, nasza niefrasobliwość w emisji spalin i innych pochodnych postępu zemści się na nas właśnie w postaci „frankensztormów”, czyli potwornych zjawisk. I to szybciej, niż przewidywano. Takie bestie jak Sandy miały się pojawić dopiero za 60 lat. Tymczasem trzęsienia ziemi, śnieżyce, powodzie i trąby powietrzne coraz częściej dopadają nas tam, gdzie się ich nie spodziewamy, także w Polsce.

Można brnąć w logiczne wytłumaczenia, naiwnie szukać winnych i recepty na całe zło albo po ludzku, bezsilnie zapytać – jak żyć z naturą?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2012