Obywatelka z karabinem

Ewolucja Marii Peszek układa się w precyzyjny zapis przemian, które od dekady zachodzą w umysłach liberalno-lewicującej Polski. Szczególnie tej młodej i wielkomiejskiej.

06.03.2016

Czyta się kilka minut

Maria Peszek, 2016 r. / Fot. Zuza Warner / MATERIAŁY PRASOWE
Maria Peszek, 2016 r. / Fot. Zuza Warner / MATERIAŁY PRASOWE

W zaledwie dziesięć lat od wydania pierwszego albumu Maria Peszek poruszyła swoją muzyką wszystkie iskrzące w jej pokoleniu zjawiska: od miejskiej intymności i manifestacji indywidualizmu, oswobodzenia z kompleksów Zachodu, celebracji polszczyzny, przez niestereotypową kobiecość, jawnie przeżyte załamanie i terapię, antyklerykalizm, pragmatyczny patriotyzm i mowę nienawiści – do radykalnego pacyfizmu, o którym śpiewa szeptem. I zmienia zaimek z „ja” na „my”.

Wydany właśnie album „Karabin” jest tego najwyraźniejszym przykładem. Tytuł to przewrotna figura – karabiny służą do zabijania albo do obrony, czyli powstrzymania przed przemocą, o ile się z nich nie strzela. Peszek nie naciska spustu, nawet nie podnosi głosu. Spuściła z tonu, schłodziła głowę, zachowała spokój. A przecież umie wrzeszczeć.

Broń masowego rażenia

Piosenki pisała kilka miesięcy temu, nie przypuszczając chyba, że tak dokładnie trafią w moment rozemocjonowania, rozdzielenia już nie wieszczonego przez polityków czy analizowanego przez socjologów, ale buzującego w trzewiach. Peszek używała drapieżności, gdy uznawała, że coś trzeba wyryczeć – wobec obyczajowej poprawności czy jednowymiarowej polskości. Gdy czuła się przez napierającą rzeczywistość i własne przeżycia zaatakowana, rozdrażniona.

Teraz jednak dotyka realnego niebezpieczeństwa i skupia się na obecnym, namacalnym złu. Dlatego odstawia i ostre tony, i dowcip. Została tylko lekkość, dzięki czemu najsmutniejsza z jej płyt jest również świadectwem optymizmu. To, że się człowiek mierzy otwarcie z groźbą, nie znaczy jeszcze, że jej ulega. Nigdy jeszcze nie śpiewała tekstów tak prostych i bezpośrednich. Tym razem nie szuka metafor, nie bawi się plastycznością języka i nie gra niuansami. Mówi, jak jest: „Czasy takie niespokojne / róbmy miłość, a nie wojnę”. Albo: „W moim kraju palą tęczę jak kiedyś ludzi w stodole”. I jeszcze: „Bo nie jest tak, że zło to Hitler albo Stalin / Zło jest w każdym z nas / Robimy je sami”. Dużo na tym krążku takich fraz – zrozumiałych i dosięgających celu.

To kategoryczny artystyczny wybór, podkreślony też minimalistyczną muzyką Michała „Foxa” Króla, którego Peszek po raz trzeci wybrała na producenta. Jest wyraźny rytm, łatwo przyswajalne melodie i wersy, które się z miejsca zapamiętuje. Czyli pop w najlepszym wydaniu, przy czym pop znaczy nie tyle łatwość i banalność, co skuteczność piosenek. Artystka wyśpiewuje to, co czuje wielu.

Maria Peszek wynalazła własną broń masowego rażenia – w jakimś sensie zrezygnowała z indywidualizmu, by być lepiej słyszaną i rozumianą. Zrobiła innym więcej miejsca. Niezwykle trudno będzie ten album odrzucić, nawet jeśli nie podziela się jej światopoglądu. Rytm wciąga, melodia pomaga zapamiętać słowa – czy się chce, czy nie. A poza tym, to nie jest demonstracja, tylko zaproszenie do tańca. Niekoniecznie w uścisku. „Dzieli nas wszystko / nie łączy nic / daj mi być sobą / pozwól mi żyć”. Peszek świetnie ilustruje ostatnią zmianę świadomości – jeszcze niedawno kwestionowaliśmy, że podział na dwie Polski jest czymś więcej niż przejściową figurą.

Peszek również nie zaprzecza, że istnieje „Polska A, B, C i D” – kraj pełen ludzi różnych i poróżnionych. Ale nie widzi w tym powodu do wprowadzania naszych umysłów w stan wojny. Podczas gdy nie tylko lokalna, także międzynarodowa i międzycywilizacyjna rzeczywistość wydaje się polaryzować coraz mocniej, Peszek mówi cicho i łagodnie. Nie wierzy, że jej głos coś zmieni: „Ja tylko mówię / że się boję”. W gruncie rzeczy deklaruje niepodległość – wobec otaczającego szaleństwa, wrogości, fanatyzmu przejawiającego się w zamachach, wojnach, mowie nienawiści, politycznych rozłamach, zdolności do ranienia innych, nietolerancji tak okrutnej, że popycha do samobójstwa. I choć zawsze wykazywała dystans wobec kategorii zbiorowych (jako narzucających i ograniczających osobność), teraz słychać, że jest wymiar, przed którym Peszek nie chce uciekać – przeżywa świat jako wspólny. A „Karabin” (symbol nie tylko zabójców, ale też rewolucjonistów i społecznych radykałów) – to album, poprzez który mówi wyraźnie, że życie poza rzeczywistością jej nie interesuje.

Miasto nie bierze okupu

Pierwsza płyta Marii Peszek eks-aktorki, nagrana w 2005 r. z Waglewskimi (ojcem i synami) „Miasto mania”, była rejestracją nowego wymiaru tożsamości w dobie globalizacji. Ludzie młodzi, nie tylko Polacy, zaczęli szukać swojej tożsamości przede wszystkim w bliskim otoczeniu – najczęściej w miastach, które były konkretniejsze, ważniejsze niż państwa i narody. Miasto łatwiej kochać niż kraj, można to robić prywatnie i na własny, unikatowy sposób. Miasto daje wolność i nie bierze okupu, nie każe się publicznie wyznawać. Miłość do Warszawy, poranionej, obciążonej politycznymi i historycznymi znaczeniami, Peszek wyznawała w litanii „Moje miasto” i erotyku „Pieprzę cię miasto”. Odrzucała Warszawę narodową – mitologizowany symbol ofiary. Uprawiała natomiast miłość z miastem „ze światła poczętym” i „bankomatowym”.

Te pieśni szybko stały się popularnymi przebojami, a Peszek już przy debiucie znalazła wspólny język z dużą grupą odbiorców. Chyba dopiero się formującą, pozbawioną definicji, ale połączoną niezależnym sposobem myślenia, ciekawością i otwartością na nowości, także artystyczne. Multimedialne spektakle „Miasto manii”, dzięki którym Peszek łagodnie przespacerowała ze świata teatru do muzyki, długo miały nadkomplety.

Trzy lata później wydała elektryzującą „Marię Awarię”. Biegała po scenie w pióropuszu i chłopaczarskich bawełnianych podkoszulkach. Trudno powiedzieć, że śpiewała – trochę recytowała, a trochę grała słowem. Płyta z frazami takimi jak: „poliż mnie I’m Polish” ukazała się akurat, gdy następował odwrót od wciskania wszędzie anglicyzmów. Wkrótce modne lokale zaczęliśmy nazywać „Bułkę przez bibułkę”, „Plac Zabaw” albo „Przekąski – Zakąski”, i coraz lepiej przyjmowaliśmy muzyków śpiewających po polsku.

„Maria Awaria” była pokazem językowego indywidualizmu, jednoczesnym zaznaczeniem, że „jestem stąd”, ale też „jestem odrębna”. Dowcip i świeżość Peszek były rozbrajające. A piosenki okazały się świetnymi wehikułami dla sporego pakietu nietuzinkowych postaw, jakby ich autorka dostała w dzieciństwie szczepionkę przeciwstereotypową. Niby nic się nie zgadzało: w jednej piosence opowiadała, że tropem feministek „zapuszcza swe ogrody”, w drugiej pozowała na zmysłową kurę domową. Raz deklarowała, że „nie umie żyć w mono”, a potem odsłaniała uczuciową kruchość i lęk przed samotnością. W rzeczywistości Peszek opowiedziała własną, ale noszoną też przez całe pokolenie indywidualistów wielość i sprzeczność. I potrzebę swobody w wyrażaniu tego niedopasowania, niemieszczenia się w kategoriach.

Hejt nasz codzienny

Za odrębność dostała wiele wyrazów uznania od recenzentów, oznak miłości od fanów. Ale oberwała też po łbie od nienawistników. Zanim pogrzebała postać sceniczną o pseudonimie Maria Awaria, w 2010 r. ukazał się „Najmniejszy koncert świata”. Płycie z zapisem występów na żywo towarzyszyła graficzna książeczka, zawierająca najbardziej wymyślne i okrutne obelgi, jakimi rzucano w Peszek. Pytana, którą uważa za najstraszliwszą, odpowiedziała, że zaobserwowała stopniowe nasilanie agresji. Najpierw w komentarzach odebrano jej prawo do nazywania siebie kobietą („za małe cycki”, no i „nie rodziła dzieci”), w konsekwencji uznano ją najpierw za lesbę, później za ścierwo. Ale dopiero potem pojawiło się najbardziej negatywnie nacechowane określenie funkcjonujące w polskim internecie, czyli „żydówka”.

Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Peszek świadomie wystawiła się na ciosy – że zaryzykowała dobrowolnie, w jakimś sensie zgodziła się być przepowiednią zła, które z Polaków wkrótce wyjdzie. Kolejny album zatytułowała „Jezus Maria Peszek” nie tylko dla przewrotności. Peszek niemało wycierpiała i uważa Chrystusa za rebelianta. Zanim w 2012 r. płyta się ukazała, było załamanie. Bezsenność, napady lęku, kumulacja psychosomatycznego bólu nie do wytrzymania. I wywiad, w którym artystka opowiedziała, jak leżała półżywa na hamaku w Azji, w stanie pomiędzy zezwierzęceniem a lobotomią. Za to wyznanie i za skrajnie intymną płytę opowiadającą o „wołaniu z dna” także przyszło słowne bicie. Wtedy miała za sobą niemal utratę życia i decyzję, że jednak weźmie je w swoje ręce, będzie uprawiać. Bez Boga, bez dzieci – z tym samym od 20 lat ukochanym i talentem. W ten sposób Peszek stała się patronką różnych „dziwolągów”, zmęczonych ukrywaniem swojej odrębności. Też mieli ochotę coś wykrzyczeć.

Mówi się, że dzisiejsze trzydziesto-, czterdziestolatki w dobie transformacji, globalizacji i wirtualizacji doświadczały każdego dnia więcej niż ich rodzice przez całą dekadę. Wszystkiego dużo, wszystko mocne, granice wciąż przesuwane. Aż zaczyna się głową walić w ścianę. I, aby ratować swoje przeciążone umysły i dusze, chodzi się do terapeutów oraz wyjeżdża daleko, żeby odpocząć. Tak jak Peszek. Oczywiście, można to obśmiać jako pseudocierpienia lemingów, a można zaakceptować jako nową normę pokolenia.

Słowa Peszek bulwersowały, ale dla tych z centro-liberalno-lewicującej połowy Polski było tak, jakby z ust nam te wersy wyjęła. Werbalizowała niezgodę na jednoznaczność, przepowiadała zderzenie – ona już tę konfrontację przećwiczyła w praktyce, podczas koncertów, odbierając pogróżki.

Znów wyjechała do Azji. Do Wietnamu, Kambodży, gdzie wśród palm i pięknych plaż czają się ślady totalitaryzmów, masowych śmierci, wojen. To, co dręczy i cieszy nas nad Wisłą, jest kawałkiem czegoś większego – przedmiotem fascynacji i przyczyną niepokoju.

Z wiedzą o tym wszystkim Peszek wchodzi do pokoju. Pokój nazywa się Polska, jest zatłoczony, powietrze gęste, atmosfera napięta. Można dać się sterroryzować lękowi, złym intencjom i nienawiści. Albo się nie dać.

W gruncie rzeczy wybór jest prosty: „Bach bach / albo wolność / albo strach”. ©

Maria Peszek, „Karabin”, Warner Music Poland 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2016