Kolektyw Katastrofa

Katastrofa nie musi oznaczać unicestwienia. Chodzi o granicę, po której przekroczeniu społeczeństwo nie może już odgrywać spektaklu swej trwałości. Wciąż nam się to przytrafia.

24.04.2017

Czyta się kilka minut

Po zamachu na World Trade Center, Nowy Jork, 2001 r. / Fot. James Tourtellotte / U.S. CUSTOMS AND BORDER PROTECTION / DOMENA PUBLICZNA
Po zamachu na World Trade Center, Nowy Jork, 2001 r. / Fot. James Tourtellotte / U.S. CUSTOMS AND BORDER PROTECTION / DOMENA PUBLICZNA

W paryskiej gazecie „Libération” we wrześniu 2016 r. swój manifest opublikował nieznany wcześniej Collectif Catastrophe, grupa młodych intelektualistów.

Zaczyna się od słów: „Dorastaliśmy w sytuacji impasu. W otoczeniu pełnych lęku zdań, które niczym narkotyki gromadziły się w naszych formujących się dopiero umysłach. W dzieciństwie uczyliśmy się świata i jednocześnie nadchodzącego końca świata: nie było dnia, byśmy nie słyszeli w radiu wieści o tym ponurym rodzeństwie, o Mister Długu i o Mister Kryzysie, których cienie puchnęły w naszych głowach. Czy miały głowy od tego pęknąć? Nie tylko, pękały też od bezrobocia, dziury w ubezpieczeniach społecznych i tej innej, w warstwie ozonu. Od wież, jedenastego września, w roku naszych jedenastych urodzin. W naszych dziecięcych łbach, syconych podprogowymi traumatyzmami, idea Apokalipsy zrodziła się na początku XXI wieku”. I dalej, na koniec manifestu, ostrzegali przed sobą: „Ponieważ wszystko się skończyło, wszystko jest możliwe”.

Obniżmy na chwilę młodą gorączkę stwierdzeniem starego badacza; od trzech dekad obserwujemy wzmożone zainteresowanie kulturową historią i teorią katastrof. Książek na ten temat ukazało się w naszym stuleciu co niemiara. Zamach na World Trade Center, huragan Katrina, tsunami połączone ze zniszczeniem elektrowni atomowej w Fukushimie, w kilka lat po niewyobrażalnie niszczycielskim tsunami w Indonezji, to jedne z najważniejszych wydarzeń – tak pod względem ogromu zniszczeń, jak w wymiarze społeczno-politycznym – obecnego stulecia, które dodatkowo wzmogły zainteresowanie światową historią katastrof.

Niewątpliwie wzrost nastrojów apokaliptycznych, o których świadczy manifest Kolektywu, wynika z poczucia kryzysu, oczywiście kolejnego w dziejach, lecz tym razem, jak można sądzić, wyjątkowo głębokiego. Długo można wymieniać tego przyczyny: obok wspomnianych, przekonanie o nieodwracalnych zmianach klimatycznych grożących powszechną zagładą, trwającą od lat bessę gospodarczą, permanentny kryzys społeczny, dezintegrację idei europejskich, ogromne ruchy migracyjne, wojnę w Syrii, nową falę terroru – a to dopiero część wyliczenia.

„Kryzysy i obwieszczane katastrofy – prognozował Piotr Kowalski w publikacji z roku 2012 o „plagach, powodziach i innych katastrofach” – następowały w historii kultury co pewien czas, od dwustu lat zdarzają się częściej niż kiedyś. Wszystko dzieje się szybciej, więc dlaczego rytm katastrof nie miałby ulec takiemu przyśpieszeniu?”.

Musiała śrubka wypaść

Ciemności nieraz kryły ziemię, nerwowo było zawsze. Katastrofizm międzywojnia to ciąg dalszy nerwów XIX-wiecznych. Denerwował się w 1881 r. Józef Ignacy Kraszewski: „Wszystko to kiedyś pójdzie z dymem, rozproszy się i zginie. Tak bywało, jest i będzie na świecie. Stosunki się zmieniają. Nic stałego nie ma, après le tiers état teraz proletariat, po proletariacie przyjdą wibrony, robaki, meszki itp. Klimat też w całej Europie bardzo się zmienia, zdrowie z nim. Życie, para i elektryczność popędza w galop. Trudno wydołać”.

Denerwował się wcześniej Julian Ursyn Niemcewicz, jego dzienniki to codzienny zapis małej apokalipsy: „I ludzie, i żywioły szaleją, kula ziemska wykręciła koziołka”. Nic wszak w tym dziwnego, „musiała w machinie świata lubo sprężynka jaka się zepsuć lub śrubka wypaść, wszystko bowiem idzie nie po swojemu”.

Denerwował się z przyjemnością Zygmunt Krasiński, niezmordowany dostawca histerycznych cytatów. „Czas tu dziwacznie dziwny: mgły i deszcze, mgły londyńskie w Nicei w końcu maja, czy możesz sobie wystawić? Coś tam naruszonego w organizmie planety, w ciele rodzaju ludzkiego, w mózgu Mickiewicza, w sercu naszym, na ziemi i na niebie, w powietrzu i na morzach, wszędzie”.

Denerwowała się „Gazeta Lwowska”: „Jakież to przygody nie wydarzyły się w upłynionych dziewięciu miesiącach roku 1842! Zniszczenie wojska angielskiego w Afganistanie, pożar Hamburga, śmierć księcia Orleańskiego, pożar w Liverpoolu i mnóstwo innych strat poniesionych przez pożary, które się w Niemczech, Węgrzech, Polszcze, a teraz i we Francyji wydarzyły.

Mianowicie w departamencie Sekwany i Marny powstają pożary w sposób bardzo niepokojący, prawie tak często jak w roku 1820 w Normandii. Codziennie słychać o nowych pożarach, a przynajmniej o podpalaniu; trwożliwość i niedowierzanie opanowały wszystkie umysły; z tego powodu w wielu okolicach połączyli się mieszkańcy dla odbywania ścisłej straży i dla zapobieżenia nieszczęściu, nad którym złoczyńcy potajemnie pracują. Dodajmy do tego, że się codzień wzmaga drożyzna, szczególniej co do mięsiwa, nabiału i jarzyny; dlatego z obawą oczekujemy nadchodzącej zimy”.

Potop przed nami

Do czasu gigantycznego trzęsienia ziemi w Lizbonie, w 1755 r., brakowało jednego pojęcia, które weźmie na barki wszystkie zagrożenia. Po zniszczeniu Lizbony słowa „katastrofa” w nowym pojęciu „tragicznego końca, klęski, nieszczęścia” (wedle słownika z 1849 r.) zaczęto używać jeszcze nieśmiało, lecz coraz częściej; potrzebnych było kolejnych 80 lat, by wkroczyło pełną gębą do mowy codziennej.

Przez ten czas rywalizowało jeszcze z jego starym literackim użyciem. Pojęcie „katastrofy” przyjęło się w poetyce tragedii; oznaczało jej ostatnie, koronujące w sposób konieczny, choć niekoniecznie przewidywalny, zdarzenie, w wyniku którego rozstrzygał się los bohatera. Słowo odsyłało do punktu zerwania, do punktu zwrotnego, choć nie należy koniecznie rozpatrywać tego zerwania i tego zwrotu w związku z tym, co ma z niego wyniknąć.

Użycie literackie przetrwało aż do początku XX wieku. W znaczeniu pozateatralnym pojęcie „katastrofy” odnosiło się w czasach oświeceniowych najpierw do zdarzeń geologicznych, do wybryków żywiołów. Nowe teorie dotyczące życia Ziemi, które układały najwybitniejsze umysły XVIII-wieczne, zaczęły roztrząsać biblijny potop jako kataklizm klimatyczny i bez względu na to, czy dopuszczały w nim interwencję boską, czy nie, szukały jego naturalnych przyczyn.

Upowszechniło się wówczas określenie biblijnego potopu jako „powszechnej katastrofy”. W badaniach geologicznych będzie nabierało ono coraz większego znaczenia, aż wreszcie, jak u Cuviera, odkrywcy wielu kości „przedpotopowych” da asumpt do całej teorii katastrof zakładającej, że kolejne epoki w dziejach ziemi powstają ex nihilo, gdyż następują po wielkich katastrofach niszczących dotychczasowe życie organiczne.

Zwycięska teoria Cuviera zawładnie wyobraźniami, dopóki nie przyćmią jej teorie ewolucjonistyczne i darwinizm. Geologia zeszła na bruk, stała się tematem rozmów towarzyskich, życie w ziemi i na ziemi zdawało się szybsze, gwałtownie podążające ku niejasnej przyszłości. Krakowski „Czas” ironizował: „są chwile, w których świat czuje potrzebę zajmowania się swoim końcem. I tak, lat temu dziesięć, z powodu astronomicznej przepowiedni wypadłej z którego niemieckiego obserwatoryum – pisano wiele o kataklizmie mającym wkrótce nasz glob pochłonąć. Teraz znowu paryska akademia nauk zwróciła uwagę na teoryę Adhemara, który już nie przepowiada, ale zapowiada nowy potop. Nie lękaj się atoli. Obrachowany przez francuskiego astronoma potop nastąpi dopiero za sześć tysięcy trzysta lat – mamy tedy czas pomówić o nim spokojnie”.

Z teatru i geologii termin „katastrofa” przenosił się na inne obszary i ochoczo je pochłaniał. Tak jakby słowo, kiedy już tylko się przyjęło, zaczęło obsługiwać jak najwięcej okoliczności, by nadać im bardziej dramatyczny charakter. W teatrach wciąż „publiczność ze ściśnionem sercem oczekuje okropnej katastrofy”; jedne są lepsze, inne gorsze, na przykład „katastrofy u p. Wiktora Hugo bynajmniej nie są rozmaite”, jak stwierdza wytrawny recenzent. Ale wydarzenia militarne i polityczne, później klęski żywiołowe i wypadki transportowe uruchamiają słowo coraz częściej. W polszczyźnie pojawiają się takie dziwaczne na dzisiejsze ucho wyrażenia jak „rozstrzygnąć katastrofę”, „sprowadzić umyślnie katastrofę”, „spodziewać się ważnej katastrofy”, „urządzić katastrofę”.

No i dramatycznego kopa dostają pojedyncze losy. Teraz wszystko może stać się „katastrofą”: już nie tylko wielki pożar w Krakowie w 1850 r. czy głośny wypadek pociągu pod Wersalem w 1842 r., lecz także jednostkowe przypadki. Katastrofą nazywa się utratę głosu przez aktorkę podczas występu albo fakt, że zapodziały się jej suknie szykowane na spektakl. „Rozmaitości” z roku 1829 informują o operacji raka piersi po dokonaniu hipnozy na pacjentce, która po obudzeniu „dowiedziawszy się, że już minęła tak okropna dla niej katastrofa, niezmiernie z tego była uradowana”.

Mógłbym tak cytować bez końca, lecz muszę oddać tekst na 19 kwietnia, inaczej będzie katastrofa.

Dziesięć procent od staO wieku XIX katastrofolodzy pisali, że był stuleciem powodzi. Dla dzisiejszych widzów tamtych zdarzeń byłby przede wszystkim stuleciem widowiskowych katastrof morskich. Oto kilka cyfr: „Przemysł morskich transportów, który nazwać by można wielką bitwą człowieka z morzem, poniósł w 1858 ogromne straty. Liczą w przybliżeniu, że 30 000 statków kupieckich wszelkiego rozmiaru, rodzaju, objemu i narodowości, puszczało się w 1858 na ogromne massy wody oblewającej trzy czwarte części naszego planety. Z tej liczby zginęło ich 3073. Cóż to za okropna danina, bo przechodzi 10 procent od sta” („Gazeta Warszawska”).

Ze względu na dynamiczny rozwój żeglugi międzyatlantyckiej liczba wypadków stale rosła.

Typ katastrof zależy oczywiście od postępu technicznego. Wymyśleć techniczną innowację znaczy również wymyśleć nowy rodzaj katastrofy; w tym przypadku, niezależnie od warunków pogodowych, większa szybkość okrętów dzięki wynalazkowi maszyn parowych potęgowała siłę ewentualnych kolizji. Ale też zwiększona liczba pasażerów, a głównie emigrantów, powodowała konieczność działań sanitarnych. Tragiczny pożar na okręcie „Austria” został zaprószony w czasie okadzania pomieszczeń podpokładowych dla celów sterylizacji. Każda nowa okoliczność związana z postępem, w tym przypadku konstrukcja statków dla masowej emigracji, jest zarazem zarzewiem katastrofy.

Z naszego podwórka: katastrofami morskimi pasjonował się Cyprian Kamil Norwid. Zapewne bez własnych doświadczeń z rejsu do Ameryki i bez zalewu informacji prasowych o kolejnych zatopionych okrętach nie powstałoby jego znane opowiadanie „Cywilizacja”.

W opowiadaniu tym przeciwstawiony dawnemu żaglowcowi statek parowy „Cywilizacja”, symbol złowieszczej nowoczesności, idzie na dno. Należy pamiętać, że Norwid sam miał ciężką morską przeprawę do Ameryki, która skończyła się co prawda szczęśliwie, w przeciwieństwie do podróży Margaret Fuller (dziennikarki amerykańskiej, bliskiej przyjaciółki, a może kochanki Mickiewicza; utonęła w katastrofie przy samym wybrzeżu Nowego Jorku z dzieckiem, którego Mickiewicz mógł być według niektórych ojcem), lecz również miała być pełna perypetii.

W kilka lat po powrocie Norwida z Ameryki duże wrażenie wywarła na nim wiadomość o katastrofie okrętu „Pacific”, którym sam podróżował był do Europy – zaginął po nim wszelki ślad. W szczególności przejęła go wieść o odnalezieniu – niczym w niepowstałej jeszcze powieści Verne’a – listu w butelce, napisanego przez jednego z rozbitków, który przed utonięciem zdążył wyjaśnić przyczynę katastrofy: zderzenie z górą lodową.

Użycie motywu katastrofy do celów alegorycznych to nie tak rzadki przypadek; wyobraźnia zbiorowa długo przechowywała pamięć o katastrofie „Meduzy” z 1816 r., upamiętnionej na obrazie przez Géricaulta. Jules Michelet pisał w mowie pożegnalnej dla malarza: „Géricault namalował zatonięcie Francji, tratwę bez nadziei, która dryfowała, wysyłając znaki falom, pustkom, nie widząc dla siebie żadnej nadziei. To sama Francja, całe nasze społeczeństwo wsiadło na tę tratwę Meduzy”.

Zdarzenie rozsławiły liczne procesy sądowe, które toczyły się przez kilka kolejnych lat; złą sławę katastrofie przynosiły wieści o aktach kanibalizmu, do których doszło wśród rozbitków. Ostatnie ich świadectwa opublikowano dopiero w 1946 r.

Człowieka smakowano nie tylko na „Meduzie”. Redaktor pisma „Wszechświat” informował: „Przykłady ludożerstwa z konieczności zdarzały się w naszych czasach w Europie także dość często. Nigdy zapewnie nie dowiemy się, ile razy Europejczycy w czasie rozbicia okrętów oddawali się antropofagii pod naciskiem strasznego uczucia głodu. W roku 1820 rozbitki okrętu Essex, po zjedzeniu dwu umarłych towarzyszy, zabili i zjedli chłopca okrętowego. Bardzo niedawno, bo w roku 1884, fakt podobny wywołał rozgłośny proces w Anglii. Majtkowie i kapitan ich, zabłąkawszy się w łódce na morzu, zabili chłopca okrętowego i jedli jego ciało surowe i krwią ociekłe. Gdy po wyratowaniu ich zbrodnia ta się wydała, zostali uwięzieni, lecz zaraz uniewinniono ich. A ileż to wypadków takich nie wyszło na jaw!”.

Samo muzeum potworności nie starczy

Zaczynam plotkować, rozluźniać rygor. Bo przecież historyk katastrof nie uznałby większości wypadków morskich za katastrofy w mocnym, „naukowym” pojęciu słowa.

W historiografii katastrof sama jej definicja jest jednak bardzo nieostra. „Lista katastrof jest nieskończona; epidemie, klęski meteorologiczne, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, inwazje insektów, lawiny, osunięcia się ziemi, powodzie, wojny, pożary... Choć porażające, samo takie muzeum potworności nie starczy, by ustanowić katastrofę obiektem historycznym” – pisał historyk katastrof Grégory Quenet. W istotnym tekście z roku 2000 Quenet i Berlioz proponują własną definicję w celu ustanowienia jej autonomicznym „obiektem historycznym”, i wyróżniają kilka kryteriów: „katastrofa jest zdarzeniem niepomyślnym bądź zatrważającym; społecznym i kulturowym; łączącym i nadzwyczajnym”.

Mówiąc o fakcie „niepomyślnym” lub „zatrważającym”, nie mają na myśli ścisłego kryterium ilościowego (liczby ofiar, wielkości zniszczeń); chodzi o to, czy zdarzenie wymyka się spod kontroli danej zbiorowości. Określenie „społeczne i kulturowe” mówi z kolei o radykalnym zagrożeniu dla porządku – właśnie społecznego. Trzęsienie ziemi na odległej od siedzib pustyni nie jest katastrofą, mimo możliwych przeobrażeń, które ono przynosi; w naturze nie ma katastrof.

Katastrofa nie musi być dosłownie materialna. Jak pisze Krzysztof Pomian: „katastrofa jest negatywną zmianą, która kładzie kres ciągłości, lub grozi położeniem jej kresu. Katastrofa rozrywa czas ludzki, otwiera przepaść między przeszłością a przyszłością, grozi pęknięciem więzi między pokoleniami”. Jest więc czymś, co podważa nasze rozumienie rzeczywistości; czujemy, że w jej wyniku świat wypadł po szekspirowsku ze swych kolein.

Tak pojęta katastrofa nie oznaczałaby wprost unicestwienia, czy potężnej destrukcji. Tym, co czyni różne zdarzenia katastrofą, nie są szkody, lecz stopień zagrożenia dla funkcjonowania zbiorowości. Katastrofa w tym rozumieniu jest zatem także granicą, po której przekroczeniu społeczeństwo nie mogłoby już odgrywać spektaklu swej trwałości, beztrosko siebie symbolizować. Dlatego historycy amerykańscy porównywali atak na World Trade Center wprost do katastrofy lizbońskiej z 1785 r.

Trudno w świetle tych słów nie pomyśleć od razu o Smoleńsku („To sama Polska, całe nasze społeczeństwo wsiadło na pokład tupolewa”). Tym bardziej że – kolejne kryterium u Queneta – katastrofa jest zdarzeniem nadzwyczajnym, przerywającym bieg czasu; nie mieści się w porządku cyklicznego powtórzenia, ma za każdym razem moc transgresyjną.

Podstawowym założeniem tej definicyjnej próby jest to, że katastrofy nie można badać jako samoistnego zdarzenia, jeśli nie zostało ono wprowadzone w język; katastrofa zawsze wpisuje się w opowieść. Konstytuuje się w „po”, w tym, co zostaje wypowiedziane po samym zdarzeniu, gdyż w chwili, gdy nadchodzi, nie postrzega się katastrofy jako takiej. To system danej kultury, jej kontekst ekonomiczny, polityczny, wpisany w nią stopień podatności na katastrofę pozwalają nazwać ją i zrozumieć, określić, czy takie a nie inne zdarzenie można za katastrofę uznać.

Rok 1842

„Rok 1842 nie łatwo zapomnianym będzie. Aczkolwiek pod wielu względami pamiętna historia jego niemało kart smutku i żałoby zostawia. Kiedy w Europie pożar Hamburga, okropna śmierć tylu ofiar na kolei żelaznej Wersalu, a nieco później przerażaiący y nieprzewidzeniem nieszczęśliwy zgon Następcy tronu Francji zatrwożyły umysły wszystkich; w jednym prawie czasie na drugiej półkuli ziemskiej równie wielka iak niepamiętna katastrofa tysiące mienia i życia zburzała. Mówimy o trzęsieniu ziemi na wyspie Hajiti. Nie na tylko katastrofach ograniczyły się smutne wypadki roku byłego. Gwałtowne pożary we wszystkich kraiach zniszczenie swoie wywarły. Nie tak dawno wygasły pogorzeliska Liverpoola, tylu miast niemieckich; zamożnego Kazania, w Rosji, a u nas Ciechanowa, Bełchatowa, Jedlińska, oraz pogorzelisk samejże Warszawy, w której pożar przy Ogrodowej ulicy był najdotkliwszym. Ale w tak wielkich doświadczeniach próbuje się dobroczynność ludzka”.

Tak pisał „Kurier Warszawski” i wiele innych gazet. Z medialnego punktu widzenia pożar hamburski był z pewnością pożarem stulecia, tak jak katastrofa wersalska – kolejową katastrofą stulecia. Było o niej tak głośno, że w Warszawie wystawiono z sukcesem komedię pt. „Kolej żelazna wersalska” anonimowego polskiego autora; bohaterem jest prosty żołnierz, który ratuje życie bogatemu arystokracie. „Wiele myśli pięknych, moralnych; wiersz gładki, poprawny”, pisał zadowolony recenzent (trudno mu zaprzeczyć: „O nie, śmiało zaręczam, żadne stosy złota / Nie mogą uszczęśliwić tak jak czysta cnota”).

Wiele myśli pięknych, moralnych towarzyszyło hrabiemu Hompeschowi, który po pożarze hamburskim ogłosił odezwę „względem wzajemnych gwarancji między narodami”, jeden z pierwszych dokumentów postulujących wspólnotę europejską: „Sąsiad nie jest już teraz uważany za naturalnego nieprzyjaciela, ale za lud braterski. Niech narody się połączą i przez swe rządy mają udział w przywróceniu Hamburga pod warunkiem, że w podobnych przypadkach znowu innym będzie niesiona pomoc”.

Katastrofa – powróćmy do definicji – ma bowiem także „zdolność federacyjną”. Nakłania do rozwinięcia systemu kontroli, naprawy, ochrony, który pozwoli przezwyciężyć katastrofalne zdarzenie, wypracować strategię dalszego trwania, połączyć ludzi. Czyli umocnić wedle modnego wyrażenia „społeczeństwo ryzyka”, takie, które organizuje się i integruje wobec zagrożeń i woli ochrony przed nimi.

Mnożą się ostatnio refleksje nad nowym katastrofizmem, nie tylko w wersji „tradycyjnej”, operującej biadoleniem, mniej lub bardziej apokaliptycznymi przewidywaniami, lecz także w postaciach optymistyczno-twórczych, których zasięg i ambicje najlepiej określa tytuł książki czołowego dziś filozofa katastrof, Jeana-Pierre’a Dupuy: „Głos za katastrofizmem oświeconym”. Ten inny manifest katastrofologiczny wskazuje na konieczność spojrzenia na katastrofę nie jako możliwość, która może się zdarzyć, lecz jako zjawisko nieuchronne i już dokonane. „Najgorsze nie ma nadejść, lecz już nadeszło; to, co uważamy za niemożliwe, stało się pewnikiem. Wobec takiej sytuacji teoria ryzyka już nie wystarcza – pisze Dupuy. – Musimy się nauczyć z katastrofą mierzyć i nie wyobrażać jej sobie w niejasnej przyszłości, lecz myśleć o niej teraz” jako o czymś, co już nastąpiło.

Wielobarwne przyszłości

Dla młodych Francuzów z Kolektywu Katastrofa śrubka też już wypadła: katastrofa nastąpiła. Z ironią opowiadają o swej edukacji. Wpajano im ideę Końca Historii; instruowano, że ich życie toczy się w epilogu światowej opowieści o ludzkości. Mordowano ich triadą: czasy przednowożytne, nowożytne i postnowożytne, i uczono, że w tych ostatnich, zwanych postmodernistycznymi, niczego nie da się już zrobić. Mogli tylko umrzeć, udając, że żyją, jak bohaterowie Houellebecqa; albo mogli żałować, za dnia kpiąc ze świata żywych trupów, a w nocy marząc o dawnych rycerskich wyczynach; albo mogli zabijać, być samemu bombą.

Manifest kończą jednak weselej: „Rozpacz, kiedy jest bezbrzeżna, staje się lekarstwem. Ponieważ wszystko się skończyło, wszystko jest dozwolone. Jesteśmy już po śmierci i wzięło nas w posiadanie szaleństwo. Niczym baloniki wzlecieliśmy już zbyt wysoko, by zejść na ziemię: w niebie pozbawionym znaków szukajmy nowych kolorów. Świat jest plasteliną do ugniatania, a nie tą szarą, smutną masą, o której nam opowiadają. Czekają na nas wielobarwne przyszłości. Nie lękajcie się, nie ma już nic do stracenia”.

„Gazeta Warszawska” (1842): „Dla pracującej klasy wkrótce nie będzie brakować zatrudnienia. Już otwierają się widoki przyszłości. Zniszczone kościoły w duszy i w sercu obywateli będą odbudowane. Skromna oszczędność zastąpi miejsce rozrzutnej chęci używania zbytków, a obudzona przez nieszczęście moralna energia bez wątpienia jako trwały zysk przetrwa bolesne straty, do nagrodzenia których już wszystkie siły zbierają się w pełnym ruchu”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18-19/2017