Kwadratura krzyża

Istnieją cztery pola konfliktów: nauczanie religii w szkole, kwestie majątkowe, symbolika religijna i realny, choć nieformalny, wpływ Kościoła na stanowione prawo.

10.08.2010

Czyta się kilka minut

Krakowskie Przedmieście, Warszawa, sierpień 2010 / fot. Grzegorz Jakubowski / PAP /
Krakowskie Przedmieście, Warszawa, sierpień 2010 / fot. Grzegorz Jakubowski / PAP /

Nieudolna próba przeniesienia krzyża spod Pałacu Prezydenckiego do kościoła św. Anny w Warszawie sprowokowała środowiska niechętne Kościołowi do kontrakcji. Już po zamknięciu tego numeru "TP" w stolicy miał się odbyć "wiec w obronie świeckości państwa". Wracamy w ten sposób do problemu, który w teorii wydaje się rozstrzygnięty, natomiast co pewien czas ponawiane są pytania, jak się ma ta teoria do praktyki naszego państwa.

Czego symbolem jest krzyż

Spór o krzyż na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie nie jest sporem ludzi wierzących z niewierzącymi. Owszem, "obrońcy krzyża" tak to próbują przedstawić, i apel szefa SLD, który w reakcji na tę sprawę zgłasza postulat rzeczywistego rozdzielenia Kościoła od państwa, jest im paradoksalnie na rękę. Teraz ks. Czesław Bartnik może z satysfakcją powtórzyć zdania sprzed próby przeniesienia krzyża, a mianowicie: "Teza, że krzyż nie może stać na Krakowskim Przedmieściu, gdyż Pałac Prezydencki jest miejscem publicznym, państwowym i świeckim, powinna być odwołana. Prezydent ma autonomię wobec instytucji Kościoła, ale nie może nie podlegać Bogu, jest to bowiem czysty ateizm" ("Nasz Dziennik", 31.07. - 1.08.2010). Brzmi to tak, jakby - w oczach ks. Bartnika - prezydentem został w Polsce źle reagujący na symbol chrześcijaństwa ateista, a rozróżnianie budynków administracji państwowej od miejsc kultu miało być zasłoną dymną dla walki z katolicyzmem; z drugiej zaś strony, jakby - w oczach Grzegorza Napieralskiego - katolicy postawili krzyż przed Pałacem Prezydenckim, żeby dać do zrozumienia ateistom, że w ośrodku władzy nie mają czego szukać.

Tymczasem główna linia konfliktu przebiega w środowisku katolików. Zdeklarowanym katolikiem jest nowy prezydent Rzeczypospolitej i wielu jego wyborców; także harcerze, którzy przyszli 3 sierpnia z procesją, żeby krzyż zabrać, należeli do ZHR, czyli organizacji harcerskiej akcentującej rolę chrześcijaństwa w wychowaniu młodzieży, a i księży, którzy szli na czele procesji, należy, jak sądzę, zaliczać do ludzi wierzących.

W istocie bowiem krzyż przed Pałacem Prezydenckim, choć został postawiony dla upamiętnienia wszystkich ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, od pewnego momentu zaczął skupiać wokół siebie ludzi opłakujących tylko niektóre z nich. Z pozoru identyczny, jak krzyże znajdujące się w naszych domach i naszych świątyniach, stał się symbolem nie Zbawienia, lecz: niezgody na wynik demokratycznych wyborów, niechęci do Platformy Obywatelskiej i pewności, że katastrofa pod Smoleńskiem była efektem zamachu.

Wsparcie, jakie ludzie spod krzyża otrzymali ze strony polityków, wydaje się odsłaniać czytelną kalkulację: dopóki wokół krzyża przed Pałacem będą stać ludzie, wznoszący okrzyki typu "Wyłaź Bronku, ty zbrodniarzu!", władza nowego prezydenta będzie w sposób pozaprawny, lecz skuteczny, umniejszona. Dlatego właśnie taki lub inny rozdział Kościoła od państwa nie ma z tą sprawą wiele wspólnego.

Państwo wierzących i niewierzących

Ks. Bartnik we wspomnianym artykule powołuje się na soborową konstytucję "Gaudium et spes", cytując z niej - dla uzasadnienia, że "ani prezydent, ani państwo, nie mogą być bez Boga, choć Bruksela, »nowa Moskwa«, każe inaczej" - następujący fragment: "Jeżeli jednak przez słowa »autonomia rzeczy doczesnych« rozumie się to, że rzeczy stworzone nie zależą od Boga i że człowiek może z nich korzystać bez odniesienia do Stwórcy (...) to fałszywe są tego rodzaju stwierdzenia. Stworzenie bowiem bez Stwórcy ginie" (KDK, nr 36). Dobrze jest sprawdzać źródła cytowanych w "Naszym Dzienniku" tekstów, gdyż bywają przeinaczane. W opuszczonym fragmencie znajduje się mianowicie znamienne wtrącenie: "to każdy wyznający Boga wyczuwa, jak fałszywe są tego rodzaju stwierdzenia". Zdanie z dokumentu soborowego zostało przykrojone tak, żeby wewnętrzne doświadczenie człowieka wierzącego zaczęło się zdawać obowiązującą wszystkich, wierzących i niewierzących, obiektywną oczywistością.

Tymczasem "Gaudium et spes" subtelnie podkreśla różnicę między treścią Objawienia, a znacznie węższym obszarem przekonań, na którym mogą się spotkać chrześcijanie i ludzie niewierzący. "Boleje więc Kościół nad dyskryminacją wierzących i niewierzących, którą niesprawiedliwie wprowadzają niektórzy kierownicy państw, nie uznający zasadniczych praw osoby ludzkiej" (KDK, nr 21 - podkr. moje, JS).  Wbrew poglądom środowiska czytującego "Nasz Dziennik", problemem jest nie tylko dyskryminacja wierzących, ale i dyskryminacja niewierzących; niezależnie od tego, kto przeważa, we wspólnej przestrzeni politycznej trzeba znaleźć miejsce również dla wrażliwości drugiej strony.

Zwłaszcza - dodajmy - dziś, tyle lat po komunistycznych prześladowaniach polskich chrześcijan, które zostawiły w naszej wspólnocie głębokie, odzywające się przy okazji takich dyskusji blizny. Na początku lat 90. naturalnym - co nie oznacza, że zawsze usprawiedliwionym - odruchem było podkreślanie obecności w życiu publicznywm katolicyzmu, tak długo poniewieranego przez oficjalną ateizację. Czuło się, że "teraz już wolno" i nie dostrzegało się, że dla niewierzących lub wierzących inaczej współobywateli (często tak samo jak my albo i bardziej zaangażowanych w działalność antykomunistyczną) to zdanie może oznaczać raczej: "teraz trzeba tak". Zdawało mi się wówczas, że katolickie symbole i obrzędy mogą oni przyjmować życzliwie jako znaki nawiązania do tradycji, w Polsce od dawna z Kościołem związanej, ponieważ w gruncie rzeczy nie idą za tym żadne formy przymusu. Bo przecież, że zacytuję konstytucję "Gaudium et spes", "człowiek (...) może zwracać się do dobra tylko w sposób wolny" (KDK, nr 16).

Zaczęło się dziać jednak inaczej. Nie w teorii, w której państwo i Kościół uzgodniły zasadę wzajemnej autonomii i współdziałania, lecz w praktyce.

Między autonomią a dyskryminacją

Konstytucja RP z 1997 r. określa w preambule, że obywatelami Rzeczypospolitej są "zarówno wierzący w Boga, będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł". W rozdziale 1. stwierdza jeszcze, że "Kościoły i inne związki są równouprawnione", "Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym", natomiast o ile "stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską [konkordat] i ustawy", to "stosunki między Rzecząpospolitą Polską a innymi kościołami oraz związkami wyznaniowymi określają ustawy (...)" (Art. 25). W tym samym miejscu podkreśla się jeszcze wzajemną autonomię i współdziałanie Rzeczypospolitej z Kościołami oraz innymi związkami wyznaniowymi.

Jednocześnie jednak rozmowa z niewierzącymi znajomymi każe zastanawiać się nad realizacją tego fragmentu ustawy zasadniczej. Istnieją cztery pola konfliktów, na które zwracają oni uwagę. Pierwszy: sprawa nauczania religii w szkole, której zamiennikiem dla uczniów niewierzących miała być etyka, mimo upływu lat wprowadzona głównie na papierze. Drugi: kwestie majątkowe, w których Kościół katolicki został wyraźnie uprzywilejowany względem prywatnych ekswłaścicieli. Trzeci: symbolika religijna, obecna na rozmaite sposoby w urzędach i podczas uroczystości państwowych, a także w mediach. Czwarty wreszcie: realny, choć nieformalny wpływ Kościoła (bądź środowisk powołujących się na jego autorytet) na stanowione w Polsce prawo.

Są to kwestie rozmaitego ciężaru, a podczas podobnej dyskusji z ludźmi niewierzącymi nie zawsze słyszy się racjonalne, pozbawione zacietrzewienia argumenty. Wydaje mi się, że nie ma powodu kwestionować faktu, że współcześnie w Europie istnieje daleko posunięta rezerwa, a czasem wręcz niechęć do chrześcijaństwa w ogóle, a katolicyzmu w szczególności, ofensywa tzw. nowego ateizmu zaś przynosi poglądy, których (tu właśnie otwierają się stare blizny) czasem bardzo trudno nie kojarzyć z tekstami publikowanymi w czasach PRL-u w broszurach typu "Z poradnika ideologicznego instruktora Podstawowej Organizacji Partyjnej". Krótko mówiąc: nawet (a może zwłaszcza) katolik otwarty, nieagresywny, dążący do dialogu, potrafi zderzyć się z tak dużą porcją uprzedzeń, że pozostaje albo rejterować, albo dać się wepchnąć w rolę Savonaroli i Torquemady razem wziętych.

Jednak zgadzam się (bez entuzjazmu) z poglądem, że mniejszość ma prawo do nieoględnego języka, ponieważ kiedy formułuje swoje żale zwykłym głosem - nie jest słyszana. A zasadniczy kłopot, jaki mamy z realizacją zapisanej w konstytucji zasady rozdziału Kościoła i państwa, polega na tym, że niezależnie od wyników poszczególnych badań socjologicznych, katolicy (mniej lub bardziej gorliwi) stanowią w naszym kraju zdecydowaną większość.

Jednak - żeby było jeszcze trudniej się w tym połapać - w dużych miastach, w ośrodkach opiniotwórczych, takich jak media, ta przewaga się nie uwidacznia. W rezultacie niekatolik będzie się czuł dyskryminowany ze względu na uderzającą naokoło obecność katolicyzmu, katolik zaś, który na tę obecność nie zwraca uwagi, bo jest dla niego naturalna i przez to neutralna, będzie się czuł nieswojo, natykając się na głośne wydarzenia medialne o posmaku co najmniej a- lub wręcz antyreligijnym. Możliwość wspólnego ustalenia, ile jest tak naprawdę religii w życiu publicznym, a ile miejsca w nim dla innych światopoglądów, jest zatem - ze względu na odmienność doświadczeń, na które obie strony zwracają szczególną uwagę - niezwykle mała.

Ale, powiedzmy to wyraźnie, jeśli wielkodusznie pominąć agresywną formę, z jaką swoje pretensje do naszego wspólnego państwa i naszego Kościoła zgłaszają niekatolicy, ich odczucia mogą nieraz wzbudzić współczucie.

Zasada samoograniczenia

Jak wyjść z tego kręgu wzajemnych pretensji? Skłonny byłbym propagować w tym celu zasadę samoograniczania się wspólnoty, która - tak czy tak - stanowi w Polsce ogromną większość. Nie chodzi przy tym o niezwracanie uwagi na poniewieranie symboliki chrześcijańskiej (zresztą  przed Pałacem Prezydenckim robią to sami katolicy). Powinno się jednak unikać sytuacji, w których narzędziami obrony stają się państwowe środki przymusu, jak policja i sądy (choć zgoda, że nie zawsze takich sytuacji da się uniknąć). Przydałoby się także przyjąć do wiadomości, że Polska stanowi ojczyznę ludzi o rozmaitych światopoglądach. Sądzę, że pogląd taki nie oznacza ani postulatu "prywatyzacji religii" (pozbawiona związków z systemem prawnym religia może być wciąż obecna w przestrzeni publicznej na zasadzie dobrowolności), ani nie jest wyrazem zdrady chrześcijańskich ideałów.

Jeśli bowiem uważam, że w urzędach państwowych krzyż wisieć nie powinien, to pogląd ten może być zbudowany na moim osobistym ateizmie czy agnostycyzmie, ale równie dobrze może on być (i w moim przypadku: jest faktycznie) efektem świadomości, że państwo, czy mi się to podoba czy nie, stanowi dobro wspólnoty zróżnicowanej światopoglądowo i znaczenie jego ośrodków krzyżami rzeczywiście może w niechrześcijanach wytwarzać wrażenie, że są obywatelami drugiej kategorii. Ze strony katolickiej większości postulat ten jest zatem wyrazem miłosierdzia i poszanowania wolności myślących inaczej niż my. Ruch podobny przewiduje zresztą "Gaudium et spes", gdzie czytamy: [Kościół] "nie pokłada jednak swoich nadziei w przywilejach ofiarowanych mu przez władzę państwową; co więcej, wyrzeknie się korzystania z pewnych praw legalnie nabytych, skoro się okaże, że korzystanie z nich podważa szczerość jego świadectwa, albo że nowe warunki życia domagają się innego układu stosunków" (KDK, nr 76 - podkr. moje, JS). Nie wydaje mi się nadinterpretacją uznanie tych zdań za wskazówkę, by krytycznie oceniać również działalność Komisji Majątkowej, a także obecny system nauczania religii, stawiający rodziców niewierzących w sytuacji subiektywnego (co nie znaczy, że nierzeczywistego) przymusu.

Całkowite zredefiniowanie katolickiego stosunku do relacji państwo-Kościół byłoby nie tylko spełnieniem postulatów niewierzącej mniejszości, ale przyniosłoby, tak mi się zdaje, paradoksalne korzyści dla naszej wspólnoty. Zapewne zmniejszyłoby ją o pewien procent ludzi, przyznających się do niej z konformizmu, wyrachowania, świadomego lub podświadomego dążenia do trzymania z silniejszym.

Prawda, broniąca się własnym swoim blaskiem, nie zaś widokiem doczesnych korzyści, miałaby za to szansę przyciągnąć do siebie ludzi wolnych, a wszystko wskazuje na to, że dla kolejnych pokoleń wolność ma wciąż rosnące znaczenie; już w 1965 stwierdzał Sobór: "Wolność tę wysoko sobie cenią nasi współcześni i żarliwie o nią zabiegają. I mają słuszność" (KDK,

nr 16; w dalszym ciągu wywodu konstytucja rzecz jasna wskazuje niebezpieczeństwa fałszywie rozumianej wolności, nie stanowi ona manifestu jakiegoś "kato-anarchizmu").

W takich okolicznościach obrona wiary przed dyskryminacją nie mogłaby być pomawiana (jak teraz się zdarza) o to, że stanowi w istocie chęć rozszerzania przywilejów, ma więc w istocie charakter ofensywny, imperialny. Jezus - niby to wiemy, a przecież przez dwa tysiące lat nie zawsze o tym pamiętaliśmy - mógł przejąć władzę w królestwach tego świata, ale uznał to za pokusę szatańską.

Kenoza czy kapitulacja

Postuluję w tym momencie, to trzeba powiedzieć jasno, świadome ogołocenie naszej wielkiej wspólnoty z przywilejów politycznych - na wzór Chrystusowej kenozy, skoro nawet Syn Boży "nie uznał za stosowne korzystać ze swojej równości z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjmując naturę sługi" (Flp 2, 6-7a). Tej strategii można, jak mi się wydaje, przeciwstawić dwojakiego rodzaju argumenty.

Pierwszy - to niepokój o trwałość kultury chrześcijańskiej, właściwej dla Polski nieomal od zarania, która pozbawiona urzędowego wsparcia ze strony państwa, może ulec łatwo zbiorowemu zapomnieniu. W istocie sam w swoim czasie nie krytykowałem krzyży w szkołach czy na uczelniach, twierdząc, że mają one kulturowe, nie zaś polityczne znaczenie. Wydaje mi się jednak, że trwałość kultury nie na zewnętrznych względem niej mechanizmach się wspiera (o ile nie będzie oznaczać zakazu jej obecności). Mowa o tym, żeby w urzędach państwowych było jedynie godło, nie zaś krzyż, ale nie o tym, by - powiedzmy - program Polskiego Radia czy TVP nie uwzględniał specyfiki wielkich świąt chrześcijańskich. Akurat w naszym kraju ta zgoda na suwerenne funkcjonowanie kultury chrześcijańskiej nie powinna budzić wątpliwości, skoro największe znaczenie i najpowszechniejszy wpływ na obywateli miała ta kultura w okresach, gdy struktury państwowe nie tylko jej nie wspierały, ale wręcz ją zwalczały, jak w okresie PRL czy w okresie zaborów.

Argument drugi dotyczy niejasności przekazu wychowawczego polskiego Kościoła. Dla wielu ludzi, w tym dla wielu hierarchów, myśl o realnej "kenozie politycznej" brzmi jak wezwanie do kapitulacji, ponieważ są oni wyznawcami nie tyle uniwersalnej religii chrześcijańskiej, ile jej specyficznej mutacji: wyznania katolicko-narodowego. Już sama ta nazwa, zważywszy na znaczenie słowa "katolikos" (powszechny), zawiera nieprzezwyciężalną sprzeczność.

Czy zatem zgodne z nauką Chrystusa jest wskazywanie wiernym, na kogo mają głosować (co zdarzało się na początku lat 90., a powtórzyło podczas ostatnich wyborów)? Czy rozstrzygnięcie "oddajcie cesarzowi, co jest cesarskie, a Bogu to, co jest boskie" pozwala na recenzowanie z punktu widzenia chrześcijaństwa rozstrzygnięć prawnych i ekonomicznych ("przyjęcie liberalizmu jest nie tylko błędem intelektualnym, ale i grzechem" - pisze np. ks. Bartnik w przywoływanym artykule)? Czy godzi się zwać katolickimi publicystami ludzi, którzy dzielą obywateli naszego kraju na Polaków i nie-Polaków - skoro u św. Pawła czytamy, że "nie ma już Greka ani Żyda (...) ale wszystkim we wszystkich jest Chrystus" (Kol 3, 11)?

***

Samoograniczenie stanowi szansę na samooczyszczenie się Kościoła w Polsce. I stawiam tezę, że - jakkolwiek dziwacznie to brzmi - przeprowadzenie skutecznego rozdziału Kościoła od państwa, o ile nie przejdzie w aktywną walkę z Kościołem, jest postulatem, który katolicy powinni poprzeć ze względu na dobro naszej własnej wspólnoty i dla blasku Prawdy, oświecającej każdego przychodzącego na świat.

Jerzy Sosnowski (ur. 1962 r.) jest pisarzem i dziennikarzem, pracownikiem radiowej "Trójki" i felietonistą miesięcznika "Więź". Ostatnio opublikował powieść "Instalacja Idziego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2010