Ksiądz Zieja – i my

Gdyby twórcy filmu „Zieja” pokazali do końca, jak bardzo ich bohater nie pasuje do dzisiejszego kształtu Kościoła i Polski, wywołaliby u widzów odruch sprzeciwu. Tego się przestraszyli.

02.03.2020

Czyta się kilka minut

Andrzej Seweryn jako ks. Jan Zieja.  Kadr z filmu „Zieja” / MARCIN MAKOWSKI / MATERIAŁY PRASOWE
Andrzej Seweryn jako ks. Jan Zieja. Kadr z filmu „Zieja” / MARCIN MAKOWSKI / MATERIAŁY PRASOWE

Czy współcześnie da się nakręcić film hagiograficzny? Tego ostatniego terminu używam nie w znaczeniu potocznym, przenikniętym ironią. Chodzi mi o filmową opowieść o świętym.

To znamienne, że używając terminu „hagiografia”, trzeba od razu zastrzec, że nie chodzi o nieumiarkowane chwalenie kogoś, kto na chwałę niekoniecznie zasłużył. Jesteśmy dzisiaj podejrzliwi wobec przedstawiania nam autorytetu i wzoru do naśladowania. Lata praktyki nauczyły nas, by dopytywać zaraz, jaki interes skrywa wznoszenie kolejnego pomnika. Który to pomnik – jak przeczuwamy, nieraz trafnie – prędzej czy później zostanie obalony.

Ale to zaledwie połowa problemu. Druga połowa wygląda tak, że dobro wydaje się artystycznie niepociągające. Nie tylko smutnym żartem jest znana uwaga, że Dantemu w „Boskiej komedii” najlepiej wyszła część pierwsza, poświęcona piekłu. Chcąc podzielić się niekłamaną fascynacją kimś szlachetnym, świadomie lub bezwiednie wygładzamy kanty i zlewamy portret słodyczą. Chcemy, żeby wszyscy naszego bohatera podziwiali, więc pozbawiamy go cech, które mogłyby kogoś zrazić. Taktownie pomijamy momenty wyboru, bo – cóż za pomysł, przedstawić wahanie ideału! W rezultacie bohater staje się postacią niekontrowersyjną i – bolesna porażka! – nieobchodzącą nas dłużej, niż trwa czytanie książki o nim lub oglądanie filmu.

Lecz jeśli na bohatera wybierzemy kogoś, kto był świętym tak radykalnym, że aż szokującym? Kogoś, kogo naprawdę podziwiać znaczyłoby: zaprzeczyć podstawowym oczywistościom naszego życia? Czyja zatem świętość nie budzi miłej satysfakcji, że taki wśród nas (!) pojawił się miły bliźni, tylko stawia nam przed oczy skandal? Bo, jedno z dwojga: albo to nie żaden święty, tylko wariat, nieprzestrzegający reguł – albo to naprawdę święty, ale w takim razie reguły naszego świata, które zdążyliśmy zaakceptować, kompromitują nas we własnych oczach.

Takiego właśnie świętego wybrali sobie Wojciech Lepianka (scenariusz) i Robert Gliński (reżyseria) na bohatera filmu pt. „Zieja”.

Życiorys niemożliwy

Sądząc po komentarzach, które sprowokowałem na Facebooku, zapisując w noc po premierze swoje pierwsze wrażenia z filmu, ks. Jan Zieja jest obecnie dla wielu osób w Polsce postacią anonimową. Cóż: od jego śmierci upłynęło już 29 lat; jego pisarstwo nosiło wyraźny ślad dziewiętnastowieczności, działał w stosunkowo niewielkich środowiskach. Także w samym Kościele był raczej marginalizowany. Warszawiacy z mojego pokolenia i starsi mogą jeszcze pamiętać, jak szedł, zawsze w pośpiechu, ulicami Powiśla czy Krakowskim Przedmieściem: niezmiernie chudy, z rozwianą białą brodą, jakby zstąpił między nas z obrazów El Greca albo z jakiejś prawosławnej ikony.

Kiedy kilka lat temu zacząłem o nim czytać, doszedłem do przekonania, że jego biografia stanowi życiorys niemożliwy – gdybym natknął się na bohatera powieści o podobnym losie, uznałbym, że autor postanowił w swojej książce zlekceważyć rudymentarne zasady prawdopodobieństwa, a wręcz wymogi zdrowego rozsądku.

Oto chłopski syn, który dzięki pomocy proboszcza i właściciela pobliskiego majątku zostaje wysłany na naukę do gimnazjum. Po jego ukończeniu wstępuje do seminarium duchownego. Zgłasza się jako kapelan do wojska w obliczu wojny polsko-bolszewickiej (wcześniej, jako ośmiolatek, ma okazję obserwować wypadki rewolucji 1905 roku). Współpracuje z legendarnymi postaciami naszego Kościoła: biskupem Zygmuntem Łozińskim i św. matką Urszulą Ledóchowską, a także z matką Elżbietą Czacką i ks. Władysławem Korniłowiczem. Sympatyzuje ze Związkiem Młodzieży Wiejskiej „Wici”, gdzie zyskuje autorytet – mimo jednoznacznego antyklerykalizmu tego środowiska. W latach 30. podejmuje studia judaistyczne. Bierze udział, znów jako kapelan, w kampanii wrześniowej, choć naraża go to na rozterkę sumienia, jest już bowiem zdeklarowanym pacyfistą; po klęsce zostaje kapelanem Szarych Szeregów i Armii Krajowej, współpracuje z Żegotą, bierze udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie działa na tzw. Ziemiach Odzyskanych, w Słupsku. Wraca do Warszawy, obejmuje stanowisko rektora kościoła ss. Wizytek, mówi z ambony o internowaniu prymasa Wyszyńskiego. Przed aresztowaniem chroni go interwencja kolejnego znajomego z czasów okupacji… premiera Józefa Cyrankiewicza. Powikłane i zmienne, ale bliskie stosunki łączą go z prymasem Wyszyńskim. Zaufaniem i przyjaźnią darzą go również sceptycy i ateiści, nieraz o lewicowych korzeniach. W połowie lat 70. zostaje współzałożycielem Komitetu Obrony Robotników, potem sympatyzuje z Solidarnością. Umiera w suwerennej Polsce w roku 1991.

Czy gdybyśmy nie wiedzieli, że wszystko to przydarzyło się jednemu człowiekowi naprawdę, można byłoby w tę biografię uwierzyć? Od rewolucji 1905 roku do obalenia komunizmu, przez wojnę polsko-bolszewicką, kampanię wrześniową, konspirację i powstanie warszawskie, po KOR i Solidarność. W młodości na Kresach, potem na Ziemiach Odzyskanych, wreszcie w Warszawie. Między matką Ledóchowską, prymasem Wyszyńskim i Jackiem Kuroniem… Doprawdy, życiorys ks. Jan Ziei to ukonkretnienie historii Polski XX wieku.

Magiczna siła aktorstwa

Byłoby prawdopodobnie niemożliwe zrealizować film relacjonujący szczegółowo tę biografię. Do opisanych wyżej kłopotów z hagiograficznym charakterem opowieści doszłaby niewiara widza, że ktoś mógł w rzeczywistości przeżyć to wszystko. Twórcy zdecydowali się więc skupić na okresie dwóch lat: od 30 lipca 1976 r. (w ekspozycji widzimy zwycięski mecz reprezentacji Huberta Wagnera nad siatkarzami ZSRR) do 16 października 1978 r. (wybór Karola Wojtyły na papieża). Oglądamy zmagania pewnego esbeka (w tej roli niezawodny Zbigniew Zamachowski) z typowanym na „osobowe źródło informacji” sędziwym księdzem. Głównego bohatera gra Andrzej Seweryn, a ja muszę przyznać, że okazałem się małej wiary: pamiętając chudość ks. Ziei, narzekałem przed seansem, że – sądząc po obejrzanych zwiastunach – aktor jest nie dość szczupły. Tymczasem zobaczyłem magiczną siłę genialnego artysty, który chudym nie będąc, po prostu zagrał chudego – w sposób całkowicie przekonujący i ośmieszający mój niewczesny sceptycyzm.

Już wątek rozmów z oficerem SB zdaje się polemizować z rozpowszechnioną dzisiaj „polityką historyczną”. Niepamiętający PRL-u są bowiem pouczani przez współczesnych propagandystów, że jedyną właściwą formą zachowania wobec przedstawicieli władzy było wzgardliwe milczenie, skoro już nie miało się okazji, żeby dołączyć do żołnierzy ­wyklętych i zabijać komunistów. Tymczasem w latach 70. opozycjoniści, wzywani na przesłuchania, decydowali się z reguły na taką właśnie strategię: rozmawiali, póki to było możliwie, uprzejmie, niekiedy ironicznie, odpowiadając tak, żeby nikomu nie zaszkodzić i tajemnic nie zdradzać, ale zarazem uniknąć otwartej konfrontacji. Była to, rzecz jasna, gra pozorów: obie strony wiedziały, że uczestniczą w pewnego rodzaju teatrze. Jak w scenie otwarcia rozgrywki, gdy esbek mówi do księdza: „Zaprosiłem pana, by pana ostrzec” (więc jestem pełen dobrej woli i w gruncie rzeczy chodzi nam o to samo: o pokój i dobro socjalistycznej ojczyzny). Na co ksiądz: „W moim wieku? A cóż mi może grozić?”.

Na tej kanwie pojawiają się w „Ziei” retrospekcje, w których młodego duchownego gra, również znakomity, Mateusz Więcławek (a starszego – znów Andrzej Seweryn; nie muszę dodawać, że przedzierzgnięcie się z osiemdziesięciolatka w czterdziestolatka nie stanowi dla tego aktora problemu). Z biografii bohatera wyjęte są pojedyncze epizody, w tym zrealizowane z rozmachem sceny batalistyczne (reżyserowane przez Marka Brodzkiego). Wspominam o nich, dowodzą bowiem pamięci twórców o przełomowym dla kina pierwszym kwadransie „Szeregowca Ryana” Spielberga: zarówno bitwa z wojny polsko-bolszewickiej, jak sekwencja walk w warszawskim kościele św. Krzyża w sierpniu 1944 r. budzą autentyczną grozę.

Robert Gliński opowiada przy tym o księdzu Ziei z dzisiejszej perspektywy – i mam na myśli nie tyle nawet uogólniony początek XXI wieku, ile Polskę ostatnich lat. Dlatego, jak sądzę, zaakcentowane są te momenty z życia bohatera, które stanowią, nolens volens, gorzkie oskarżenie instytucjonalnego Kościoła i kształtu popularnych dzisiaj wyobrażeń o Polsce. Zieja jest bowiem – zgodnie z prawdą historyczną – radykalnie ewangeliczny i z wymogami instytucji oraz narodowych obowiązków bez przerwy się w związku z tym zderza. W 1928 r. odprawia katolicki pogrzeb samobójczyni, co uznaje za przejaw miłosierdzia, a za co zostaje ukarany. Podczas wojny z bolszewikami spowiada umierającego czerwonoarmiejca, a na słowa penitenta, że ten jest przecież prawosławny, duchowny odpowiada, że Bóg jest ponad podziałami. Ale to mało, bo w 1939 r. będzie spowiadałżołnierzy Wehrmachtu, prowokując polskich jeńców do pełnych oburzenia gwizdów. Niech kropka nad „i”, która nie pada w filmie, zostanie tu postawiona: ksiądz Zieja nie nadaje się na patrona dla nacjonalkatolików.

Jedną z najświetniejszych scen filmu jest moment, w którym ksiądz wygłasza rekolekcje dla episkopatu (jest rok 1956). Kazanie Andrzej Seweryn wygłasza wprost do kamery, co wydaje się jednoznacznym sygnałem, że nie tylko obecni w tej scenie biskupi są adresatami jego słów. „Prawda jest ważniejsza nawet niż Kościół – słyszymy. – Od prawdy Kościół się nie zawali, ale od kłamstwa na pewno”. Po czym Zieja prosi, a raczej żąda jak prawdziwy prorok, by purpuraci padli na kolana. Dla tego jednego momentu warto udać się do kina.

Odruch sprzeciwu

Już Norwid zadawał pytanie, czy człowieka można obudzić grzecznie. Nasza wspólnota, zarówno religijna, jak narodowa, zdaje się od pewnego czasu tkwić w coraz bardziej nieprawdziwym śnie o sobie samej. Ksiądz Jan jest z tego punktu widzenia głosem rzeczywistości: radykałem, który nie godzi się na okrawanie Ewangelii z radykalizmu ani na robienie z narodowości idola.

Mimo wymienionych wyżej scen, a także kilku innych, im bliżej końca seansu, tym bardziej miałem wrażenie, że twórcy starają się jednak hamować. Jakby uważali, że siła płynąca z postaci, o której mówią, jest wystarczająca. Że gdyby pokazali do końca, jak bardzo ich bohater nie pasuje do dzisiejszego kształtu Kościoła i do dzisiejszej Polski, wywołaliby u wielu widzów odruch sprzeciwu. Dlatego, tak sobie tłumaczę, ominęli kilka epizodów – to prawda, że pozornie mało filmowych – jak krytyczna reakcja Ziei na treść napisanych przez prymasa Wyszyńskiego Ślubów Jasnogórskich czy wspominane już studia judaistyczne duchownego, podjęte na przekór klimatowi epoki. I tak nie bez zdziwienia i satysfakcji ogląda się film, którego koproducentem jest (dzisiejsza) TVP, a w którym pokazuje się z taką czułością Jacka Kuronia (znakomita rola Jakuba Wieczorka).

Również jako łagodzenie wymowy filmu traktuję puentę, czyli zdjęcia dokumentalne z wyboru Karola Wojtyły na papieża. Chciałbym wierzyć, że ksiądz Jan był kimś pokrewnym Janowi Pawłowi II. Niestety dziś, widząc coraz wyraźniej złożoność wpływu Jana Pawła II na sytuację Kościoła w Polsce i na świecie, nie jestem już tego taki pewny.

Mój znajomy po powrocie z „Ziei” zwierzył mi się, że nie dostrzegł w tym filmie żadnego napięcia. Tymczasem moim zdaniem ono jest – ale umiejscowione gdzie indziej niż w zwykłych opowieściach biograficznych. Nie należy go szukać w życiorysie bohatera, istotnie spójnym, pozbawionym wahań – lecz w generalnej osobności tego bohatera, w jego dramatycznym zderzeniu z pozaekranowym światem. Z naszym światem.

ZIEJA – reż. Robert Gliński. Prod. Polska 2020. Dystryb. TVP. Premiera 13 marca 2020 r.

Polecamy: Jan Zieja: świadek czasu i Ewangelii - dodatek specjalny "Tygodnika Powszechnego"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2020