Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To pismo, zdaje mi się, istniało dla mnie od zawsze – w istocie jest starsze ode mnie – i pojawiło się w moim życiu miękko, nie na zasadzie osobistego odkrycia, ale przyjęcia do wiadomości, że wśród innych spraw oczywistych dla moich rodziców (reprezentantów Dorosłości) jest też i ta. Do tego trzeba dodać, że „Więź” zwyczajnie myliła mi się wówczas z krakowskim „Znakiem” (format obu tych miesięczników i ich charakter był przez lata bardzo podobny) i funkcjonowała w moich oczach licealisty, a potem studenta raczej jako środowisko niż czasopismo. Było to środowisko (jako się rzekło, długo nieodróżnialne od środowiska „Znaku”) w oczywisty sposób budzące zaufanie, ale też długo niekontrowersyjne. Albo inaczej, bo chyba źle to ująłem: stanowiące alternatywę dla środowisk akceptujących komunizm, które za sprawą mojego śp. nauczyciela, prof. Ireneusza Gugulskiego, odbierałem z roku na rok coraz bardziej krytycznie, natomiast niestanowiące alternatywy dla tego, co się działo w moim Kościele.
Widziałem go bowiem jako Kościół „otwarty”, życzliwy dla rozmaitych idei niekoniecznie katolickiej proweniencji – a jeśli trafiałem na księży, którzy poza katolicyzmem nie widzieli dobra (zaś w katolicyzmie – żadnego zła), to uznawałem ich za ubolewania godne pojedyncze przypadki, nie za reprezentantów jakiegoś innego niż „Więź” nurtu. Tę dziwaczną, z dzisiejszej perspektywy, wizję zawdzięczam niewątpliwie dacie urodzenia i mogę chyba powiedzieć w liczbie mnogiej: my, katolicy zaczynający się rozglądać po świecie w drugiej połowie lat 70., wychowywaliśmy się w Kościele o szerokich horyzontach, trzymającym się zasady wyłożonej expressis verbis przez papieża Polaka: że „człowiek jest drogą Kościoła”, a nie odwrotnie.
Odległe wyspy
Tę sielankę zakłócił stan wojenny, który mam za źródło zła ciągnącego się aż do dzisiaj nie tyle nawet dlatego, że złamał „ruch odnowy” – przez ostatnie miesiące 1981 r. czuło się, że karnawał i tak dobiega końca, pytanie brzmiało nie „czy”, tylko „kiedy” – ile dlatego, że pozbawił nasze społeczeństwo poczucia jakiejkolwiek sprawczości, a ponadto sprowokował do podziałów, zaostrzających się w kolejnych dekadach aż do dzisiejszego absurdu. Wkrótce zresztą ze względu na osobiste przejścia wpadłem w wieloletni kryzys światopoglądowy i na „Więź”, jak też na „Znak” i „Tygodnik Powszechny”, patrzyłem jak na kołyszące się na powierzchni morza butelki z listami pochodzącymi z odległych wysp. Kościół zaś jako taki jawił mi się (mówię już o końcówce lat 80.) jako miejsce skażone tym, co w moich oczach cechowało niestety także większość znanych mi środowisk opozycyjnych: domaganiem się, żeby maszerować w nogę. W dodatku do coraz bardziej wątpliwej melodii.
Spotkanie
Wszystko to się zmieniło za sprawą poznania abp. Józefa Życińskiego, który natknąwszy się w 2000 r. u Krzysztofa Zanussiego na zbliżającego się do czterdziestki dość wyszczekanego agnostyka wprawdzie, ale niepozbawionego jakiejś inklinacji religijnej (to znaczy na mnie), zamiast uznać, że z wysokości arcybiskupiego tronu z gówniarzerią się nie dyskutuje, zaprosił go do Lublina na I Kongres Kultury Chrześcijańskiej. Jechałem na KUL z poczuciem, że jadę co najmniej do jaskini lwa – moja ministrancka przeszłość nie zmieniała faktu, że, jak niebezpodstawnie sądziłem, o znacznej części spraw mam zdanie inne niż wszyscy tam spotkani – ale tam właśnie zagadał do mnie ksiądz Andrzej Luter, z którym odtąd (mam nadzieję, że mogę tak powiedzieć) połączyła nas przyjaźń. Nota bene wziąłem go zrazu – nie wiem, czemu – za jezuitę, co akurat w moich ustach było komplementem, bo jezuitów, mimo antyjezuickich legend sprzed stuleci, cenię i lubię niejako a priori (może od razu dodam, że dominikanów też). A przez Lutra trafiłem do lokalu przy ul. Kopernika (przeprowadzka nastąpiła później), gdzie z kolei poznałem się ze Zbyszkiem Nosowskim, Kasią Jabłońską i innymi członkami redakcji.
Zbyszek zaproponował mi napisanie tekstu o „Traktacie teologicznym” Miłosza, którym to poematem się wtedy zafascynowałem, potem Luter wyszarpał ode mnie do druku (pisany pierwotnie dla samego siebie) esej „Mały Lebiediew 2001”, aż w końcu otrzymałem propozycję wejścia z felietonem na miejsce Julii Hartwig. Ho, ho, takich propozycji się nie odrzuca. Zwłaszcza że tymczasem z wielu powodów moje oddalenie się od katolicyzmu zmalało do rozmiarów łatwych do pominięcia. Kiedy po drugiej stronie widzi się same wady, trudno się pogodzić. Kiedy uświadomić sobie, że w porównaniu z własnymi wadami tamte wady są doprawdy drobne, rodzą się warunki do zakończenia sporu. I tak się właśnie stało.
Otwarta ortodoksja
Z tym, że mój powrót do Kościoła chyba właśnie nie byłby możliwy, gdyby nie twarze nowych przyjaciół z „Więzi”. Zjawiska, które krytycznie oceniałem na przełomie lat 80. i 90., przecież nie znikły, raczej przeciwnie; i poza chęcią dogadania się z Szefem niezależnie od jakości personelu, poza potrzebą odzyskania w życiu rytmu, który podsuwa liturgia, działało poczucie, że póki mieszczą się w tym Kościele ks. Luter, Zbyszek, Kasia i inni – i póki nie uważają mnie za grzeszne monstrum, które od ich szlachetnego kręgu powinno się trzymać możliwie daleko – póty moja obecność kilka kroków za nimi jest wyborem właściwym. Zaczęliśmy razem pracować, po pewnym czasie doproszono mnie do składu redakcji; publicznie głosiłem (i głoszę dalej), że spotkanie z nimi to zawodowo bodaj najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała.
Sześćdziesięcioletnia jubilatka – „Więź”, której pierwszy numer wydano w lutym 1958 r., a która od 2013 r. ukazuje się jako kwartalnik – ma dziś niełatwą sytuację. Stroniąc od takich form finansowania, które mogłyby rzucić choć cień podejrzenia na jej niezależność, utrzymuje się na granicy bezpieczeństwa ekonomicznego. Co gorsza, to, co stanowiło zasadniczy ton w polskim Kościele (tak się przynajmniej zdawało przed laty), a mianowicie posoborowa otwartość i nawet pewnego rodzaju centrolewicowe (niekomunistyczne) odchylenie, zostało w XXI wieku zastąpione przez groteskową recydywę nacjonal-katolicyzmu z lat 30. „Otwarta ortodoksja” „Więzi”, „Znaku” czy „Tygodnika Powszechnego” znalazła się w defensywie wcześniej, ale analogicznie do defensywy, w której pozostają od dwóch lat krytycy tzw. „dobrej zmiany”. Przeobrażenia mentalne polskiego katolicyzmu z czasów po Vaticanum II okazały się, niestety, powierzchowne. W redakcji zdarza nam się spierać, co z tym fantem zrobić. Jedno jest pewne: sześćdziesięciolatka musi zakasać rękawy i poczuć w sobie młodzieńczą energię, żeby znów przekonywać innych. Ludzie, którzy uważają, że musi istnieć trzecia droga pomiędzy wolnościowym ateizmem (w stylu „Aborcja jest OK”) a (pseudo)religijnym zamordyzmem (w duchu „Polak to katolik”), powinni trzymać za nas kciuki... a właściwie to się pomodlić. ©
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą oraz dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Członek redakcji kwartalnika „Więź” oraz Zespołu Laboratorium „Więzi”. Jest autorem kilkunastu książek. Za esej „Co Bóg zrobił szympansom?” nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2016.