Czemu nie w chórze

Niedawno pisałem o sprzecznościach, w które wikła się ktoś pragnący wierzyć indywidualnie. Teraz, gdy czuję się przez instytucję Kościoła osierocony – myślę inaczej.

04.02.2019

Czyta się kilka minut

 / KRZYSZTOF DUBIEL
/ KRZYSZTOF DUBIEL

Pół tamtej soboty przesiedziałem przed telewizorem. Z rozmaitych powodów nie dałem rady pojechać do Gdańska na uroczystości pogrzebowe prezydenta Pawła Adamowicza. Źle się z tym czułem, więc chociaż w ten sposób chciałem tam być.

Oglądanie transmisji mszy, odkąd to się w ogóle w Polsce zaczęło zdarzać (wydaje mi się, że pierwszy raz w 1980 r.), mam za czynność dość dziwną. Nie mówię o ludziach chorych i sędziwych, mówię o takich jak ja: jest to niby uczestniczenie, a przecież nieuczestniczenie. Wzrok i słuch podpowiadają, że się przynależy, a jednak pozostaje się poza zgromadzeniem wiernych. Nie ma się pokusy, żeby wykonywać przepisane w liturgii gesty; klękanie, żegnanie się, odmawianie z tamtymi modlitw byłoby przed odbiornikiem, w przestrzeni własnego mieszkania, budowaniem złudzenia, niczym więcej.

Ostatecznie znajduję się gdzie indziej: w pozycji obserwatora, może nawet podglądacza. To ostatnie zawsze przychodzi mi do głowy, gdy kamera pokazuje zbliżenia twarzy. W kościele nie zdarza mi się wpatrywać tak niedyskretnie w oblicza bliźnich.

Jednak tamta liturgia, choć przeżywana zaledwie pośrednio, była mi potrzebna. Po strasznym tygodniu, gdy zło zdawało się zwyciężać, przywracała ład. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to trywialnie: zamordowany nie ożył, tragedia nie została unieważniona. Ale tysiące ludzi, którzy znajdowali się w bazylice Mariackiej i w jej bezpośrednim sąsiedztwie, odprawiając rytuał wskrzeszało nadzieję. Nie tę codzienną, że „wszystko będzie dobrze”, jakże często zawodną, ale tę paradoksalną, która w najgorszych okolicznościach odbudowuje więzi między człowiekiem a człowiekiem, między człowiekiem a światem, między światem a Bogiem.


Czytaj także: Michał Okoński: W krainie wykrzykników


Myślę, że o nią chodziło Apostołowi Narodów, gdy pisał, że Abraham „wbrew nadziei uwierzył nadziei” (Rz 4, 18). Nieszczęście jest składnikiem tego świata. Czasem sami je sprowadzamy. To czyni go niedoskonałym, ale nie bezwartościowym – podpowiada nadzieja. Dobro może zostać przyćmione, ale nie będzie zwyciężone – „co wręcz dlatego jest wiarygodne, że jest niedorzeczne”, jak to ujął Tertulian.

Rytuały i nadzieja

To, czy rzeczywistość postrzegamy jako chaotyczną, czy uporządkowaną – a tylko w tej drugiej człowiek potrafi żyć po ludzku – zależy od minimum ufności. Jej widzialnym znakiem jest rytuał: skodyfikowany sposób, w jaki wspólnota reaguje na nieszczęście, które ją dotknęło. Psychologowie twierdzą, że nie uciekamy dlatego, że się boimy; boimy się, ponieważ uciekamy. I – dopowiedzmy – przestajemy się lękać, kiedy gromadzimy się razem, razem słuchamy brzmienia ciszy, wspólnie wspominamy; kiedy śpiewamy pieśni, recytujemy znane nam teksty, zapalamy światła, przekazujemy sobie znak pokoju.

Rozmaite bywają rytuały. Nie myślę ograniczać ich do rzymskokatolickiej mszy, ale jest ona w naszej kulturze mocno zakorzeniona, stoją za nią minione pokolenia. Ich nadzieja, która nie zawiodła – skoro my istniejemy – pozostaje czytelnym znakiem także dla tych, którzy deklarują się dziś jako niewierzący. Dlatego czułem, jak powraca ład, gdy patrzyłem na celebrujących liturgię, na odpowiadających im zebranych, gdy słuchałem pieśni. Nawet homilia...

Ale tu muszę się zatrzymać. Bo z homilią mam kłopot. Nawet nie z tą konkretną homilią, raczej ze współczesną polską homiletyką. Z tym, co podczas Liturgii słowa kapłani mówią od siebie. To jest oczywiście zgodnie z nauczaniem Kościoła nie „od siebie”, gdyż mają objaśniać Słowo Boże; to nie ksiądz ten czy inny, ale Kościół – nie instytucja, lecz wspólnota wiary – przemawia za ich pośrednictwem. Dlaczego zatem tak częstym doświadczeniem jest poczucie, że słyszymy inny głos? Dlaczego ten inny głos tak wielu ludzi, w tym mnie, oddalił od naszej wspólnoty?

Udręki świata

Wśród wierszy Cypriana Kamila Norwida znajduje się jeden, zatytułowany „Czemu nie w chórze?”. Nie jest jaśniejszy od innych utworów tego poety. Przeciwnie, należy do tych, które – kiedy jako nastolatek przeżywałem fascynację jego twórczością – uwodziły mnie brzmieniem, ale do których znaczenia nie umiałem się przebić. Nieraz bywa tak, może nawet tak się dzieje z reguły, że po iluś przeżytych latach spogląda się na tekst dotąd tajemniczy, i jego sens okazuje się nagle uderzająco czytelny. Kiedy dziś rano przypomniałem sobie początek wiersza Norwida, zaraz sięgnąłem na półkę, żeby sprawdzić dalszy ciąg, bo nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że to właśnie się stało.

Śpiewają wciąż wybrani
U żłobu, gdzie jest Bóg;
Lecz milczą zadyszani,
– Wbiegając w próg...

A cóż dopiero? owi,
Co ledwo wbiegli w wieś? –
Gdzie jeszcze ucho łowi
Niewiniąt rzeź!...

Śpiewajcież, o! wybrani,
U żłobu, gdzie jest Bóg;
Mnie jeszcze ucho rani
Pogoni róg...

Śpiewajcież, w chór zebrani –
Ja? – zmięszać mógłbym śpiew
Tryumfującej litanii:
Jam widział krew...

Właśnie minęło Boże Narodzenie. Stajenka wydaje się miejscem tryumfu. Wokół żłobu zgromadzili się współcześni wierzący – wzmianka o rzezi niewiniątek nie pozwala sądzić, że wiersz odsyła do chwili historycznych narodzin Jezusa, tu wszystko dzieje się w świadomości ludzi, znających już całość Ewangelii. Jest jakieś zewnętrze (a w nim rzeź niewiniątek, zgiełk, pogonie i przelana krew, wszystkie przerażające wydarzenia zarówno Historii Świętej, jak historii świata po prostu) i dlatego „tryumfująca litania” stała się dla piszącego nieosiągalna, budzi protest. Słowo „wybrani”, którym określa poeta tych, którzy nie mają z nią problemu, nabiera nagle okrutnie ironicznego wydźwięku. Gdyż „tryumf” nie jest pojęciem z języka rozumnego chrześcijanina.

Jak to w genialnym komentarzu do sceny z „niewiernym Tomaszem” napisze ponad sto lat po Norwidzie czeski teolog, ks. prof. Tomáš Halík: „Nie mogę wierzyć, dopóki nie dotknę ran, cierpienia świata, bowiem wszystkie bolesne rany, wszystkie udręki świata i ludzkości są ranami Chrystusa. Nie mam prawa wyznawać Boga, dopóki nie potraktuję poważnie bólu swych bliźnich. Wiara, która chciałaby zamykać oczy na ludzkie cierpienie, jest tylko iluzją” („Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe”).

Co gorsza, za to ludzkie cierpienie odpowiadamy także my, katolicy, w tej liczbie duchowni. W roku 2000 powstał dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej pt. „Pamięć i pojednanie. Kościół a winy przeszłości”. 12 marca tego roku tak mówił o tych winach Jan Paweł II: „Prosimy o przebaczenie za podziały, jakie nastąpiły wśród chrześcijan, za przemoc, jaką niektórzy z nich stosowali w służbie prawdy, oraz za postawy nieufności i wrogości, przyjmowane nieraz wobec wyznawców innych religii. (...) Za cząstkę winy, jaką każdy z nas przez swoje postępowanie ponosi za te przejawy zła, przyczyniając się do oszpecenia oblicza Kościoła, pokornie prosimy o przebaczenie”.


Czytaj także: Sebastian Duda: Związki partnerskie


Od tej chwili mija 19 lat. Owocem indywidualnego rachunku sumienia winno być mocne postanowienie poprawy i zadośćuczynienie Panu Bogu i bliźniemu – cytuję z pamięci tekst, którego uczyłem się jako dziecko. Co się tymczasem stało w tej części Kościoła powszechnego, z jakim mamy do czynienia w Polsce?

Trwoga

Wierzący grzesznik, który zaczyna podsumowywać winy wspólnoty i ogarniającej tę wspólnotę instytucji, znajduje się oczywiście w sytuacji moralnie dwuznacznej. Trudno nie przypominać sobie matki Teresy z Kalkuty, która na pytanie dziennikarza, co jest najgorsze w Kościele, bez namysłu odpowiedziała: „Ty i ja”. Z drugiej jednak strony, zdarzają się okoliczności, w których jeśli ta mroczna wiedza o sobie samym skłoni do milczenia, do innych grzechów dojdzie nam jeszcze grzech zaniechania, przyzwolenia. Gdyż w demokratycznym świecie, w którym żyjemy (czy to się komuś podoba, czy nie), milczenie jest praktyczną zgodą na to, co się dzieje.

Zjawisko opinii publicznej, o czym nieraz zapominamy, dramatycznie zwiększyło naszą osobistą odpowiedzialność – za to, jak ta opinia się kształtuje. Zwłaszcza jeśli ktoś przed laty, nawet nieświadom konsekwencji swojego wyboru, zdecydował się na zawód publicysty czy pisarza: kogoś, kto nolens volens na opinię publiczną ma wpływ może niewielki, ale zupełnie bezpośredni.

Otóż obraz Kościoła w Polsce jest dla mnie zatrważający – zwłaszcza w trzech kwestiach. Jedna, której szczegółów wciąż jeszcze chyba nie ogarniamy, dotyczy działalności pedofilów w sutannach. Jestem daleki od krzywdzących uogólnień. Z antyklerykałami, gotowymi rzucać oskarżenia na każdego księdza, sugerującymi powszechność tej zbrodni, łączy mnie wprawdzie oburzenie moralne, ale nie to, jak je wyrażają. Nie zmienia to faktu, że mimo apeli papieża Franciszka, strategia bronienia instytucji niezależnie od okoliczności i wynikającego stąd nieludzkiego traktowania ofiar jako, zapewne, kłamców jest u nas wciąż niewypleniona.

Jakby nie było powiedziane: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

Druga kwestia to stosunek Kościoła do społeczeństwa demokratycznego, w którym funkcjonuje, oraz do władz państwowych. Mimo zdarzających się głosów (m.in. prymasa Wojciecha Polaka), że jesteśmy wspólnotą ponadpartyjną, i mimo heroicznej postawy może setki księży (boję się, że to rachunek zawyżony), wierny, niebędący miłośnikiem rządzącej obecnie partii, czuję się w tej wspólnocie dziwolągiem.

Niech wystarczy tylko jeden z niezliczonych przykładów: „Polskich spraw nie rozstrzygnie ani ulica, ani zagranica, ani ręka podniesiona w Brukseli i wymierzona przeciw rozporządzeniom w Polsce, ani poklask dla decyzji, które negują suwerenność naszego ustawodawstwa”. To nie fragment przemówienia z trybuny sejmowej, ale homilii jednego z naszych hierarchów, nieodosobnionego w poglądach.

Jakby nie było powiedziane: „Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek” (Wj 20, 16).

Wreszcie trzeci obszar, ściśle zresztą związany z drugim, to stosunek do pieniędzy i wpływów. Instytucja, jak to instytucja, ma skłonność – niezależnie od idei, którym służy – do rozszerzania swoich wpływów i gromadzenia dóbr. Część z nich przeznaczona jest na dzieła miłosierdzia. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego w dzisiejszych czasach podtrzymywany jest w tylu diecezjach zwyczaj małej transparentności finansów Kościoła. Szlachetność niektórych przedsięwzięć budzi zresztą kontrowersje.

Jakby nie było powiedziane: „Królestwo moje nie jest z tego świata” (J 18, 36) i „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” (Łk 16, 13).

Pustynia

Przywołuję te cytaty bliblijne nie po to, żeby stroić się w szaty prorockie, na które nie zasłużyłem, lecz żeby pokazać ponury paradoks, przed którym krytyczny wierzący dzisiaj stoi. Gdyż wszystkie te zasady, których realizacji tak trudno mu się doszukać w życiu Kościoła, właśnie dzięki Kościołowi poznał. To miarkuje jego reakcję. To podsuwa inną możliwość niż suflowana mu przez antyklerykałów: odejście.


Czytaj także: O. Ludwik Wiśniewski: Ostrzegam


Tą możliwością jest mentalne „wycofanie się na pustynię”, rodzaj indywidualizacji wiary. Powiedziane zostało: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20), więc nie jest to bynajmniej dobre wyjście i wierzący wie o tym dobrze.

Piszę o tym w trzeciej osobie, bo tak mi łatwiej, ale prawdą jest, że to ja jeszcze przed kilku laty pisałem o fatalnych sprzecznościach, w które wikła się ktoś pragnący wierzyć indywidualnie. Co jednak mam zrobić, gdy czuję się osierocony przez ludzi, którzy zamiast wspierać mnie w niełatwym radzeniu sobie z własnym życiem, zaczęli z ambon zachwycać się rządem, w mojej ocenie fatalnie osłabiającym moją ojczyznę, przyznają wymyślone przez siebie odznaczenia szefowi TVP, której manipulacje i kłamstwa zapierają dech w piersiach, budują potęgę (z tego świata) instytucji, która winna dawać przykład skromności, a niektórzy zachowywali się co najmniej dwuznacznie w obliczu zbrodni przeciwko dzieciom, popełnianych przez ich podwładnych? Jak inaczej, niż ryzykując życie duchowe w pojedynkę, zaznaczyć swój dystans wobec instytucji, której działania w ostatnich latach budzą protest sumienia, niegdyś przez tę właśnie instytucję uformowanego?

A przecież msza w Gdańsku była jak haust wody dla człowieka rozpaczliwie spragnionego. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019