Dowód na istnienie Boga

Niektórzy mówią, że imię określa powołanie człowieka. Jeden z patronów ks. Ziei był prorokiem piętnującym zło i wzywającym do nawrócenia. Drugi – autorem Ewangelii, uczącym nas, że Bóg jest miłością.

16.10.2016

Czyta się kilka minut

Na pogrzebie ks. Jerzego Popiełuszki, 1984 r. / Fot. Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER
Na pogrzebie ks. Jerzego Popiełuszki, 1984 r. / Fot. Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER

Swą drogę do kapłaństwa Jan Zieja, rocznik 1897, rozpoczął bardzo wcześnie. Miał może cztery albo pięć lat, gdy – w czasie wizyty kolędowej – odrzywolski proboszcz ks. Antoni Aksamitowski zadał mu kilka pytań z katechizmu. Malec na wszystkie potrafił odpowiedzieć, co – jak po latach wspominał – zawdzięczał matce, kobiecie prostej i głęboko religijnej, uczącej go prawd wiary niemal od kołyski. Zrobiło to wrażenie na ks. Aksamitowskim, który zawyrokował: „To dziecko trzeba uczyć na księdza”.

Dzięki zamożnym dobroczyńcom Zieja, syn ubogich chłopów ze wsi Osse w powiecie opoczyńskim, mógł skończyć dobre warszawskie gimnazjum i latem 1915 r. – trwała I wojna światowa – wstąpić do seminarium duchownego w Sandomierzu. 70 lat później wspominał sierpniowy dzień, gdy po drodze przyszło mu minąć punkt werbunkowy dla ochotników do Legionów Piłsudskiego. „Na warcie stał ułan (...), starszy już człowiek. Zobaczył mnie: »Kawalerze, może do nas?«. (...) Opowiadałem się całkowicie za Legionami, ale odrzekłem, że moja droga jest inna”.

Wizja

Zapisując się na studia teologiczne, Jan Zieja miał już jasno określoną wizję swojego kapłaństwa. Wierzył, że „kapłaństwo to jest to, co napisano w Ewangelii”. A on chciał według niej żyć – i tym młodzieńczym ideałom pozostał wierny, choć jego postawa nie zawsze znajdowała zrozumienie u konfratrów. Poproszony kiedyś o doprecyzowanie, co według niego znaczy być księdzem, wyjaśniał: „Pragnąłem żyć ubogo i pracować wśród najuboższych. (...) W seminarium i potem, kiedy byłem świadkiem zdzierstwa, jakie uprawiano po parafiach, [to] pragnienie ubóstwa formowało się coraz wyraźniej”.

Po święceniach (w 1919 r.) i bardzo krótkiej pracy w parafii, ks. Zieja został skierowany na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Mając możliwość wyboru kierunku dalszej nauki (np. prawo kanoniczne), zdecydował się na specjalizację dogmatyczno-biblijną.

Wydarzeniem, które zaważyło na całym jego dalszym życiu, stała się wojna polsko-bolszewicka, w której uczestniczył jako kapelan i ochotnik. Doświadczył wówczas mocno i zrozumiał, czym naprawdę jest wojna. Mówił: „Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie »Nie zabijaj« znaczy: nigdy nikogo” (podkreślał przy tym jeszcze dodatkowo dwa ostatnie słowa).

To przeświadczenie nie opuściło go do końca życia. Przeciwnie: w miarę upływu lat stawało się coraz wyraźniejsze. Kto wie, może sprzeciw Jana Pawła II wobec kary śmierci (ale też wojny w Afganistanie i Iraku) miał swój korzeń w postawie sędziwego polskiego duszpasterza, ślącego do Rzymu swoje manifesty, w których domagał się bezwzględnego przestrzegania piątego przykazania?

Wtedy, po zwycięskiej wojnie z bolszewikami, ks. Zieja wrócił na studia. A ponieważ interesowała go archeologia chrześcijańska, wyjechał do Rzymu, gdzie słuchał wykładów w Papieskim Instytucie Biblijnym i Wschodnim. Jesienią 1922 r. na własne oczy widział tzw. „marsz na Rzym” – faszystowski zamach stanu, przygotowany przez Mussoliniego.

Wstrząsy

Po powrocie do Warszawy jego pragnienie, żeby żyć Ewangelią, doprowadziło go do pierwszego poważnego konfliktu z władzami kościelnymi. Gdy odwiedzał chorą kuzynkę w szpitalu, poproszono go o wyspowiadanie umierającej dziewczyny, która targnęła się na swoje życie. Zieja udzielił jej rozgrzeszenia, potem poszedł na jej pogrzeb, a nawet – z braku innych księży – sam go poprowadził.

Wybuchł skandal – wszak chodziło o samobójczynię, a w dodatku jemu jako studentowi nie wolno było sprawować w stolicy żadnych posług duchownych. Został wezwany do sądu biskupiego, nazwany publicznym gorszycielem (bo złamał przepisy prawa kanonicznego) i obłożony karami. Przesłuchiwał go sam kard. Aleksander Kakowski, arcybiskup metropolita warszawski. Zieja się bronił, powołując się na Jezusa. W końcu wyszedł, trzaskając drzwiami. „Nigdy tego nie zapomnę – powiedział. – Za uczynek miłosierdzia sąd kościelny”. Sprawę załagodził dopiero ks. Władysław Korniłowicz (współzałożyciel dzieła Lasek, skupiającego placówki opiekujące się niewidomymi i związane z nimi apostolstwo). Kary cofnięto – i Zieja mógł kończyć doktorat.

Zapowiadał się na wybitnego uczonego i pewnie by nim został, gdyby nie rozmowa ze świeżo upieczonym księdzem doktorem, który właśnie wrócił z Rzymu i „bardzo zachwalał porządki, jakie zaprowadził Mussolini. Tłumaczył wszystkie jego gwałtowniejsze poczynania, wprost się nimi zachwycał”. A kiedy ktoś spytał, jak się to ma do Ewangelii, ten odpowiedział: „Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, (...) a nie dziś”. Dla Ziei to był wstrząs. Nazajutrz skierował do swego promotora list: „Pod wpływem tego, co usłyszałem i przeżyłem, oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej”.

Marzenia

I tak niedoszły profesor UW został prefektem szkół w Radomiu. Zanim jednak z Warszawy wyjechał, zdążył jeszcze związać się ze środowiskiem matki Elżbiety Czackiej (niewidomej zakonnicy i założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi) oraz ks. Korniłowicza, wtedy pierwszego kapelana powstającego Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. Zamieszkał w stodole na placu budowy. I pewnie by w Laskach pozostał, gdyby nie marzenie o pracy w parafii, którą wyobrażał sobie jako „społeczność ludzi wierzących i miłujących się wzajemnie”.

W robotniczym, „czerwonym” Radomiu zaprzyjaźnił się z ks. Bolesławem Strzeleckim – dziś błogosławionym, a wtedy nazywanym przez wiernych „św. Franciszkiem z Radomia”. Wspólnie przeprowadzili pierwsze w historii tego miasta rekolekcje dla robotników. Kościół pękał w szwach, w konfesjonałach musiało zasiąść aż dwudziestu księży.

Dziś mówiono by o duszpasterskim sukcesie. Wtedy jednak z kurii przyszła nagana: „Dlaczego ludzie chwalą tylko dwóch księży, tak jakby nie było innych?”. To przepełniło czarę goryczy: ksiądz Jan postanowił jechać do Indii, by przyłączyć się do Gandhiego – wtedy jednego z liderów rozwijającego się ruchu na rzecz samostanowienia narodu hinduskiego w Indiach, kolonialnej „perle” brytyjskiego imperium; ruchu zakładającego niestosowanie przemocy. I byłby to zrobił, gdyby nie płacz matki i mądra rada siostry Katarzyny Sokołowskiej, zakonnicy z Lasek, zmarłej wkrótce potem w opinii świętości.

Został więc w Polsce. Tyle że władze kościelne – chcąc go rozdzielić z równie radykalnym ks. Strzeleckim – wysłały go do Zawichostu. Tam znowu się naraził, odprawił bowiem mszę i przyjął ofiarę dużo niższą, niż było to przyjęte. Wieść o tym szybko rozeszła się wśród świeckich, a Zieja otrzymał kolejne pismo z kurii: „Zwracamy uwagę jegomości księdzu prefektowi, że Mszy świętej nie wolno odprawiać, przyjąwszy inną ofiarę, niż to jest we zwyczaju”. Tego było już za wiele: zrozumiał, że pozostał mu tylko zakon. Najlepiej taki, którego patronem byłby Biedaczyna z Asyżu.

Był rok 1926. Zamierzał właśnie wstąpić do kapucynów, gdy marszałek Piłsudski przeprowadził zamach majowy. Zieja – głęboko przekonany, że nie wolno nikogo zabijać – postanowił zamanifestować, iż „najważniejsza jest miłość i wszystkie sprawy, takie jak wojna [czy] granice państwowe zbrojnie strzeżone, sprzeciwiają się woli Bożej”. W tym celu podjął pieszą pielgrzymkę do Rzymu „w ubóstwie zupełnym, bez grosza i bez paszportu”. Dotarł do Wiednia. Tam przerażeni polscy księża zaalarmowali ambasadę. Sprawa stała się głośna, pisała o nim prasa – a to mu nie odpowiadało. Wrócił więc do kraju i przywdział brązowy habit.

Parafia

Ale kapucynem nie został. Któregoś dnia zobaczył w kuchni klasztornej gar zupy dla ubogich – zupełnie nie przypominała posiłku, który wcześniej jedli bracia zakonni. Zrobiło mu się wstyd: kadź „pełna była jakiegoś burego płynu. (...) Zamieszałem chochlą, na wierzch wypłynęło trochę kaszy, nic więcej”.

Porzucił zatem klasztor i wrócił do parafii (w Kozienicach), prosząc jedynie proboszcza, żeby nie musiał brać od ludzi pieniędzy za posługi religijne. Jako wikariusz zarabiał mimo to całkiem sporo – tyle że wszystko od razu rozdawał potrzebującym. Kuria to tolerowała. Kiedy jednak poprosił o najbiedniejszą, niechcianą przez innych parafię, odmówiono kategorycznie: „Ani teraz, ani nigdy nie damy temu księdzu parafii (...), bo jego będą chwalić, że taki dobry, a innych tym bardziej ganić”.

W tej sytuacji chciał jechać na misję, do Afryki. I wtedy właśnie usłyszał o biskupie Zygmuncie Łozińskim z Pińska. Wydało mu się, że to jedyny biskup w Polsce, który może go zrozumieć. Czym prędzej do niego napisał, lojalnie uprzedzając o swych dotychczasowych problemach, a już dwa tygodnie później otrzymał odpowiedź: biskup proponował mu objęcie parafii w niewielkim Łohiszynie na Polesiu (dziś to 2,5-tysięczne miasteczko na Białorusi).

Tam dość prędko przekonano się do niego i do metod, jakimi prowadził ewangelizację – np. do częstego czytania i tłumaczenia Ewangelii. Widziano też, że Zieja szanował ludzi – także tych, którzy wyznawali inną wiarę. Kiedy umarł proboszcz prawosławny, zaprosił jego parafian, aby – póki nie pojawi się następca – przychodzili w niedzielę do katolickiego kościoła i tam czytał im po białorusku Ewangelię. Nie było w tym ani cienia prozelityzmu – raczej troska o to, żeby nikt nie pozostał bez pasterza.

Bp Zygmunt Łoziński, doceniając duszpasterskie zaangażowanie ks. Ziei, mianował go dyrektorem Akcji Katolickiej i organizatorem diecezjalnej Caritas. Widać było, że doskonale się rozumieją.

Niestety, w marcu 1932 r. bp Łoziński umarł. A jego następca miał zupełnie inny pomysł na diecezję.

Ks. Jan Zieja – chcąc się przekonać, czy uda mu się porozumieć z nowym ordynariuszem – poprosił o dwuletni urlop naukowy. Wrócił wtedy do Warszawy i podjął studia judaistyczne (słuchał m.in. wykładów rabina Majera Bałabana). Poważnie myślał o zajęciu się żydowską biedotą. Pragnął poznać język, historię i kulturę polskich Żydów. Tymczasem w Polsce wzmagał się antysemityzm. „Nie siadano razem z Żydami w ławkach – wspominał – a ja (...) w sutannie, siadałem między samymi Żydami, razem z nimi słuchałem profesora Żyda, tańczyłem na dworcu, odprowadzając na pociąg kolegę Żyda”.

Dzieła

Trzeba przyznać: ks. Zieja miał niespożyte siły, gdy chodzi o społeczną aktywność. Chłop z pochodzenia, prędko znalazł wspólny język z ludowcami, działaczami Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” – organizacji uznawanej przez kościelnych hierarchów za antyklerykalną. Uważał, że „powinien z nimi być, a przy okazji im pomóc”. Sam czuł się antyklerykałem, zależało mu jednak, aby wiciarze, głosząc takie hasła, nie porzucali przy tym Ewangelii.

W 1935 r. otworzyło się przed ks. Zieją nowe pole działalności: bp Kazimierz Bukraba skierował go do pomocy szarym urszulankom pracującym w Mołodowie na Polesiu, w majątku, w którym przeważająca większość mieszkańców wyznawała prawosławie. Już przy pierwszym spotkaniu z matką Urszulą Ledóchowską (dziś kanonizowaną) Zieja zrozumiał, że odnalazł – po raz kolejny – bratnią duszę. „Uzgodniliśmy: żadnego nawracania (...) na katolicyzm, tylko pełnienie obowiązków chrześcijańskich (...) opieka nad najuboższymi, chorymi, dziećmi. I od strony oświaty: pomoc w kształceniu. Służba, tylko służba”.

Matka Andrzeja Górska, wówczas młoda postulantka, wspomina, że ks. Zieja był dla wszystkich mieszkańców Mołodowa, bez względu na ich przynależność etniczną i wyznanie, „kapłanem, nauczycielem, wychowawcą, ojcem, bratem i przyjacielem”. Kimś, kto dzielił się z ludźmi „nie tylko sercem (...), ale także odzieżą, pościelą i żywnością – wszystkim, cokolwiek miał na sobie czy w swoim ubożuchnym mieszkaniu”.

Cieszyło go, że może ofiarować ludziom swój czas. Jednak szczególną radość sprawiały mu trzy dzieła, które tam zainicjował. Po pierwsze, założone przezeń „prywatne” gimnazjum, w którym sam uczył wszystkich przedmiotów. Przychodziło do niego na komplety 26 chłopców i dwie dziewczyny, absolwenci szkoły powszechnej, którzy nie mieli szans na dalszą naukę. W półtora roku przerobili program dwóch klas gimnazjalnych. Zieja uczył ich nawet religii, bo ksiądz prawosławny odmówił pracy za darmo. Nie była to religia katolicka, ale ekumeniczny wykład chrześcijaństwa.

Drugim jego dziełem był uniwersytet ludowy dla dorosłych, którzy poprosili go, żeby im wyłożył zasady prawidłowego myślenia, czyli podstawy logiki. Chcieli też, by tłumaczył im Ewangelię.

Trzecie dzieło ks. Jana to zajęcia z gromadką dorastającej młodzieży, „zagubionej i niewidzącej przed sobą przyszłości”. Oprócz lektury Biblii proponował im także poznawanie literatury i sztuki.

Zorganizował chór i teatr amatorski. Zdaniem matki Górskiej, „i w tym wypadku okazał się najwspanialszym animatorem, reżyserem, a przede wszystkim niezwykłym entuzjastą”.

Wojna

Działalność tę przerwała wojna. Został zmobilizowany – i znów miał służyć jako kapelan wojskowy. W Pińsku, jako oficer 84. Pułku Strzelców Poleskich, usłyszał od jednego z żołnierzy – prawosławnego Białorusina, nauczyciela z tamtych stron – że gdyby on i urszulanki „byli jeszcze przez parę lat w Mołodowie, to całe Polesie wkrótce byłoby katolickie”.

Brał udział w kampanii wrześniowej. Po kapitulacji twierdzy Modlin na polecenie dowódcy zerwał z munduru oficerskie insygnia, aby nie musiał iść do oflagu, obozu jenieckiego dla oficerów, lecz żeby mógł zostać z rannymi w szpitalu polowym. Tu jako kapelana namierzyli go Niemcy, którzy poprosili, by odprawiał msze (oczywiście bez kazań) także i dla nich.

W listopadzie 1939 r. zwolniono wszystkich polskich sanitariuszy pracujących w szpitalu. Był wśród nich ks. Zieja. Pojechał wtedy do Lasek: znalazł tam zatrudnienie jako kapelan sióstr franciszkanek i Zakładu dla Ociemniałych. Równocześnie pracował w konspiracji: współtworzył Front Odrodzenia Polski, był przy narodzinach Rady Pomocy Żydom „Żegota”, pełnił funkcję naczelnego kapelana podziemnego harcerstwa (Szarych Szeregów), a potem także Komendy Głównej AK i Batalionów Chłopskich.

Działał na wielu płaszczyznach. Pomagał w ratowaniu Żydów, uczestniczył też w akowskiej Akcji „N” (były to operacje dywersji psychologicznej, prowadzone wśród Niemców za pomocą np. prasy wydawanej po niemiecku i mającej imitować publikacje niemieckiego ruchu oporu przeciw Hitlerowi).

Przede wszystkim jednak był duszpasterzem: udzielał sakramentów, niósł pocieszenie rodzinom poległych i zamordowanych, dawał nadzieję, bronił przed rozpaczą i nienawiścią. To właśnie on przekonał młodego Władysława Bartoszewskiego, aby – skoro udało mu się opuścić obóz Auschwitz – teraz niósł pomoc innym: „Pomyśl o tych, którzy żyją za murem [getta]. Masz pomagać każdemu, kto stanie na twojej drodze...”.

W czasie powstania warszawskiego ks. Jan Zieja był kapelanem pułku AK „Baszta”, walczącego na Mokotowie. Teresa Bojarska, wówczas sanitariuszka, tak oto zapamiętała spowiedź u ks. Ziei: „Chwilę biegniemy obok siebie. Szepczę, nie, krzyczę, by głos przeniknął huragan dźwięków, swoje wyznanie winy. Uniesiona dłoń, znak krzyża, Ego te absolvo, ta, ta, ta, ta... zamiast palca spowiednika pukającego w drzewo konfesjonału zaterkotała salwa”.

Po klęsce powstania postanowił jechać do Rzeszy jako tajny duszpasterz polskich robotników przymusowych. Był m.in. w Prusach Wschodnich, w Gdyni i Meklemburgii. Tam doczekał wejścia wojsk sowieckich. Dzięki doskonałej znajomości rosyjskiego uratował przed gwałtem córkę bauera.

Komunizm

W maju 1945 r. ruszył w podróż powrotną do Polski. Trafił na tzw. ziemie odzyskane, zamieszkał w Słupsku. Przez pewien czas był jedynym księdzem w okolicy, miał pod opieką cztery kościoły, ponadto objeżdżał na rowerze cały powiat. Dzięki ściągniętym z Lasek współpracownicom uruchomił Uniwersytet Ludowy, czytelnię oraz Dom Matki i Dziecka, w którym schronienie znalazło czterdzieści samotnych kobiet i sześćdziesięcioro dzieci. Taka była jego odpowiedź na trudne sytuacje, jakie zrodziła wojna. Tłumaczył, że każde „dziecko – jakkolwiek się rodzi: czy z małżeństwa, czy z jakiegoś związku niezalegalizowanego – ma prawo do opieki i życia, a jego matka do pomocy”.

Już wkrótce jednak Dom Matki i Dziecka został upaństwowiony przez komunistów, a Uniwersytet Ludowy zlikwidowany. Na domiar złego ks. Zieja nabawił się choroby płuc i musiał ze Słupska wyjechać. Powrócił do stolicy, gdzie już czekał na niego stary przyjaciel Stefan Wyszyński – niedawno mianowany arcybiskupem warszawskim.

Gdy w 1953 r. kard. Wyszyński został aresztowany, Zieja jako jedyny ksiądz wzywał publicznie Kościół w Polsce do wierności swemu prymasowi. Krytykował także Episkopat za ugodowość wobec komunistów.

Po interwencji premiera Cyrankiewicza, który nie chciał dopuścić do aresztowania ks. Ziei – szanowanego przez wielu przedwojennych działaczy socjalistycznych, z których część stanęła teraz po stronie nowego systemu – władze kościelne zasugerowały, by po raz kolejny opuścił Warszawę. Zamieszkał wówczas w Zakopanem. Do stolicy wrócił w połowie lat 50., ale komuniści nadal domagali się jego usunięcia, zaś władze kościelne zakazywały mu głoszenia kazań.

Odwaga

Nie da się ukryć: Zieja był prorokiem, piętnującym łamanie praw człowieka i wskazującym nowe drogi, na które powinien wkroczyć Kościół. To on w 1957 r. zaproponował prymasowi Wyszyńskiemu poświęcenie Polski Sercu Pana Jezusa, co było wyraźną alternatywą wobec maryjnego charakteru Ślubów Jasnogórskich. To on 17 września 1974 r., w rocznicę sowieckiej agresji w 1939 r., wzywał do pojednania polsko-rosyjskiego i upominał się o wolność dla Litwinów, Białorusinów i Ukraińców.
Ks. Michał Czajkowski wspomina jedno z jego kazań rekolekcyjnych dla księży, studentów KUL-u: Zieja „wszedł na ambonę (...), ale nie szło mu, widać było, że myśli o czymś innym. Wreszcie przerwał, mówiąc: »My tu nie możemy zajmować się Panem Bogiem, kiedy tam [tj. przed kościołem] siedzi kobieta z dzieckiem i marznie«. I wyszedł (...). Wrócił po dobrym kwadransie i spokojnie kontynuował.

A myśmy już więcej nie widzieli tej młodej kobiety, którą codziennie tego zimowego października mijaliśmy siedzącą na schodkach do kościoła”.

W latach 70. ks. Jan Zieja stał się aktywnym uczestnikiem ruchów opozycyjnych wobec władz PRL. W 1975 r. podpisał „Memoriał 59” – protest przeciwko zmianom w konstytucji PRL. W 1976 r. przystąpił do Komitetu Obrony Robotników. W 1981 r. współzakładał stowarzyszenie „Patronat”, działające na rzecz uwięzionych.

Próbowano go zastraszyć. Działał już w KOR-ze, kiedy na jego adres przyszedł anonim: „Skazujemy cię na śmierć, jeśli w tym roku nie umrzesz sam, to w przyszłym zostaniesz sprzątnięty”. Służba Bezpieczeństwa PRL ciągała go na przesłuchania. Wyjaśniał wtedy, że jego obecność w KOR-ze stanowi realizację Ewangelii. I czytał esbekom oraz prokuratorom fragment Pisma o Sądzie Ostatecznym.

O jego odwadze powiedział kiedyś Antoni Słonimski: „Co mogą mu zrobić? Ma 80 lat, sztuczną zastawkę serca i wierzy w Boga”.

Wielu widziało w nim „żywy dowód na istnienie Boga”.

Ks. Jan Zieja zmarł 19 października 1991 r. W swym testamencie poprosił, by podczas jego pogrzebu modlono się „o pokój między narodami (...), a szczególnie o jedność braterską Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców oraz za zbawienie wszystkich ludzi”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2016