Tu mieszka dobry ksiądz

Głosił chrześcijaństwo oparte na pokorze, ubóstwie i miłości bliźniego. Oto jego portret duchowy.

16.10.2016

Czyta się kilka minut

W warszawskim mieszkaniu, 1981 r. / Fot. Tomasz Michalak / FOTONOVA
W warszawskim mieszkaniu, 1981 r. / Fot. Tomasz Michalak / FOTONOVA

Profesora Zbigniewa Grabowskiego, fizykochemika, skierowała do ks. Ziei w 1953 r. Tika Schröderowa. Archiwistka „Tygodnika”, zaprzyjaźniona z rodziną Anny Turowiczowej, nie miała wątpliwości, z kim powinien porozmawiać jej przyjaciel, który jako agnostyk i niechrześcijanin chciał wziąć ślub sakramentalny z głęboko wierzącą katoliczką.

Proboszcz parafii narzeczonej był do takiego pomysłu nastawiony co najmniej niechętnie, ale ostatecznie napisał do metropolity warszawskiego, prymasa Stefana Wyszyńskiego, prośbę o dyspensę. Grabowski miał zanieść dokument do sekretariatu prymasa. Ale wcześniej otworzył kopertę i przeczytał, kim wedle proboszcza jest: „in errore iudaico educatus, nunquam baptisterium obtinuit”. „Przecież ja mu tylko powiedziałem, że jestem agnostykiem, nawet nie wspomniałem, że jestem Żydem. A poza tym religia mojżeszowa to żadna herezja, ale religia równie dobra jak powstałe z niej blisko 2000 lat temu jako sekta – chrześcijaństwo!” – pieklił się przed panią Tiką.

Grabowski znalazł ks. Zieję w kościele sióstr wizytek przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie był on rektorem. Nie usłyszał łatwych słów: „Zastanów się – czy ty kochasz siebie, czy ją? Jesteś urażony, bo urażona jest twoja miłość własna. Ale jeśli naprawdę ją kochasz, to musisz znieść dla niej każde upokorzenie. Wybieraj!”.

Dla Grabowskiego rozmowa ta okaże się jedną z najważniejszych. Zanosi kopertę z deprecjonującym listem na Miodową. Po jakimś czasie otrzymuje dyspensę z podpisem kard. Wyszyńskiego. Nie staje się człowiekiem wierzącym, jego niechęć do Kościoła instytucjonalnego będzie kruszeć przez wiele lat. Jednak – tak to wspominał – po raz pierwszy rozmawiał z księdzem, który nie kieruje się uprzedzeniami, otwartym na to, z czym ludzie przychodzą. Który nie osądza, lecz słucha. Nie udziela łatwych pocieszeń ani dobrych rad.

Musisz wybrać sam

„Musisz wybrać sam” – usłyszał z kolei od ks. Ziei 30-letni Jan Paweł Gawlik, publicysta, który, mimo lewicowych przekonań, debiutował na łamach „Tygodnika Powszechnego” w 1948 r. reportażem o sanktuarium na Górze Świętego Krzyża. W 1953 r., po zamknięciu pisma Jerzego Turowicza przez władze PRL, Jan Dobraczyński – działacz Stowarzyszenia PAX, które współpracowało z reżimem i przejęło prowadzenie „Tygodnika” – próbuje pozyskać Gawlika propozycją stałego zatrudnienia. Za czasów Turowicza było to marzenie Gawlika. Ale teraz...

„Chodziłem jak głupi” – wspominał w 2011 r. podczas rozmowy o czasie spędzonym w „Tygodniku” na przełomie lat 40. i 50. „Radziłem się a to Gołubiewa, a to Turowicza”.

Gawlik, późniejszy krytyk teatralny i dyrektor Starego Teatru, jedzie więc do Zakopanego, gdzie ks. Zieja znalazł się za sprawą premiera Józefa Cyrankiewicza (prawdopodobnie znali się sprzed wojny), a za namową biskupa Wacława Majewskiego, który zarządzał diecezją warszawską po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego w 1953 r. Pierwszy przekazał biskupowi ostrzeżenie o możliwości aresztowania ks. Ziei. Drugi przekonuje kapłana do przynajmniej rocznego opuszczenia Warszawy dla poratowania zdrowia, zgodnie zresztą z sugestiami lekarzy.

Gawlik, dawny ministrant, służy ks. Ziei do mszy, później przedstawia swój problem.

Wspominał potem: „Nie miałem problemu z podjęciem decyzji: propozycji [Dobraczyńskiego – red.] nie przyjąłem, nie opublikowałem też na łamach PAX-owskiego »Tygodnika« ani jednego tekstu. To owoce obcowania z emanującą wielkością, by nie powiedzieć świętością, a kimś takim był niewątpliwie ks. Jan Zieja”.

Kostycyn syn z Ossego

Jerzy Zawieyski – dramatopisarz i publicysta, późniejszy polityk Koła Posłów Znak w latach 1957-69 – był głęboko niechętny Kościołowi i księżom, gdy w drugiej połowie lat 30. XX wieku na zebraniu Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” usłyszał po raz pierwszy „jakiegoś biedaka z Polesia, który się nazywa Zieja”.

W tekście „Droga katechumena” – opublikowanym na łamach „Znaku” (nr 1/1958) w ramach ankiety „Formacja katolicka w dwudziestoleciu” – Zawieyski opisuje swoje ówczesne zdumienie: „Mówił prosto, inaczej niż inni księża, ujmował sprawę głęboko. Mówił o Ewangelii – i o duchu sprawiedliwości na podstawie Kazania na Górze”.

W międzywojniu hierarchia Kościoła uważała wiciowców za ruch w niebezpieczny sposób radykalny społecznie. Tworzone przez nich uniwersytety ludowe były otwarcie zwalczane jako źródła „lewicowego zamętu”. I chociaż w programie ruchu znalazły się zapewnienia o poszanowaniu religii i rządzeniu się zasadami etyki chrześcijańskiej (drugi zapis wprowadzono na wniosek ks. Ziei), to nieufność hierarchii potęgował faktyczny antyklerykalizm wiciowców, którzy cenili samodzielność działania i nie zamierzali się podporządkować, np. Akcji Katolickiej czy miejscowym proboszczom. Otwarcie krytykowali też wszelkie przejawy sojuszu ołtarza z tronem.

I właśnie w takiej organizacji znajduje swoje miejsce – jak ujmie to Zawieyski – „nie zasuspendowany, prawdziwy katolicki ksiądz”.

Za sprawą Ziei – uznawanego przez Zawieyskiego za „wyjątek” w Kościele, który w swojej masie jest „wsteczny i antypostępowy” – pisarz przeżyje w czasie niemieckiej okupacji nawrócenie. Kiedy po 1945 r. Zieja buduje niemal od podstaw struktury Kościoła katolickiego w Słupsku, na ziemi poniemieckiej, Zawieyski przyjeżdża do niego rozmawiać o Kościele powszechnym i słuchać „natchnionych słów ojca Jana”.

Agnostyk, lewicowiec, neofita: trzy postawy światopoglądowe, trudne do przyjęcia dla wielu katolickich księży. Dlaczego ks. Zieja potrafił do nich dotrzeć? Czym ich przekonywał – nawet nie tyle do siebie, lecz do wiary i Kościoła, takiego przynajmniej, jaki sam próbował budować? Skąd u duszpasterza, który list do Turowicza z sierpnia 1984 r. podpisuje: „Kostycyn syn z Ossego” (bo wciąż czuje się synem chłopki Konstancji z małej wsi na ziemi opoczyńskiej), wzięło się gorące przekonanie, że chrześcijaństwo oparte na Ewangelii docenia i przyjmuje wszystko to, co dobre, skądkolwiek by pochodziło?

Ideał kapłana

Po pierwsze: Ewangelia. Zna ją od dziecka: „czytałem tak, że potem już nie widziałem nic wyższego ponad nią i do tej pory nie widzę” – powie we wspomnieniach. W szkole średniej w Warszawie otrzymuje od prefekta „Ideał kapłana”. Ale choć sam nie wie jeszcze, co to znaczy być księdzem, przyznaje: „zupełnie mi to nie odpowiada”. Może dlatego, że – jak można przeczytać we wstępie do drugiego wydania tej książki z 1897 r. – traktuje ona o „wzniosłem powołaniu kapłana”.

Nie tego szukał młody Zieja. Także od księży prefektów, którzy prowadzili lekcje religii w jego szkołach, „którzy byli bardzo zacni, po swojemu nabożni i gorliwi”, brał niewiele.

Jest już w trakcie pisania doktoratu, kiedy od młodego księdza-doktora, który dopiero co wrócił z rzymskiego uniwersytetu, zafascynowany rządami włoskich faszystów, słyszy: „Ewangelią można było żyć w pierwszym wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dziś”.

Odpowiada twardo: „Mnie wystarcza Ewangelia”, i rezygnuje z dalszej pracy naukowej.

I wtedy, i wiele razy później przyzna: „Dla mnie kapłaństwo to jest to, co w Ewangelii napisano”.

Według niej chce żyć i prowadzić parafię, dostrzegając w niej przede wszystkim wezwanie do miłości braterskiej. Dlatego w jego przekonaniu miejsce księdza jest przy osobach najmniej znaczących: bez władzy, ubogich, lekceważonych, zdanych na łaskę innych. Ale też tych, którzy są daleko od Kościoła. I tych, którzy są uważani za „materiał do nawrócenia”, np. Żydów, z którymi ks. Zieja studiował judaistykę na Uniwersytecie Warszawskim, czy prawosławnych na Polesiu, wśród których pracował pod koniec lat 30., od początku odrzucając możliwość prowadzenia działalności misyjnej na tym terenie.

Ja to będę robił

Po drugie: ubóstwo. Szukając w polskim Kościele jego ewangelicznej postaci, ks. Zieja wstępuje do klasztoru kapucynów. Odchodzi, gdy odkrywa w kuchni kocioł z bardzo rzadką zupą i słyszy, że to zupa przeznaczona przez klasztor dla ubogich – podczas gdy czuje jeszcze w żołądku syty obiad z mięsem.
Przecież miał być wśród najuboższych... Widzi ich więc w kolejnych parafiach, gdzie pracuje jako wikary. Podobnie jak praktykowane przez proboszczów zdzierstwo. Cennik usług i odmowa odprawienia mszy, jeżeli wierny nie był w stanie za nią zapłacić, były normą. W parafii w Kozienicach Zieja mówi wprost do proboszcza: „Nie mogę uczestniczyć w wymaganiu od ludzi pieniędzy za przysługi duchowne”. „Bardzo dobrze. Ja to będę robił” – odpowiada proboszcz i co miesiąc wypłaca Ziei wysoką pensję w wysokości 700 zł. Zieja rozdaje pieniądze między najbiedniejszych parafian.

Wierząc w zbawienną moc chrześcijaństwa ubogiego w środki materialne, ks. Zieja zdaje sobie sprawę, jak jest ono trudne dla księży w Polsce. Bo czy można stać się ubogim, a dzięki temu być najbliżej tych, których zawsze jest w Kościele najwięcej, jeśli księdzu nie zagrażają bezrobocie, bezdomność czy głód?

Sojusznika znajduje m.in. w osobie prymasa Wyszyńskiego, który w latach internowania pisze do niego w jednym z listów: „Błogosławieństwem ludzi stałby się ksiądz głodny, a przynajmniej taki, który umiałby być głodny, choćby dlatego, żeby przyoszczędzone mogło służyć tym, co muszą być głodni. Lekcje płynące z głodu są wysoce lecznicze. Cały nasz skostniały styl obcowania z otoczeniem w tym się mieści, że mamy życie zbyt uporządkowane, zbyt zaopatrzone, zbyt nasycone. Ta sytość obezwładnia”.

Nie sprzeciwiaj się złu

Po trzecie: miłość bliźniego. Pacyfista i zagorzały przeciwnik zabijania – tak na wojnie, jak też pod postacią orzekanej w czasie pokoju kary śmierci – będzie najpierw kapelanem podczas wojny z bolszewikami w 1920 r., a potem kapelanem Szarych Szeregów, podziemnego harcerstwa czasu niemieckiej okupacji. W Adwencie 1942 r. mówi do wiernych w kościele wizytek: „Boże, nie daj, aby w nas powstało takie zło, które człowiekiem poniewiera. Nie daj, Boże, żebyśmy się tym zarazili, żebyśmy się tego nauczyli. (...) Im więcej zła naokoło nas, tym większe dobro ma być w nas, ściślejsza kontrola naszych słów, uczuć, czynów. O to będziemy z sobą walczyć”.

„Nie sprzeciwiaj się złu” – mówi z kolei podczas rekolekcji wielkopostnych w 1944 r. młodym ludziom ze Służby Pomocniczej Komendy Głównej AK, którzy za parę miesięcy będą walczyć i ginąć w powstaniu warszawskim. „Bo my, ludzie tego świata, z miłości dobra próbujemy zło zwalczać. (...) Nasza walka ze złem nowe zło wywołuje. (...) I ciągle nam się zdaje, że aby zwalczać zło, trzeba koniecznie użyć zła, choćby jeszcze ten raz ostatni na zło złem odpowiedzieć”.

Ks. Zieja nie prawi podniosłych frazesów, nie udziela łatwych pocieszeń. Za tym, co mówi, idzie świadectwo jego życia. Tak wówczas, kiedy z żołnierzami AK przechodzi całe powstanie warszawskie, jak wtedy, gdy jeszcze w trakcie wojny wyjeżdża na tzw. Ziemie Odzyskane, by organizować w Słupsku duszpasterstwo: zarówno dla pozostałych tam Niemców, jak też dla nowo przybyłych Polaków. Nie tylko odbudowuje kościół, ale tworzy pomoc dla wówczas najbardziej sponiewieranych: zgwałconych kobiet i porzuconych dzieci. Nie robi tego sam, ale z gronem przyjaciół, wśród których jest sporo kobiet.

Moja parafia

„Tu mieszka dobry ksiądz” – przeczytał ks. Zieja na drzwiach swojego mieszkania w Radomiu, tym „socjalistycznym mieście”, gdzie był rektorem szkół podstawowych. Od początku pracy duszpasterskiej marzy o posiadaniu własnej parafii, którą chce zorganizować na wzór pierwszych gmin chrześcijańskich. Ma to być „społeczność ludzi wierzących i miłujących się wzajemnie” – zaczyn innego świata: bez granic, bez wojen i zabijania, oparty na równości i braterstwie, gdzie materialny dobrobyt nie byłby najważniejszy. Jednym słowem: „Królestwo Boże”, o którym chrześcijanie zdają się nie pamiętać, zajęci budową państw doczesnych: zdobywaniem władzy i majątku, zapewnianiem sobie bezpieczeństwa solennością zawieranych umów.

Efekty kilku lat pracy ks. Ziei na Polesiu i w Słupsku pokazują, że nie była to wyłącznie pobożna utopia. Mimo to, w czerwcu 1958 r., po ośmiu latach bezskutecznego oczekiwania na przydział własnej parafii, ks. Zieja pisze do warszawskiej kurii: „za swą »parafię« w Warszawie będę odtąd uważał wszystkich żyjących tak czy inaczej poza Kościołem (Żydzi, niewierzący, sekciarze, publiczni grzesznicy, prostytutki itp.) i wśród nich będę się starać pracować, odprawiając Mszę św. w jakiejś parafialnej kaplicy”.

Tak powstaje „parafia personalna” dla wszystkich tych, którzy w ramach Kościoła instytucjonalnego nie znajdują sobie miejsca. Dla tych wszystkich, którzy przebywają poza jego granicami albo chodzą po jego obrzeżach.

Świadectwa wielu ludzi z przeróżnych „parafii światopoglądowych” pokazują, że – jak chyba zawsze w przypadku ks. Ziei – nie były to puste słowa. ©

Autorka jest dziennikarką, w latach 1996–2008 pracowała w „TP”, należy do Rady Fundacji Jerzego Turowicza. Opublikowała m.in. „Cud w medycynie” („Opowieści lekarzy”, 2010; „Historie pacjentów”, 2012), „Co zdążysz zrobić, to zostanie. Portret Jerzego Turowicza” (2012), opracowała trzytomową edycję „Pism wybranych” Turowicza (2013). Laureatka nagrody Grand Press 2007 za rozmowę z Ewą Szumańską.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2016