Królowie życia z Tijuany

Pracują w Stanach, ale mieszkają po meksykańskiej stronie granicy: dla wielu Amerykanów to sposób na ucieczkę przed rosnącymi kosztami życia w USA. Ich domem jest Tijuana, jedno z najbardziej niebezpiecznych miast świata.
z San Diego (USA)

10.09.2018

Czyta się kilka minut

Kolejka do przejścia granicznego, okolice Tijuany, lato 2018 r. / MARTA ZDZIEBORSKA
Kolejka do przejścia granicznego, okolice Tijuany, lato 2018 r. / MARTA ZDZIEBORSKA

David Flood pochodzi z Seattle i ma 33 lata. Przyznaje, że jego CV – gdyby je całe spisać – nie wyglądałoby imponująco. Odkąd skończył liceum, był zatrudniony w prawie stu miejscach. Dorabiał jako kelner, oprowadzał wycieczki, reperował telefony komórkowe, udzielał korepetycji, był agentem nieruchomości... Mówi, że nie lubi pracować dla innych, i że to dlatego zwykle po kilku miesiącach szuka czegoś nowego.

Najdłużej zagrzał miejsce w międzynarodowej wypożyczalni samochodów Sixt. Przepracował tam półtora roku: połowę tego czasu w Seattle, połowę w San Diego, kalifornijskim mieście przy granicy z Meksykiem. Przeprowadził się tu dwa lata temu, uciekając przed szybującymi cenami najmu. Jego ostatni czynsz za dwupokojowe mieszkanie w Seattle wynosił 2400 dolarów miesięcznie.

– Wszystko zaczęło się po zmianie właściciela kompleksu, który podniósł stawki – wspomina. – Choć pracowałem ponad 50 godzin tygodniowo, ledwo wyrabiałem z bieżącymi opłatami. Zanim ­zdecydowałem się na wyprowadzkę, próbowałem znaleźć miejsce, które nie zrujnuje mojego budżetu.

Kupił bilet lotniczy do San Diego. – Mam tu znajomych i zawsze podobał mi się kalifornijski styl życia – tłumaczy taki wybór. – Ale nie spodziewałem się, że i w południowej Kalifornii będzie ciężko – dodaje.

Za godzinę pracy w wypożyczalni aut w San Diego David może zarobić 15 dolarów. To o 3,5 dolara mniej niż w Seattle, gdzie obowiązują wyższe stawki (płaca minimalna wynosi tam 15 dolarów, w San Diego 11,5 dolara). W Kalifornii David jest więc w stanie zarobić 2 tys. miesięcznie. Tymczasem średni czynsz za jednopokojowe mieszkanie to 1500 dolarów, bez opłat. Aby uniknąć takich kosztów, przez pierwsze cztery miesiące pomieszkiwał w San Diego w miejscach znalezionych na portalu Airbnb i hostelach. Za nocleg w 12-osobowej sali płacił 1100 dolarów miesięcznie.

Sfrustrowany kosztami życia w Kalifornii, nie szukał już mieszkania w San Diego. Przeprowadził się do Tijuany, meksykańskiego miasta przy granicy z USA.

Ucieczka na południe

David mówi, że w Meksyku żyje jak król. Za wynajem dwupokojowego mieszkania w centrum miasta, kilkaset metrów od alei Rewolucji, płaci równowartość 600 dolarów. Jak na warunki meksykańskie to wygórowana cena, ale ma w pełni umeblowane mieszkanie, a w czynsz wliczone są wszystkie opłaty za media.

Ostatnio do Meksyku przeprowadził się też przyjaciel Davida z Seattle. Odkąd wynajmują razem mieszkanie, ze swoich amerykańskich pensji mogą odłożyć jeszcze więcej.

Dla Davida Flooda – podobnie jak dla wielu Amerykanów, którzy pracują za płacę minimalną – przeprowadzka do Meksyku jest szansą na ucieczkę od biedy. Coraz wyższe koszty wynajmu mieszkań to ogólnoamerykański trend. A jak wskazują dane serwisu poświęconego rynkowi nieruchomości Zillow, na Zachodnim Wybrzeżu USA stawki już dawno wymyknęły się spod kontroli. Podczas gdy średni czynsz w USA wynosi 1445 dolarów, w Seattle kwota ta sięga aż 2204 dolarów. W ciągu ostatniego roku ceny najmu wzrosły tam o 4,9 proc., czyli prawie o połowę więcej niż w skali całego kraju.

Z wysokich kosztów życia od lat słyną też kalifornijskie miasta. Jak wynika z danych firmy Reis, zajmującej się analizami rynku nieruchomości, stawki za wynajem mieszkania w hrabstwie Los Angeles w ciągu siedmiu lat wzrosły o 500 dolarów, czyli o 34 proc. A skoro Meksyk jest tak blisko...

Do pracy przez granicę

Jim Houliston, 35-latek mieszkający w ­Tijuanie, na pół godziny przed spotkaniem pisze w esemesie, że dopiero przekracza granicę. Jestem przekonana, że się spóźni. Z rejonu przygranicznego w San Ysidro do centrum San Diego jest prawie 30 km. Do tego trzeba doliczyć czas na kontrolę paszportową, która niekiedy może przedłużyć się do kilku godzin.

Ale gdy docieram na umówione spotkanie, ku mojemu zdziwieniu Jim siedzi już z kawą przy stoliku. Obok na krześle powiesił wyprasowaną niebieską koszulę. To strój do restauracji w Point Loma, luksusowej dzielnicy San Diego, gdzie pracuje na pół etatu jako kelner. Tłumaczy, że do pracy dojeżdża motorem, dlatego zawsze musi mieć zestaw na przebranie.

– To dla mnie dodatkowa logistyka, ale odkąd przerzuciłem się na dwa kółka, z Tijuany przez granicę do centrum San Diego jadę tylko 45 minut – mówi Jim. – Gdybym miał auto, na pewno tkwiłbym w korkach. Tym bardziej że pracę w restauracji zaczynam około 17, w godzinach szczytu. Z całego dojazdu najmniej czasu zajmuje mi przekroczenie granicy. Zwykle czekam tylko kilka minut – tłumaczy.

Jim jest posiadaczem karty SENTRI – dzięki niej korzysta z przyspieszonej odprawy na granicy. Wydawane na pięć lat, pozwolenie to przysługuje osobom, które przeszły szczegółową kontrolę służb i odbyły wywiad prowadzony przez funkcjonariuszy Służby Celnej i Ochrony ­Granic USA. W ramach karty SENTRI, która kosztuje ok. 120 dolarów, trzeba też zarejestrować auto lub inny pojazd, którym przekracza się granicę.

– W mojej dzielnicy w Tijuanie większość aut ma kalifornijskie tablice rejestracyjne – mówi Jim, który mieszka na osiedlu La Libertad, tuż przy granicy z USA. Jego sąsiedzi to Amerykanie lub Meksykanie, którzy mają amerykańskie obywatelstwo.

Wszyscy przeprowadzili się do Tijuany, by zaoszczędzić na kosztach życia.

Najgorzej z bezpieczeństwem

Jim opowiada, że gdy mieszkał w San Diego, było go stać tylko na wynajem pokoju w City Heights – jednym z najbiedniejszych rejonów miasta. Dzielił mieszkanie z małżeństwem z dwójką dzieci. Za miesiąc płacił 400 dolarów (to i tak okazja, bo wynajem pokoju kosztuje zwykle minimum 900 dolarów).

Tymczasem w Tijuanie za mieszkanie z sypialnią i salonem Jim płaci co miesiąc 300 dolarów. Odkąd przeprowadził się do Meksyku, pracuje tylko na pół etatu. W restauracji w Point Loma, gdzie stołują się właściciele luksusowych jachtów, w jeden wieczór przy dobrych napiwkach może zarobić nawet 200 dolarów.

Z kelnerskiej pensji utrzymuje się wraz z żoną Meksykanką, która przeprowadziła się dla niego z Guadalajary do Tijuany. Jim podkreśla, że teraz stać ich na częste stołowanie się na mieście i na podróże po Meksyku. Choć czasem na co dzień brakuje mu jednak amerykańskiego stylu życia.

– Nie ma co się oszukiwać, że Tijuana jest ładnym miastem – mówi. – Tęsknię za czasami, gdy w San Diego wszędzie dojeżdżałem rowerem. Tu mogę pomarzyć o ścieżkach rowerowych i spokojniejszym ruchu na drodze.

– Najgorzej jednak jest z bezpieczeństwem – dodaje. – W naszej dzielnicy Tijuany działają gangi, dlatego nocą lub późnym wieczorem nigdy nie wychodzimy z domu. Gdy kiedyś w ciągu dnia biegałem po okolicy, zatrzymał mnie policjant. Zdziwiony spytał, co tu robię, i poprosił o paszport. Pewnie myślał, że jestem amerykańskim turystą, który zboczył z głównego szlaku wiodącego wzdłuż alei Rewolucji.

Tijuana budzi się do życia

Tijuana, uznawana za jedno z najniebezpieczniejszych miast na świecie, kojarzy się z narkobiznesem i krwawymi porachunkami gangów. Nie bez powodu właśnie to przygraniczne miasto znalazło się na pierwszej linii frontu wojny narkotykowej, którą pod koniec 2006 r. meksykański prezydent Felipe Calderón wypowiedział kartelom.

Zanim jednak Tijuana pogrążyła się w największej w swojej historii fali przemocy, przez lata słynęła z turystyki. Amerykanów zawsze przyciągała tanimi drinkami, łatwym dostępem do narkotyków i domów publicznych. Przygraniczne miasto zasłynęło już w latach 20. XX w., gdy Amerykanie w ucieczce przed prohibicją zaopatrywali się tu w alkohol i wydawali dolary w kasynach.

Dziś, jak mówi Miguel Marshall – szef firmy deweloperskiej Centro Ventures – od kilku lat Tijuana przeżywa kolejny rozkwit. Wymarłe do niedawna centrum zapełnia się nowymi barami i restauracjami. Wiele budynków przechodzi rewitalizację z przeznaczeniem na mieszkania dla Amerykanów, którzy przyjeżdżają tu na dłużej niż tylko zakrapiany alkoholem weekend.

– Ze względu na rosnący popyt robimy remonty kamienic na sześciu głównych ulicach w centrum – mówi Miguel Marshall, którego firma prowadzi też biuro coworkingowe. Korzystają z niego głównie amerykańscy przedsiębiorcy i freelancerzy.

Dyrektor Centro Ventures podkreśla, że większość decydujących się na przeprowadzkę do Tijuany to single. Na początku zwykle zainteresowani są wynajmem mieszkania tuż przy granicy. Potem, zwykle po kilku miesiącach życia w Meksyku, szukają ofert w bardziej odległych dzielnicach, jak Cacho, Hipódromo czy Chapultepec. Największą popularnością cieszy się rejon Playas de Tijuana, gdzie wynajem kilkupokojowego mieszkania z widokiem na morze kosztuje 600-900 dolarów miesięcznie.

– Amerykanie rzadko decydują się na kupno mieszkania w Meksyku – mówi Miguel Marshall. – Wyjątkiem są emeryci, którzy inwestują w wille w oddalonym o 22 km od Tijuany Rosarito. Rynek nieruchomości zdominowany jest przez Meksykanów, którzy mają amerykańskie obywatelstwo. Zamiast zapożyczać się na całe życie, aby kupić w San Diego mieszkanie za średnio 600 tys. dolarów, stawiają na Tijuanę. Za dwa pokoje z salonem w nowym budynku z ochroną zapłacą ok. 200 tys. dolarów.

Artystka po godzinach

Również Jill Marie Holslin, 57-letniej profesor sztuk wizualnych na Uniwersytecie Stanowym w San Diego, nie w głowie kolejny kredyt. Zanim siedem lat temu przeprowadziła się z USA do Tijuany, miała zaciągniętą pożyczkę hipoteczną na dwupokojowe mieszkanie w North Park, jednej z najbardziej popularnych dzielnic San Diego. Mówi, że zdecydowała się na ten kredyt, bo wreszcie chciała zapuścić korzenie. Choć pod koniec lat 80. przyjechała do Kalifornii za mężem, fizykiem jądrowym, to nigdy nie mogła znaleźć sobie tutaj miejsca.


Czytaj także: Beata Kowalik: Ludzie z Triángulo Norte


– Potem, po rozwodzie, zastanawiałam się, czy się stąd nie wyprowadzić – mówi Jill Marie. – Ale w San Diego miałam pracę i znajomych. Lubiłam też North Park, skąd dojeżdżałam zawsze rowerem na uczelnię. Gdy kupiłam tam mieszkanie, szybko zaczęłam jednak żałować tej decyzji. Miesięczna rata kredytu wynosiła 2300 dolarów. Było mnie stać tylko na podstawowe wydatki. Mogłam zapomnieć o podróżach i wyjazdach na konferencje naukowe.

Gdy ograniczono jej godziny na uczelni, Jill Marie wpadła w pułapkę: nie było jej stać na raty, więc zaczęła korzystać z kart kredytowych. Wspomina: – A potem nastąpił krach na rynku nieruchomości i moje mieszkanie traciło na wartości. Zdecydowałam się je sprzedać.

Jill Marie spłaciła wszystkie długi i przeprowadziła się do Tijuany. Podkreśla, że to był dla niej naturalny wybór. Od lat robi dokumentację fotograficzną muru oddzielającego USA od Meksyku. Jesienią 2017 r. z grupą artystów wzięła udział w happeningu w pobliżu Otay Mesa, przedmieść San Diego, gdzie stoją zamówione przez administrację prezydenta Trumpa prototypy muru. Z projektora ustawionego na dachu samochodu po meksykańskiej stronie granicy artyści wyświetlili na jednym z ośmiu prototypów proimigracyjne hasła.

– Odkąd przeprowadziłam się do Meksyku, moje życie dzieli się na dwie sfery – mówi 57-latka. – W Tijuanie spełniam się jako artystka, a w San Diego zarabiam pieniądze na uczelni.

Lepiej nie czytać newsów

Jill Marie mówi, że w Meksyku najbardziej pokochała ludzi: – Tutaj czuję się jak w Europie. Życie toczy się na ulicach, a nie za oknami klimatyzowanych samochodów, które jadą z punktu A do punktu B. Gdy idę w Tijuanie do sklepu, mogę szczerze porozmawiać ze sprzedawcą. W San Diego męczyło mnie, że ekspedienci wciąż powtarzają formułki ustalone przez politykę firmy.

W Tijuanie Jill Marie stroni od Amerykanów. Od kilku lat wynajmuje dwupokojowe mieszkanie z widokiem na ocean w dzielnicy Playas de Tijuana. Jej sąsiedzi to Meksykanie ze średniej lub wyższej klasy. Ma z nimi układ: gdy wraca późno z uczelni w San Diego, zawsze zapalają w jej mieszkaniu światło. Chodzi o to, by odstraszyć potencjalnych złodziei.

Na szczęście Amerykanka do tej pory nigdy nie odczuła na własnej skórze zagrożenia związanego z rosnącą w Tijuanie przemocą. W ostatnich latach mieszkańców miasta szczególnie niepokoi szybująca liczba zabójstw. Jak wynika z danych sekretariatu do spraw bezpieczeństwa publicznego dla stanu Kalifornia Dolna, w 2017 r. w Tijuanie zamordowano 1780 osób, podczas gdy rok wcześniej – 919. Tak duży wzrost związany jest z walką o strefę wpływów między kartelem Sinaloa i grupą Jalisco Nueva Generación.

– Gazety wciąż rozpisują się o kolejnych morderstwach – mówi Jill Marie. – Ale na co dzień staram się o tym nie myśleć. Bywam w różnych dzielnicach, często chodzę po ulicach z aparatem w ręku.

– Odkąd zamieszkałam w Tijuanie, jestem jednak bardziej ostrożna – dodaje. – Nigdy nie opowiadam o sobie nieznajomym, na mieście spotykam się tylko z przyjaciółmi. Nigdy nie wiesz, czy możesz komuś ufać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2018