Karawana chce do raju

Świat śledził marsz tysięcy migrantów z Ameryki Środkowej. Ich przedostatnim przystankiem jest Tijuana, meksykańskie miasto przy granicy z USA. Zanim niektórym uda się legalnie dostać do Stanów, mogą minąć miesiące.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

Obóz Mariano Matamoros, Tijuana, 7 grudnia 2018 r. / MARTA ZDZIEBORSKA
Obóz Mariano Matamoros, Tijuana, 7 grudnia 2018 r. / MARTA ZDZIEBORSKA

Roberto, 22-latek z Salwadoru, wyróżnia się z tłumu. Ma w oczach rozpacz i gniew, które nie pozwalają przejść obojętnie. Spotykam go w obozie dla imigrantów, niecałe 20 km od amerykańskiej granicy. Już na początku rozmowy chłopak przyznaje, że chce dotrzeć do Stanów nielegalnie. Nie stać go na przemytnika, więc zdecydował się sam przejść przez pustynię.

Mówi, że robi to dla rodziny: w Salwadorze wraz z matką i siedmiorgiem rodzeństwa musieli utrzymać się za równowartość 280 dolarów miesięcznie. Tyle do niedawna Roberto zarabiał na plantacji kukurydzy. Po śmierci ojca odpowiada za całą rodzinę. Schorowana matka nie ma sił, by pracować, a większość rodzeństwa nie skończyła jeszcze 10. roku życia.

Gdy Salwadorczyk usłyszał o karawanie migrantów zmierzającej do USA, nie wahał się. To była dla niego jedyna szansa, by bezpiecznie i taniej pokonać drogę liczącą 4,5 tys. km. Większość trasy szedł pieszo – w deszczu, skwarze, wyczerpany. Odkąd opuścił rodzinną wieś w salwadorskim regionie La Paz, ani razu nie rozmawiał z matką.

– Ani ona, ani ja nie mamy telefonu komórkowego – mówi. – Codziennie modlę się do Boga, by nad nią czuwał. Niektórzy przekonują, żebym został w Tijuanie i nie ryzykował przeprawy przez pustynię. Ale ja nie mam szans na dotarcie do USA legalnie. Mógłbym tak jak inni starać się tam o azyl. Nie uciekłem jednak przed prześladowaniami ze strony gangów. W naszych okolicach jest bezpiecznie. Gdyby nie bieda, nie wyjechałbym z domu. Nie mogę dłużej zwlekać. Za kilka dni ruszam w dalszą drogę do Stanów – dodaje.

Gdy to mówi, na jego twarzy widać strach.

Wspinaczka na mur

Roberto jest jednym z członków tzw. karawany migrantów, którzy w połowie października 2018 r. uciekli ze swoich domów przed biedą i prześladowaniami w ogarniętej przemocą Ameryce Środkowej. Kilka tysięcy ludzi z Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru szybko stało się symbolem antyimigracyjnego kursu administracji Donalda Trumpa. Amerykański prezydent odgrażał się zniesieniem pomocy finansowej i pogorszeniem stosunków z krajami regionu, jeśli karawana dotrze do granicy ze Stanami.

Mimo prób zatrzymania pochodu przez służby Gwatemali i Meksyku, w połowie listopada 2018 r. pierwsi członkowie karawany przybyli do Tijuany. W mediach pojawiły się zdjęcia migrantów, jak wspinają się na pordzewiały płot graniczny między Meksykiem a USA. Ten mur, wdzierający się na kilkadziesiąt metrów w ocean, zawsze przyciągał przybyszów marzących o amerykańskim raju. Do tej pory rzadko kto miał odwagę, by się na niego wspiąć.

Kilka dni później doszło do bardziej odważnych ruchów. Kilkuset ludzi próbowało sforsować mur w pobliżu przejścia granicznego San Ysidro. Amerykańska straż graniczna użyła gazu łzawiącego i na pięć godzin zamknęła przejście, które uznawane jest za najbardziej ruchliwe na zachodniej półkuli (codziennie w drodze do pracy lub szkoły w USA przekracza je 90 tys. osób).

Straty związane z tymczasowym zamknięciem granicy nie pomogły w pozytywnym postrzeganiu członków karawany, przeciw którym rozgorzały protesty mieszkańców Tijuany.

– To miasto, liczące ponad półtora miliona ludzi, od zawsze przyciągało imigrantów: zarówno planujących podróż do USA, jak i tych, którym się tam nie powiodło i zostali deportowani przez amerykańskie władze – mówi Victor Clark Alfaro, dyrektor Binational Center for Human Rights w Tijuanie. – Nikt nie był jednak przygotowany na jednorazowy napływ pięciu tysięcy ludzi.

Ostatnio tak duża fala migrantów dotarła do miasta w 2016 r. Alfaro: – Wtedy chodziło o Haitańczyków planujących zabiegać o azyl w USA. Ale tamta grupa nie próbowała forsować granicy.

Sytuacji nie ułatwił teraz burmistrz Tijuany, Juan Manuel Gastélum Buenrostro, który pod adresem karawany z Ameryki Środkowej używał ksenofobicznych haseł.

W zagłębiu gangów

Mariano Matamoros to jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic w Tijuanie. Oddalona o pół godziny drogi samochodem od granicy, jest kontrolowana przez kartele narkotykowe. Właśnie tu dochodzi do wielu zabójstw, które w ostatnich latach osiągnęły w mieście rekordowy poziom. Jak wynika z danych sekretariatu ds. bezpieczeństwa publicznego dla stanu Kalifornia Dolna, w 2017 r. w Tijuanie zamordowano 1780 osób, podczas gdy rok wcześniej – 919.

Do siedliska walczących o strefy wpływów karteli pod koniec listopada trafili imigranci z Ameryki Środkowej. Przeniesiono ich z ośrodka sportowego ­Benito ­Juárez, gdzie byli rozlokowani tuż po przyjeździe do Tijuany. Ze względu na częste opady deszczu władze miasta zdecydowały o zakwaterowaniu migrantów w schronisku z zadaszeniem – i tak do obozu w Mariano Matamoros, który mieści się w starej hali koncertowej, trafiło 2,5 tys. osób.

To ledwie część z tych, którzy dotarli do Tijuany. Z danych meksykańskich władz wynika, że 300 osób, nie chcąc oddalać się od granicy z USA, odmówiło przeprowadzki do nowego obozu i koczuje w pobliżu ośrodka sportowego. Około 600 migrantów przebywa też w kilku schroniskach w Tijuanie, a około tysiąca zgodziło się na dobrowolny powrót do ojczyzny w ramach programu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM). Meksykańskie władze spekulują też, że może nawet tysiąc osób mogło podjąć próbę nielegalnego przekroczenia granicy z USA.

– Niektórzy werbowani są przez przemytników, oferujących pomoc w przedostaniu się do Stanów – mówi Yadira, 28-latka z Hondurasu, która do obozu w Mariano Matamoros trafiła z mężem i dwójką dzieci. – My jednak będziemy ­spokojnie czekać na złożenie wniosku o azyl w USA. Nie jest łatwo żyć w obozie, ale tu przynajmniej nic nam nie grozi – dodaje.

28-letnia Yadira z Hondurasu na złożenie wniosku o azyl w USA musi czekać nawet kilka miesięcy. Tijuana, 7 grudnia 2018 r. / FOT. MARTA ZDZIEBORSKA

Śmierć po sąsiedzku

Gdy 28-latka chce odpocząć od panującego w budynku półmroku, wychodzi na zewnątrz i prowadzi dzieci na warsztaty organizowane przez UNICEF. Podczas gdy dziesięcioletnia córka i dwuletni syn rysują kredkami, Yadira może na chwilę zebrać myśli. Z mężem mają podział zadań: on szuka dorywczej pracy w Tijuanie, ona zajmuje się dziećmi. Kobieta rzadko wychodzi z nimi poza teren obozu. Mówi, że w okolicy roi się od podejrzanych osób, a ona już wystarczająco dużo przeżyła. Jej rodzina uciekła z Hondurasu przed prześladowaniami ze strony gangów.

– Byłam świadkiem zabójstwa jednego z sąsiadów – opowiada. – Był już wieczór, szłam do toalety na podwórku. Nagle usłyszałam strzały i zobaczyłam osuwające się na ulicę ciało. Zabójcy mnie zauważyli. Choć zostawili mnie wtedy w spokoju, bałam się, że przypomną sobie o mojej rodzinie. W Hondurasie każdy modli się, by tylko nie narazić się gangom. Sklepikarze lub kierowcy autobusów muszą płacić im haracze. Chłopcy rekrutowani są do ich szeregów, a dziewczyny padają ofiarami porwań. Trafiają do burdeli lub są wykorzystywane seksualnie przez członków gangu. Bałam się o przyszłość dzieci – mówi Yadira.

Niestabilna sytuacja polityczna i przemoc ze strony gangów, takich jak słynne grupy Mara Salvatrucha (M-13) czy Barrio 18 sprawiają, że Honduras uznawany jest za jeden z najbardziej niebezpiecznych krajów świata. Statystyki wskazują, że w 2017 r. dochodziło tam do 43,6 morderstw na 100 tys. obywateli. W tym regionie bardziej brutalnie jest tylko w Salwadorze: w 2017 r. na 100 tys. osób dochodziło do 60 morderstw.

Honduras króluje też w niechlubnej czołówce najbiedniejszych państw Ameryki Łacińskiej. Według Banku Światowego ponad 60 proc. mieszkańców żyje tu w ubóstwie.

Najważniejszy jest numer

Na placu przy pieszym przejściu granicznym zbierają się grupki ludzi. Jedni robią sobie zdjęcie przy ogromnych kolorowych napisach „Mexico” i „Tijuana”, inni przemykają w pośpiechu z walizkami lub wykonują ostatni telefon przed przekroczeniem granicy.

W bezruchu tkwią tylko imigranci z Ameryki Środkowej. Przychodzą zwykle wcześnie rano, by zapisać się na listę oczekujących na złożenie wniosku o azyl w USA. Ewidencja prowadzona przez meksykańskie służby migracyjne ma ułatwić logistykę i współpracę ze strażą graniczną USA. Bardziej niecierpliwi migranci, aby nie stracić kolejki, przychodzą codziennie i dopytują o listę.

Tak jest z Elizabeth i Omarem, honduraskim małżeństwem z dwójką dzieci, którzy mają numer 1251. W dniu, w którym ich spotykam, na rozmowę z amerykańską strażą graniczną zaproszono tych z numerem 1234. Elizabeth i Omar są więc już blisko. Byli jednymi z pierwszych członków karawany, którzy dotarli do Tijuany. Mniej szczęścia mają ci, którzy są na końcu listy, zawierającej już ponad 1700 numerów. Każdy numer obejmuje ok. 10 osób. Znaczy to, że niektórzy na złożenie wniosku o azyl w USA będą musieli czekać nawet kilka miesięcy.

Jak mówi Lindsay Sara Toczylowski, prawniczka z organizacji Immigrant Defenders Law Center, związane jest to z tym, że straż graniczna USA dopuszcza do procedury azylowej tylko 30-80 osób dziennie. – W najtrudniejszej sytuacji są niepełnosprawni, kobiety w ciąży i rodziny z małymi dziećmi – mówi Toczylowski. – Bardziej zdesperowani imigranci stają się łupem przemytników i członków karteli, którzy kręcą się obok schronisk dla migrantów.

Magazyn World Central Kitchen w centrum Tijuany. Przygotowywane tutaj posiłki są potem dowożone do obozu dla imigrantów w dzielnicy Mariano Matamoros. 7 grudnia 2018 r. / FOT. MARTA ZDZIEBORSKA

Aby przyspieszyć proces oczekiwania dla najbardziej potrzebujących, wraz z amerykańską organizacją Minority ­Humanitarian Foundation prawniczka zaangażowała się w pomoc dla imigranta, który uciekł z Hondurasu ze sparaliżowaną siedmioletnią córką. Po długich negocjacjach z amerykańskimi władzami i odpowiedzialnymi za listę meksykańskimi służbami migracyjnymi udało się szybciej dopuścić rodzinę do procedury azylowej. Jako jedni z pierwszych z karawany w połowie grudnia znaleźli się po amerykańskiej stronie granicy.

Mark Lane, dyrektor Minority Humanitarian Foundation: – Kiedy poznałem Juana Alberta i jego córkę Lesley, dziewczynka od dwóch miesięcy nie przyjmowała leków. Skończyły się tuż po tym, jak ruszyła z ojcem do USA. Skazana na miesiące oczekiwania w obozie w Tijuanie, nie mogłaby liczyć na odpowiednią opiekę medyczną. A to właśnie ze względu na brak perspektyw na leczenie jej ojciec opuścił Honduras. Przez większość drogi do Stanów wiózł córkę na wózku inwalidzkim. Czasem podwiozła ich ciężarówka – tłumaczy Amerykanin, który pomógł też tej dwójce znaleźć sponsora w USA.

Po kilku dniach spędzonych w areszcie na granicy Juan Alberto i jego córka trafili do amerykańskiej rodziny z San Diego. Na czas trwania procedury azylowej będą mieli zapewnione pieniądze i dach nad głową. Dzięki temu uniknęli losu wielu migrantów, którzy po odbyciu wywiadu azylowego na granicy umieszczani są w amerykańskich ośrodkach detencyjnych.

Pomoc dla karawany

Odkąd karawana dotarła do Tijuany, do obozu w Mariano Matamoros płynie pomoc od dziesiątek organizacji pozarządowych. Prócz personelu meksykańskiej marynarki wojennej, za żywienie migrantów odpowiada World Central Kitchen. Organizacja należąca do José Andrésa, światowej sławy kucharza (nominowanego do Pokojowej Nagrody Nobla), zapewnia codziennie 3,5 tys. posiłków.

Prócz darów żywnościowych międzynarodowe organizacje pozyskują też artykuły pierwszej potrzeby i ubrania. Tych ostatnich w Mariano Matamoros jest już aż nadto. Jak wylicza pracownik obozu, w cenie są teraz pasta do zębów, szczotki do włosów, worki na śmieci, staniki i mydło.

Ale przybysze z Ameryki Środkowej najbardziej potrzebują dostępu do informacji. Ci, którzy decydują się zostać na dłużej w Meksyku, mogą skorzystać z pomocy obecnych w obozie urzędników imigracyjnych. Mają przy tym dwie możliwości: złożyć wniosek o azyl w Meksyku lub wystąpić o wizę humanitarną, uprawniającą ich do rocznego tutaj pobytu.

W obu przypadkach mogą legalnie pracować. Meksykańskie biuro rządowe SEGOB twierdzi, że spośród wszystkich członków karawany, którzy dotarli do Meksyku, 2,5 tys. złożyło wniosek o wizę humanitarną. Do tej pory otrzymało ją ok. 600 osób.

Rozwiązanie kryzysu związanego z falą migrantów z Ameryki Środkowej stało się jednym z pierwszych wyzwań nowego prezydenta Meksyku Andrésa Manuela Lópeza Obradora, zaprzysiężonego na początku grudnia. Jeszcze przed objęciem przez niego władzy „Washington Post” donosił o porozumieniu z administracją Trumpa w sprawie planu „Remain in Mexico” (Pozostać w Meksyku): imigranci przebywaliby w tym kraju do czasu rozpatrzenia ich wniosków o azyl w USA. Ale nowe meksykańskie władze zaprzeczyły, by doszło do takiego porozumienia.

Natomiast szef MSZ Meksyku, Marcelo Ebrard, podczas międzyrządowej konferencji w grudniu 2018 r. w Marrakeszu zapowiedział przeznaczenie 30 mld dolarów na rozwój południowych rejonów Meksyku. Podkreślił, że inwestycja w tamtejszą infrastrukturę i rynek pracy miałaby wpłynąć na poprawę sytuacji w krajach Ameryki Środkowej. Zamiast kierować się do USA, imigranci mogliby znaleźć zatrudnienie w regionie.

Ucieczka na raty

Rosa, 43-latka z Hondurasu, jeszcze do niedawna mieszkała w prowincji Tabasco w południowo-wschodniej części Meksyku. Zatrzymała się tutaj na ponad pół roku, by zarobić na dalszą podróż do granicy z USA.

Jak mówi, nie chce mieszkać na stałe w Meksyku, bo nie czuje się tu bezpiecznie. Tutejsze gangi i kartele narkotykowe za bardzo przypominają jej realia życia w rodzinnym mieście San Pedro Sula. Uciekła stamtąd w listopadzie 2017 r., tuż przed wyborami prezydenckimi.

43-letnia Rosa z Hondurasu pochodzi z San Pedro Sula, jednego z najniebezpieczniejszych miast na świecie. To właśnie stąd w połowie października ruszyła karawana imigrantów. Tijuana, 8 grudnia 2018 r. / FOT. MARTA ZDZIEBORSKA

Opowiada, że pracowała wówczas w firmie realizującej sondaż na temat reelekcji prezydenta Juana Orlanda Hernándeza. Nigdy wcześniej nie pracowała jako ankieterka. Przez wiele lat była zatrudniona w dziale kadr fabryki produkującej maszyny rolnicze. Ale po stracie pracy nie przebierała w zleceniach. Wiedziała, że robiąc ankiety na temat niepopularnego w Hondurasie prezydenta, może spotkać się z wrogością. Docierała jednak nawet do niebezpiecznych rejonów miasta.

Problemy zaczęły się, gdy wraz z dwójką współpracowników trafiła do kontrolowanej przez gangi dzielnicy Chamelecón. – Zatrzymało nas kilku mężczyzn – opowiada Rosa. – Gdy dowiedzieli się, że robimy przedwyborcze ankiety, zaczęli oskarżać nas o współpracę z władzami. Zaciągnęli nas do pobliskiego domu, kazali się rozebrać i stanąć pod ścianą. Myślałam, że nas zabiją. Jeden z ankieterów tłumaczył, że nie interesuje nas polityka i jak każdy w Hondurasie próbujemy zarobić na chleb. Kazali mu się wtedy zamknąć i zagrozili, że na jego oczach zgwałcą mnie i drugą uwięzioną z nami kobietę – przerywa z płaczem Rosa.

Udało się jej przeżyć, bo jej szef zapłacił za całą grupę okup. Następnego dnia, w strachu przed dalszymi prześladowaniami ze strony gangu, Rosa wraz z trójką dzieci wyjechała do kuzynów. Po miesiącu zdecydowała się na ucieczkę do Meksyku. W prowincji Tabasco wystąpiła o wizę humanitarną i dorabiała na bazarze.

Pod koniec października 2018 r. Rosa kupiła dla całej rodziny bilety na autobus do Tijuany. Tak jak większość imigrantów z Ameryki Środkowej, chce starać się o azyl w USA.

Wraz ze zbliżającym się terminem rozmowy z amerykańską strażą graniczną Rosa ma jednak coraz większe wątpliwości, czy podjęła dobrą decyzję. Mówi, że wciąż słyszy się o ludziach, którzy dostali odmowę i zostali deportowani do swoich krajów.

Rosa: – Nie po to przebyłam tak długą drogę z Hondurasu, aby teraz to wszystko stracić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019