Ludzie z Triángulo Norte

Nie wiemy, ile z ich relacji jest prawdą, a ile stworzono na potrzeby urzędników. Ale bezprawie w Ameryce Środkowej jest tak powszechne, że nie trzeba wyobraźni, by konstruować takie historie.

16.04.2018

Czyta się kilka minut

Grupa migrantów z Ameryki Środkowej odpoczywa w drodze do granicy USA. Miasteczko Matías Romero w Meksyku, 4 kwietnia 2018 r. / JORDI RUIZ CIRERA / BLOOMBERG / GETTY IMAGES
Grupa migrantów z Ameryki Środkowej odpoczywa w drodze do granicy USA. Miasteczko Matías Romero w Meksyku, 4 kwietnia 2018 r. / JORDI RUIZ CIRERA / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

Kiedyś wystarczyło trzy i pół tysiąca dolarów, by przekroczyć granicę Meksyku z USA. Dziś, gdy Donald Trump posyła tam Gwardię Narodową i zaostrzają się przepisy migracyjne – trzeba 7 tysięcy. Ale migranci z tzw. Triángulo Norte – trójkąta najbiedniejszych w tym regionie i najbardziej niebezpiecznych państw: Salwadoru, Hondurasu i Gwatemali – muszą jeszcze przedrzeć się przez Meksyk. Dla niektórych to droga krzyżowa.

Tak ją też nazywają: Viacrucis Migrante.

Bóg zsyła szansę

W piątek, 6 kwietnia, słynna karawana tysiąca migrantów z Ameryki Środkowej – ta, która urosła już do rangi symbolu, a której tak obawia się Donald Trump – dotarła do miasta Puebla w środkowym Meksyku. Samotni mężczyźni i kobiety, ale też rodziny lub matki z dziećmi. W tym 32 kobiety w ciąży (od soboty 31, bo jedna urodziła). Odwodnieni, głodni, z obtarciami na stopach, spaleni słońcem, poobijani. Ale szczęśliwi. Przebyli właśnie połowę drogi do USA, ich upragnionego raju.

32-letni Miguel z Salwadoru opowiada, że najpierw przez trzy dni przedzierał się przez równikowy las na granicy gwatemalsko-meksykańskiej, potem złapał lokalny autobus, a w Arriadze wskoczył do pociągu, słynnej „La Bestii”. Teraz zatrzymał się w kościele na obrzeżach Puebli, tak samo jak inni ludzie z karawany. Gdy nabierze sił, ruszy pociągiem do Tijuany i stamtąd spróbuje dostać się nielegalnie do USA. – W moim kraju masz do wyboru kopać w polu i przymierać głodem albo kraść – mówi. – Nawet w Meksyku jest lepiej.

Miguel zostawił rodzinę. Będzie jej wysyłał pieniądze, jeśli wszystko się ułoży po jego myśli. Ale będzie żył w stresie: na legalny pobyt w USA nie może liczyć. Już raz był deportowany, z Florydy. – Złapali mnie za przekroczenie prędkości, a potem jeszcze znaleźli pistolet. Kupiłem dla żartów, wujkowi w Salwadorze chciałem wysłać. Młody byłem i głupi, teraz żałuję – wspomina. – Ale Bóg zawsze zsyła drugą szansę, co nie?

Wiejskie kościoły, prywatne domy, schronisko San Rafael, Comedor Papa Francisco – miejsca na tyle nieznaczące, że nie odnotowano ich na Trip Advisor ani Face- booku. To punkty wytchnienia przy granicy z Gwatemalą, w przedsionku piekła.

Niektórzy mieszkańcy przyjmują migrantów w domu, ze wszystkimi konsekwencjami, bo nie wszyscy przybysze to ludzie dobrzy. Kilka nocy zostają w schroniskach, zanim ruszą dalej. Gwatemalczycy, Salwadorczycy, Honduranie załatwiają fałszywe papiery, rozpytują o przewodników, zwanych coyotes. Czasem żebrzą, szukają byle jakiej pracy w lokalnych barach.

Ksiądz karmi jajecznicą

Katolicki ksiądz Gustavo Rodríguez Zárate z kościoła pod wezwaniem Nuestra Señora de la Asunción w Puebli od lat daje schronienie ludziom w drodze.

– Nie oceniam ich. Idą, bo chcą, bo cierpią biedę, bo uciekają przed przemocą – mówi. – Ale żyją złudzeniami: z tej grupy może 20-40 dostanie status uchodźcy w Stanach. To długi proces, wymaga wielu dokumentów. Nie wystarczy powiedzieć: jestem prześladowany w moim kraju. Trzeba to jeszcze udowodnić.

Co się stanie z innymi? Ksiądz: – Będą koczować przy granicy i czekać na okazję, będą się tułać po schroniskach, może znajdą pracę, by zapłacić coyotes. Niektórych wyłapie policja i odtransportuje do domów.

Dlatego ksiądz Gustavo (potężny, z tubalnym głosem, urodzony lider) prócz jajecznicy z warzywami, łazienki i miejsca do spania oferuje migrantom konsultacje z prawnikami, którzy wyjaśniają zawiłości systemu prawnego USA i przygotowują do wystąpienia o status uchodźcy.

– Dawniej szła cała biedota z południa. Teraz przeważa klasa średnia, która ucieka przed przemocą – zauważa ksiądz. – Przed biciem, biedą, beznadzieją w domu uciekają na północ także dzieci. Żony jadą do mężów. Rodziny, dawno temu rozdzielone, próbują się na nowo poskładać. Niekończący się marsz ludzkich nieszczęść.

Jak Ramon z Hondurasu, który podróżuje z bratem. – Jechaliśmy na dachu pociągu – wspomina. – Ciągle ktoś nas próbował okraść, ale trzymaliśmy się razem, większość facetów, ze dwa tysiące ludzi. W Chiapas koło Palenque jakaś kobieta z dwójką dzieci próbowała wskoczyć. Dzieci chwyciliśmy, ale jej się nie udało. Została tam, chyba jej obcięło nogę.

Ramon wygląda poważniej, niż sugeruje jego wiek: 27 lat. Twierdzi, że ucieka ze swojego kraju z powodu narcos. Nie chce zdradzić nic więcej, boi się konsekwencji w staraniach o wizę. Może był w grupie przestępczej, ale zaczęły się wojny między gangami i ratuje życie? A może zgłosili się po niego i powiedzieli „Plata o plomo” (Albo trzymasz z nami, albo kula w łeb)?

Gangi biorą, jak chcą

Tegoroczna karawana odbywa się pod hasłem Refugiados, uchodźców. Nie wszyscy przyjechali w „Bestii”. Większość porusza się pieszo i autobusami, które sponsorują władze poszczególnych meksykańskich stanów.

W Tapachuli przy granicy z Gwatemalą (to najpopularniejsza trasa migrantów) stawiło się 1500 osób. Po drodze część oddzieliła się od karawany i podróżuje na własną rękę. Niektórzy poprosili o azyl w Meksyku. Od kiedy Trump grozi budową muru i utrudnieniami na granicy, liczba wniosków o meksykańską wizę wzrosła ­lawinowo. Według Comisión Mexicana de Ayuda a Refugiados w 2016 r. w Meksyku wpłynęło 9 tys. wniosków o azyl (to wzrost o 155 proc. w stosunku do 2015 r.), a rok 2017 ustanowił kolejny rekord. Przy czym należy pamiętać, że rocznie południową granicę Meksyku przekracza nielegalnie 400 tys. migrantów.

Większość tułaczy celuje jednak w Stany. Tam mają rodziny i wolą zarabiać w dolarach.

Jak rodzina Caroliny z Salwadoru, która – jak mówi – chce tylko żyć godnie. I uchronić trzyletnią córkę przed strachem. Mała ma piękne zielone oczy, po prababci. Któregoś dnia mogliby przyjść po nią.

– Wchodzą do twojego domu, każą ci przechować broń albo narkotyki i nie możesz odmówić – mówi mąż Caroliny. – To samo z kobietami, biorą jak chcą, nikt im się nie stawia. Tylko bogacze za wysokimi murami żyją spokojnie, my jesteśmy na nich skazani. Nikt nie idzie na policję, bo nie chce umrzeć. Myśleliśmy, by wyprowadzić się do rodzinnego miasta mojej mamy. Ale tam z kolei rządzi Barrio 18, od razu by się na nas rzucili. W Salwadorze albo jesteś z bandy Barrio 18, albo z Mara Salvatrucha. Kontrolują wszystko, kradną, ściągają haracze, siłą wciągają do gangu, napawają się naszym strachem. Wystarczy!

Małżonkowie mają po 24 lata. Nigdy wcześniej nie byli za granicą, nie znają angielskiego. Z grupą 14 przyjaciół z miasteczka ruszyli na północ, bo nie mają innego pomysłu, jak normalnie żyć. Są zdeterminowani, by przekroczyć granicę z USA, legalnie czy nielegalnie.

Maria i córki

Nie wszyscy w karawanie są migracyjnymi nowicjuszami.

Maria, pochodząca z Hondurasu, spędziła kiedyś dwa dni na pustyni w Teksasie, płacąc za ten spacer w morderczym upale 7 tys. dolarów. Straż graniczna znalazła grupę i deportowała. Innym razem deportowali jej męża. Ale to nie powstrzymuje rodziny przed nową wyprawą.

– Teraz wzięłam córki, 13 i 15 lat – mówi cicho. – Spędziłyśmy dwa miesiące na południu Meksyku w Casa de Migrantes, czekając na okazję. I zobacz, dowiedziałam się o karawanie. Bóg chce mi pomóc w podróży. To najlepsze, co nam się mogło zdarzyć: idziemy razem, mamy co jeść i gdzie spać, jest bezpiecznie, wszyscy próbują nam pomóc.

Rzeczywiście, wkoło pełno wolontariuszy, darczyńców, ekip telewizyjnych, lekarzy i prawników.

Podchodzi do nas staruszka z koszykiem słodyczy z chili, ale Maria nie chce nawet spróbować. Boli ją głowa i prawa pierś. Rano obejrzał ją lekarz obsługujący karawanę, stwierdził duży guz. Potrzebne są kolejne badania, ale na to Maria nie ma czasu ani pieniędzy. Zresztą uważa, że Bóg jest najlepszym lekarzem. Skorzystała jedynie z odstresowującego masażu, zaproponowanego przez wolontariuszy.

Jaki jest jej plan? – Pójdziemy z karawaną, jak daleko się da. Potem zobaczę, jakie drzwi Bóg przede mną otworzy. On zna moje modlitwy. Może odnajdzie nas mąż? Nie mam z nim chwilowo kontaktu, chyba jeszcze nie kupił meksykańskiego numeru. Razem coś wymyślimy.

Maria ma ciocię w Stanach. Ale nie pamięta, w jakim mieście. Jedno wie na pewno: w Hondurasie nie da się żyć. Nie można spacerować samotnie po ulicach, nie można wychowywać dzieci ani godnie zarabiać na chleb. Twierdzi, że jako rodzina byli prześladowani przez brata męża, który gwałcił jej córki i teraz mści się na nich, bo poinformowali policję.

Akta, relacje, nekrologi

O przemocy seksualnej mówi też Eli z Sal­wadoru: najpierw żyła w przemocowym małżeństwie, a po rozstaniu z mężem wpadła w łapy gangu. Opowiada, że dwa dni i dwie noce trzymali ją w jakimś baraku. A potem straszyli, że zrobią to samo z jej córką, jeśli się poskarży.

Bo 24-letnia Eli ma 11-letnią córkę. – W mojej wsi dziewczynki szybko dojrzewają, szybko znajdują męża i od razu rodzą. Moja najlepsza przyjaciółka miała 12 lat, gdy została matką – wspomina. Teraz też jest w ciąży, trzeci miesiąc, z kolejnym partnerem. Razem wybrali się w drogę po lepsze życie. Córka została z babcią w Salwadorze. – Potem pomyślę, jak ją ściągnąć, gdy już się urządzimy – deklaruje.

Eli liczy, że dostanie azyl, bo wiele razy zgłaszała przemoc domową i ma poświadczenia. Ale czy to wystarczy, jeśli zdarzenia miały miejsce kilka lat temu, a jej były mąż jest już obywatelem USA, bo ożenił się z Amerykanką? Eli zadaje mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. Ale w kościele Asunción od rana do nocy służą radą prawnicy z Meksyku i USA.

W kolejce do nich stoi Luz, samotna matka z dwójką dzieci. Mąż poszedł za pracą do USA, nigdy nie wrócił i nie płacił alimentów. Luz chce się dowiedzieć, czy rząd USA może jej pomóc w tym rodzinnym konflikcie.

Tony, wolontariusz z San Francisco (jego rodzice pochodzili z Meksyku), wyjaśnia zdezorientowanym, że największe szanse na azyl mają ci, którzy zostali przemocą wysiedleni, byli ofiarami porwań i tortur, dostawali groźby utraty życia, a ich sprawy mają solidną dokumentację. Jak np. członkowie mniejszości seksualnych, których w karawanie jest dużo, a ich pokaleczone ciała są dowodem na brak tolerancji.

Albo rodzina M. z San Vicente w Salwadorze. Ucieka wraz z mężem, dwoma córeczkami i mamą. Reszta rodziny albo została zabita, albo się ukrywa. – Mamy ze sobą dowody, akta sprawy, relacje prasowe, nekrologi bliskich, nie wrócimy tam, to kraj śmierci – mówi M.

Nie wiadomo, ile z tragicznych historii jest prawdą, a ile to opowieści stworzone na potrzeby urzędników. Najgorszą myślą jest ta, że przemoc z Ameryki Środkowej jest tak powszechna, iż nie trzeba żadnej wyobraźni, by konstruować takie historie.

Złapać „Bestię”

Maria Garibo García, doktorantka z Puebli, rok temu poszła zrobić wywiady z migrantami do swojej pracy doktorskiej. „Najlepiej będzie, jak sama zobaczysz, jedź z nami” – usłyszała. Nie zastanawiając się, w szpilkach i z teczką pod pachą, wskoczyła do „Bestii”. Z grupą kilkuset kobiet i mężczyzn uczestniczyła w podróży aż pod granicę z USA w Tijuanie.

Dlaczego pociągiem? – Bo tak jest bardziej radykalnie, w ten sposób migranci alarmują, że ich życie i zdrowie jest zagrożone, że jak dotąd żaden rząd nie próbował rozwiązać ich problemu w sposób długotrwały. Być zauważonym, przekraczać granice z godnością i legalnie: to główne cele karawany – mówi Maria.

– Czy wiesz, jak trudno wskoczyć do pędzącego pociągu? – kontynuuje. – „La Bestia” nie służy do wożenia ludzi. Ona po prostu jedzie, setki ludzi uczepionych drzwi i dachu to nie jest problem linii kolejowych. Na niektórych postojach udało mi się wybłagać, żebyśmy mogli skorzystać z toalety, odświeżyć się, kupić coś do jedzenia.

– Po wielu dniach takiej podróży uświadomiłam sobie, że już nie jestem tą samą osobą – mówi Maria. – Musiałam nauczyć się sikać w trakcie jazdy, zawieszona między wagonami. Zaczęłam śmierdzieć, miałam zniszczone ubranie, byłam głodna, zmęczona i spragniona. Nie myśl, że ludzie, których prosiliśmy o kąt do spania, chętnie otwierali nam drzwi. Oberwani tułacze ze Środkowej Ameryki są na ostatnim miejscu w łańcuchu społecznym.

Tapachula, Arriaga, Tenosique, potem Puebla, miasto Meksyk, Guadalajara, Torreón, Saltillo i dalej do przygranicznych miast: Tijuany, Juárezu, Nuevo Laredo, Reynosy – to szlaki pociągów towarowych przez Meksyk, które zbiorczo zyskały miano „Bestii”. Codziennie jedzie nimi kilkuset ludzi. Z lekkim bagażem i niewielkimi zasobami finansowymi, większość słabo orientuje się na mapie Meksyku i w trasach kolejowych. Byle najdalej na północ.

– Zaskoczyło mnie, jakim szacunkiem traktuje się tam kobiety – mówi Maria. – One i dzieci zawsze siedzą w środku, dla bezpieczeństwa, pomaga się im. Czułam się bezpiecznie, choć nikogo nie znałam i byłam jedyną Meksykanką. Piłam, gadałam i cierpiałam upał razem z nimi, głodowałam, byłam poniżana i mierzona wzrokiem jak oni. Nikt, kto tego nie przeżył, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jakie to uczucie, być tak zależnym od dobrej woli innych.

Kubek gorącej kawy

Czasami, po złych doświadczeniach, zachowują się jak ścigane zwierzęta, są nieufni, zdezorientowani. Polują na nich gangi i policjanci. Przy południowej granicy są w dobrej kondycji zdrowotnej, dopiero zaczęli podróż – na północ dotrą inni ludzie.

Ana Rubio Reyes widzi migrantów, którzy dotarli do Guadalajary. Rano i wieczorem, gdy jest najzimniej, Ana wychodzi z grupą wolontariuszy na ulice, proponując kubek herbaty. Widzi ludzi, którzy stracili skromny dobytek, zdrowie, nadzieję. Kolejne brudne ciało na chodniku. Ich wzrok się zmienia, gdy dostają coś do jedzenia. „Miłość i sprawiedliwość nie istnieje w tej podróży” – mówią.

Kiedyś Ana znalazła na ulicy Gwatemalczyka. „Trzy dni leżał. Nie jadł, nie korzystał z łazienki, umierał. Gdy go znaleźliśmy, nie chciał iść do szpitala, bał się deportacji. Powiedział, że okradli go, pobili i zrzucili z pociągu. Był w sytuacji tragicznego wyboru: śmierć na ulicy albo pomoc i powrót tam, skąd uciekał. Z tego, co wiem, został deportowany. Taka jest procedura. Nie rozumiem jej. Ale robię, co mogę. A mogę dać kubek gorącej kawy” – mówiła Ana na konferencji „Migración y Salud Sociedad, Tiempo y Espacio”, która odbyła się w Puebli w styczniu tego roku.

W Meksyku – na portalach społecznościowych i w mediach – słychać często krytykę i zdegustowanie tym, że żebrzący uchodźcy są obecni w meksykańskich miastach: to nie są migranci, tylko przebierańcy, nie dawajmy im pieniędzy, to ich tylko zachęca do żebrania.

Maria, która wskoczyła do „Bestii”, doprowadziła grupę migrantów do Tijuany. Tych, którzy mieli szansę na azyl w USA, odstawiła na przejście graniczne. Wróciła samolotem, po królewsku. Dopiero po wszystkim przyznała się rodzicom, co przeżyła.

Mówi, że nie może już słuchać o migrantach naciągaczach: – Nikt z ludzi, z którymi rozmawiałam, nie marzył o tym, by zostawić dom i podróżować na dachu pociągu.

Z danych Amnesty International wynika, że w regionie znacząco maleje liczba migrantów ekonomicznych do Stanów. Rośnie za to liczba migracji wymuszonych, głównie za sprawą przemocy, przestępczości i niewydolności państw Ameryki Środkowej w zapewnieniu bezpieczeństwa swym obywatelom. Liczba Meksykanów, którzy próbują dostać się do USA z powodów bytowych, też znacząco spada. W ostatnich latach po 7-10 tys. Meksykanów występowało o azyl w Stanach, motywując to strachem przed zorganizowaną przestępczością.

Z daleka od kamer

Pueblo Sin Fronteras – organizacja wspierająca Viacrucis Migrante – uważa, że człowiek ma prawo szukać najlepszego miejsca do życia. „Migracja to nie przestępstwo” – deklaruje. Stąd w karawanie biorą udział nie tylko autentyczni migranci, ale też aktywiści. Wielka karawana, której towarzyszy zainteresowanie mediów i wolontariuszy, jest dość bezpieczną formą podróżowania przez Meksyk.

W pozostałych dniach roku migranci narażają życie i zdrowie, z daleka od spojrzeń kamer.

W 2016 r. liczba zatrzymanych na terenie Meksyku uciekinierów z południa przekraczała średnio 500 dziennie. Wprawdzie działania tutejszego rządu doprowadziły do zmniejszenia nielegalnych podróżnych na grzbiecie „La Bestii”, ale zdeterminowani biedacy zaczęli wybierać bardziej niebezpieczne drogi, kontrolowane przez gangi.

Królowie tych mniej uczęszczanych dróg biorą łapówki za przejazd, okradają, wymuszają usługi seksualne, czasem porywają dla okupu. Wielu podróżnych skończyło jako ofiara handlu ludźmi (do branży seksualnej), członkowie gangów lub niewolnicy w posiadłościach mafiosów. Amnesty International szacuje, że 20 tys. rocznie jest porywanych dla pieniędzy. Migranci to towar jak każdy inny, ma swoją wartość: okup wynosi 3-5 tys. dolarów amerykańskich.

Na antenie stacji radiowych w Meksyku oddaje się czasem głos krewnym, szukającym ojców, synów, mężów, córek, którzy tu gdzieś zaginęli i nikt ich nie szuka. W grudniu kraj mariachi przemierzy Caravana de Madres de Migrantes Desaparecidos – pochód matek z południa, szukających zaginionych dzieci.

Niektórzy twierdzą, że przerzut przez Meksyk w całości kontrolują kartele.

Trójkąt meksykański

W 2010 r. w meksykańskim stanie Tamaulipas odkryto zwłoki 72 przybyszów z Ameryki Środkowej. Sześć miesięcy później w tym samym miejscu odnaleziono kolejne 193 ciała. Rok potem, w sąsiednim stanie, szczątki 47 osób. Podejrzewa się, że to migranci, którzy nie mieli rodzin w Stanach, gotowych zapłacić okup. A ilu zniknęło bez śladu?

Trójkąt bermudzki, jakim stał się Meksyk dla banitów z południa, ma swoje tajemnice.

W tym samym stanie Tamaulipas, graniczącym z USA, w ciągu jednego tylko miesiąca tego roku odnaleziono 600 żywych uciekinierów, większość z Ameryki Środkowej, stłoczonych na niewielkiej przestrzeni, czekających na możliwość nielegalnego przerzutu do Teksasu. Kolejnych 198 znaleziono upchniętych w ciężarówkach. Innych w przyczepach. Odwodnionych, niedożywionych. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Większość zapłaciła organizatorom tego przemytu.

Odnalezionych rząd Meksyku deportuje do kraju pochodzenia – w 2017 r. było to, według oficjalnych statystyk, ponad 80 tys. osób. Organizacje praw człowieka twierdzą, że podczas deportacji dochodzi do łamania prawa (rozdzielania rodzin, przetrzymywania w nieludzkich warunkach, nieinformowania o możliwości wystąpienia o azyl). Do tego bicie, poniżanie, odbieranie rzeczy osobistych, pieniędzy. I na koniec deportacja, choć większość zgłaszała obawę o życie i zdrowie w kraju pochodzenia.

„Byłem deportowany 27 razy. Agentów Instituto Nacional de Migración nie interesowało, czemu uciekłem z ojczyzny. Śmiali się ze mnie” – takie zeznanie 23-letniego Honduranina zanotowali ankieterzy Amnesty International w 2016 r. Mężczyzna twierdził, że uciekł z gangu, do którego został przymusowo wcielony w wieku 13 lat. Mówił, że za ucieczkę grozi mu śmierć.

Obciążenie specyficzne

Tony – wolontariusz z San Francisco, który przybył do Puebli z grupą przyjaciół – uważa, że to tutaj, w połowie drogi, jest najlepszy moment, by wyjaśnić wątpliwości i w razie czego namówić migrantów na inne rozwiązania: powrót do kraju, staranie się o legalny pobyt w Meksyku, ewentualnie skompletowanie dokumentów do wystąpienia o azyl w Stanach.

– Ludzie mają prawo do godnego życia, do skorzystania z szansy, jaką daje prawo – mówi Tony. – Niektórzy zarzucają nam, że jesteśmy szpiegami rządu USA, by odsiać „fałszywych uchodźców”. Nic z tych rzeczy. Nie zgadzam się z polityką Trumpa. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie możemy przyjąć wszystkich uchodźców. Sytuacja jest tragiczna.

W jednym z licznych tweetów komentujących tegoroczną karawanę prezydent Trump zagroził, że USA nie przyjmą uchodźców i Meksyk ma obowiązek powstrzymania tych ludzi przed dotarciem do granicy.

Tymczasem od 2016 r. w okolicach przygranicznych meksykańskich miast ­Tijuany i Mexicali obserwuje się nowe zjawisko: schroniska i centra pomocy przyjmują obywateli Haiti, Konga, Ghany, Senegalu, Somalii i Mali.

„Meksyk otrzymał szczególne miejsce na mapie świata: jest krajem pochodzenia wielu emigrantów, ale też miejscem tranzytowym dla rzeszy ludzi z krajów, gdzie jest przemoc i przestępczość zorganizowana – mówiła dr Maria de Lourdes Rosas López z Uniwersytetu ­UPAEP w Puebli na konferencji o migracji. – I z tym specyficznym obciążeniem musi sobie jakoś poradzić”.©

Autorka jest dziennikarką, podróżniczką i blogerką. Od kilku lat mieszka w Meksyku. Wkrótce nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie ukaże się jej książka pt. „To jest mój macho. Kobieta w Meksyku”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2018