Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Coś zawsze jest na rzeczy, gdy ludzie zabierają na manifestacje nie swoje flagi. Powiewa się sztandarami silniejszych lub tych, z którymi wiąże się nadzieje: albańskimi w Kosowie, polskimi na Ukrainie, unijnymi na prodemokratycznych wiecach. Kiedy w piątek 31 stycznia o godz. 23 czasu lokalnego Zjednoczone Królestwo – jako pierwsze państwo w historii – opuszczało Unię Europejską, pod parlament w Londynie wielu zwolenników brexitu przyniosło flagi amerykańskie. Tak jakby słynna „Union Jack”, łącząca symbolikę angielską, szkocką i irlandzką, nie wystarczała nawet w chwili, która miała być demonstracją brytyjskiej niezależności.
Trudno o bardziej dosadny symbol spadku znaczenia Wielkiej Brytanii: w ostatnim dniu jej 47-letniego członkostwa w Unii – oprócz opisywania przygotowań do „najwspanialszego momentu w nowoczesnej historii naszego wielkiego narodu” (słowa polityka Nigela Farage’a, przeciwnika Brukseli) – prasa komentowała tu sekretarza rolnictwa USA, który zapowiedział, że na brytyjskie stoły powinny trafić płukane w chlorze amerykańskie kurczaki. Obawa przed tym, że wolny od unijnych zobowiązań Londyn, negocjując nowe umowy handlowe, będzie zawierał niepopularne kompromisy, przyćmiła radość połowy Brytyjczyków z długo wyczekiwanego brexitu.
Dla zwolenników brexitu wieczór 31 stycznia miał być okazją do radości. Setki ludzi przyszło na plac pod parlamentem. Oglądano film o członkostwie kraju w Unii (klaskano, gdy na ekranie pojawiła się Margaret Thatcher, buczano, gdy pokazywano Tony’ego Blaira). Byli przebrani za Churchilla i postać Britanii, kobiecej personifikacji kraju. Impreza skończyła się jednak dość szybko – jeszcze przed północą skwer powoli pustoszał, a centrum Londynu powróciło do rytmu zwykłej piątkowej nocy.
Czytaj także: Rano po brexicie mgła nad Kanałem znów zasłoni Brytyjczykom kontynent. Świat się jednak nie skończy, bo wciąż panować będzie ona - Marcin Żyła o królowej Elżbiecie
Lęk przed niepewną przyszłością politycy usiłowali przykryć słowami i symboliką. 31 stycznia premier Boris Johnson wygłosił do narodu pojednawcze przemówienie. Ale już trzy dni później, występując w monumentalnych wnętrzach Old Royal Naval College w Greenwich, symbolizujących dawną potęgę Brytanii, ostrzegł Brukselę, że podczas rozmów o przyszłych relacjach nie będzie dążył do porozumienia „za wszelką cenę”. Jego mowa – pełna odniesień do przeszłości i dość szczegółowych (a czasem, jak fragmenty o ochronie słoni, wręcz absurdalnych) przykładów sytuacji, gdzie, zdaniem Johnsona, to Unia jest w tyle za Wielką Brytanią – kontrastowała ze słowami unijnego negocjatora Michela Barniera. Przekaz z Brukseli do Londynu jest jasny: chcemy przyjaźni, ale tak dobrze jak w Unii nie będzie wam nigdy. Barnier potwierdził też, że przyszły układ handlowy nie obejmie Gibraltaru, brytyjskiego terytorium zamorskiego, o którego status Brytyjczycy spierają się z Hiszpanią.
Nicola Sturgeon, pierwsza minister Szkocji – kraju, którego mieszkańcy w 2016 r. zagłosowali za pozostaniem w Unii – zapowiedziała już, że ponowne referendum w sprawie niepodległości tego kraju odbędzie się jeszcze w tym roku (nie zgadza się na to rząd w Londynie). Jedność Zjednoczonego Królestwa może być zagrożona. I Bruksela, i Edynburg mogą więc wkrótce zmusić Borisa Johnsona do złagodzenia buńczucznego tonu. W końcu wciąż około połowy Brytyjczyków nie chciało opuszczać Unii. Wielu z nich podpisałoby się pod wiadomością, którą w dzień brexitu wyświetlono na białych klifach Dover. Obok fragmentu unijnej flagi była prośba do Europejczyków z kontynentu: „To jest nasza gwiazda. Opiekujcie się nią”.
Wcześniejsza wersja korespondencji Marcina Żyły dostępna w serwisie "Tygodnika Powszechnego"