Podzielone Królestwo

Trochę śmiechu, ale więcej strachu: emocje dominowały na Wyspach przed i po referendum. A najbardziej zaskoczeni decyzją, którą podjęli Brytyjczycy, byli… oni sami.

27.06.2016

Czyta się kilka minut

Dzień po referendum: radość i gorycz na ulicach Londynu, 24 czerwca 2016 r. / Fot. Kevin Coombs
Dzień po referendum: radość i gorycz na ulicach Londynu, 24 czerwca 2016 r. / Fot. Kevin Coombs

Jeszcze o ósmej wieczorem w dniu referendum „The Frontline” – londyński klub korespondentów wojennych – nie wydaje się najlepszym miejscem do oczekiwania na wyniki głosowania.

W niewielkim pokoju z barem, urządzonym na pierwszym piętrze ciasnej kamieniczki nieopodal dworca Paddington, trwa w najlepsze dyskusja o najważniejszym, zdaniem bywalców, dzisiejszym wydarzeniu: porozumieniu rządu Kolumbii z lewicową partyzantką, które ma zakończyć trwający tam od sześciu dekad konflikt.

Trzy godziny później telewizja Sky News podaje wyniki referendum z pierwszego okręgu wyborczego: z Gibraltaru, który opowiedział się za pozostaniem w Unii. Rozmowy cichną. Potem są wyniki z Newcastle-upon-Tyne – ten dystrykt w Anglii, ale blisko granicy ze Szkocją, też chce zostać. Seria oklasków. Dalej Orkady – wyspy na Atlantyku głosują za Europą. Okrzyki radości. Clackmannanshire: też za Unią.

– Nie mam pojęcia, gdzie jest Clackmannanshire – mruczy jeden z korespondentów, ongiś wsławiony depeszami z wojen bałkańskich. A tymczasem hrabstwo Clackmannanshire leży w Szkocji. Ta okoliczność za chwilę okaże się bardzo ważna.

Na razie nic nie zapowiada wstrząsu. Niektórzy goście, uspokojeni pierwszymi rezultatami, zaczynają zbierać się do domu.
Nie usłyszą, gdy kilka minut po północy prezenter ogłosi pierwszy okręg, który zagłosował za wyjściem z Unii. Kurs funta poszybuje w dół.

Rano wszyscy obudzą się jakby w innym kraju.

Tryumf i niedowierzanie

W miniony piątek, już po podliczeniu głosów, okazało się, że niewielka większość Brytyjczyków – prawie 52 proc. – opowiedziała się za opuszczeniem Unii Europejskiej przez Zjednoczone Królestwo. Frekwencja wyniosła 72 proc. „Jakże szybko to, co wydawało się nie do pomyślenia, stało się niemożliwe do cofnięcia” – napisze tego dnia tygodnik „The Economist”.

Potem wszystko działo się już tylko szybciej.

Premier David Cameron, który namawiał do głosu za Unią, zapowiedział, że przed październikiem poda się do dymisji. Komentarz internauty: „Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci narzekać, że miałeś w pracy zły dzień, pociesz się, że nie jesteś Cameronem i niechcący nie wyprowadziłeś Wielkiej Brytanii z Unii”.

Liderzy obozu przeciwników członkostwa w Unii tryumfowali – szybko jednak powstało wrażenie, że zaczynają się wycofywać ze składanych jeszcze wczoraj obietnic „raju bez Europy”. Nigel Farage, przywódca Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), już w telewizji śniadaniowej przyznał, że nie może zagwarantować, iż brytyjska składka na Unię będzie odtąd, jak obiecywano podczas kampanii, przeznaczana na publiczną służbę zdrowia. Dodajmy, że publiczna służba zdrowia ma na Wyspach opinię fatalną – i jest ona w dużej mierze uzasadniona.

Jakby przestraszony reakcją opiniotwórczych dzienników – w przypadku Brexitu już od miesięcy przewidywały one gospodarczy kryzys – inny czołowy eurosceptyk (oraz, być może, przyszły premier) Boris Johnson zaapelował nawet o... głęboką współpracę z Unią.

Johnson uznał też, że Londyn nie powinien rozpoczynać w Brukseli oficjalnej procedury wyjścia z Unii [jak by to miało wyglądać, patrz tekst Olafa Osicy – red.]. Zgodnie z art. 50 traktatu o Unii, uruchomiłoby to bowiem tryb „bez hamulca awaryjnego” – i jeśli w ciągu dwóch lat obie strony nie porozumiałyby się w kwestii warunków rozwodu, nastąpiłby on i tak (a interesy między sobą – rzecz wszak kluczowa – obie strony musiałyby prowadzić w oparciu o ogólne zasady Światowej Organizacji Handlu).

Brytyjczykom do rozmów o pozostaniu wcale nie jest spieszno. Według byłego wysokiego rangą dyplomaty, cytowanego przez radio BBC, w Londynie – stolicy państwa, które swoją potęgę zbudowało na handlu – nie ma obecnie więcej niż 20 doświadczonych negocjatorów w tej dziedzinie.

– Wynik referendum oznacza, że przez najbliższe dwa lata, zamiast zajmować się problemami świata, Unia i Zjednoczone Królestwo będą skoncentrowane na swoim rozwodzie. On zaś, po 43 latach naszego członkostwa we wspólnej Europie, będzie bardzo trudny – komentuje dla „Tygodnika” Ian Bond z think tanku Centre for European Reform. – Wystarczy spojrzeć na znaczenie londyńskiego City dla europejskich finansów. Stan niepewności, który teraz nastąpi, wywrze złe skutki nie tylko na brytyjskiej, ale też na europejskiej gospodarce.

Kraj bez liderów

Zdaniem Iana Bonda, byłego ambasadora Wielkiej Brytanii na Łotwie, w ostatnich latach przybywa Europejczyków, którzy podejrzliwie patrzą na dalszą integrację. – Unia Europejska w obecnym kształcie nie będzie już dążyć do głębszego zbliżenia politycznego – mówi Bond „Tygodnikowi”. – Wyjście Wielkiej Brytanii osłabi też znaczenie Europy, np. w relacjach z Rosją.

Nic więc dziwnego, że liderzy niektórych najważniejszych państw Unii (ale nie Niemiec!), chcąc uniknąć efektu domina, naciskają na Londyn, aby Brexit nastąpił jak najszybciej. Zjednoczone Królestwo czeka teraz długi okres ekonomicznej niepewności, z której skali Brytyjczycy zaczęli zdawać sobie sprawę odrobinę za późno.
W nocy z czwartku na piątek, trzy godziny po zamknięciu punktów głosowania, liczba wyszukiwań w Google hasła „Co się stanie, gdy opuścimy Unię?” wzrosła aż trzykrotnie. A pytanie „Co to jest Unia?” było drugim najczęściej wpisywanym w wyszukiwarkę dzień po referendum.

Głosowanie pokazało też nowe podziały w społeczeństwie. Za opuszczeniem Unii opowiedziała się większość okręgów w Anglii i Walii; za pozostaniem – Szkocja, Irlandia Północna, sam Londyn, a także ludzie młodzi.

Uwzględniając frekwencję, o Brexicie – najważniejszej decyzji od pokoleń – zadecydowały więc głosy nominalnie 36 proc. wszystkich uprawnionych do głosowania. Ci rozczarowani wynikiem zaczęli mówić o „kradzieży Europy”, zwołując na sobotę 9 lipca wielką demonstrację w centrum Londynu.

Teraz Zjednoczone Królestwo zdaje się tkwić w największym od dekad kryzysie politycznym. Premier Cameron i kanclerz skarbu George Osborne, którzy kilka lat temu wymyślili przegrane właśnie referendum – jako sposób na zneutralizowanie eurosceptycznych nastrojów w ich macierzystej Partii Konserwatywnej – w miniony weekend zapadli się pod ziemię. Także ci, którzy namawiali do wyjścia z Unii – jak Boris Johnson, konserwatysta i oponent Camerona – okazali się nie mieć żadnego planu. Z kolei opozycyjna Partia Pracy – której lidera, Jeremy’ego Corbyna, partyjni koledzy zaczęli oskarżać o sabotowanie kampanii za członkostwem w Unii – pogrąża się w wewnętrznych sporach.

Jak do tego wszystkiego doszło?

Zmiany zbyt szybkie 

Helen, 48-letnia pracownica prywatnej firmy przemysłu zbrojeniowego, głosowała za członkostwem w Unii. Jej słowa mówią jednak wiele o lękach związanych z najważniejszym tematem kampanii przed referendum: masową imigracją.

– Pamiętam czasy, kiedy w kraju były tylko dwa kanały telewizji – opowiada Helen „Tygodnikowi”. – Wszyscy oglądaliśmy te same programy, mieliśmy tych samych bohaterów. Było to państwo jednorodne tożsamościowo. Kiedy w latach 80. zaczynałam pracę, rządzili nim absolwenci Eton, z wyjątkiem premier Margaret Thatcher niemal wyłącznie mężczyźni. Wielka Brytania, jak wtedy mówiono, była krajem chrześcijańskim.

Teraz za opuszczeniem Unii opowiedzieli się w większości ludzie w wieku powyżej 50. roku życia. Nieeleganckie, lecz dobrze oddające gorycz młodszych i proeuropejsko nastawionych Brytyjczyków zestawienie pokazuje, że najdłużej z decyzją o Brexicie będą żyć ci, którzy chcieli jej najmniej.

Helen ma na to wszystko wyjaśnienie.

– Nawet ja, kiedy przejeżdżam przez angielskie miejscowości, w których wyrosły meczety, czuję, że nie zdążyłam się jeszcze do tego przyzwyczaić. A co dopiero starsi? – tłumaczy. – Zmiany dzieją się dla nich za szybko. Tak, imigranci pomagają naszej gospodarce. Ale kiedy mój syn zapytał, z dziecięcej ciekawości, dlaczego kobiety, które mijamy na ulicy, zasłaniają twarze chustami, miałam kłopot z prostą odpowiedzią.


CZYTAJ TAKŻE:

NORMAN DAVIES, historyk: Brexit to katastrofalny błąd, jego koszt będzie ogromny.

W Wielkiej Brytanii jest około miliona Polaków. Od 23 czerwca nie wiedzą, jak będzie wyglądać ich przyszłość.

Z punktu widzenia Polski najważniejsze jest dziś pytanie: jak być uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem wydarzeń, które mogą przebudować zarówno Unię, jak też sojusze polityczne w Europie. Tekst Olafa Osicy.


Przeciw establishmentowi

Za wymowny symbol brytyjskiego głosowania można uznać wypowiedź Michaela Gove’a, jednego z czołowych konserwatystów i przeciwników członkostwa w Unii. Na kilka dni przed referendum, znużony reagowaniem na dane i prognozy statystyczne, z których większość ostrzegała przed recesją po Brexicie, oświadczył on, że „Brytyjczycy mają dość ekspertów”.

Słowa Gove’a – a także gra na emocjach wyborców i manipulacje, których podczas kampanii dokonywali przeciwnicy Unii (np. przekonując, że Wielkiej Brytanii grozi przybycie milionów „muzułmańskich imigrantów” z Turcji, która stanie się kolejnym członkiem Unii) – sprawiły, iż niektórzy komentatorzy zaczęli mówić o „czasie post-prawdy”, w który wkracza brytyjska polityka.

Czyli takim, w którym fakty liczą się najmniej.

– Populizm istniał tu już wcześniej. Aby dotrzeć do jego źródeł, należałoby cofnąć się o wiele lat – mówi „Tygodnikowi” Jennifer Jackson-Preece, politolożka z London School of Economics (uczelni, która jak żadna inna wpływa na kształt brytyjskiej polityki i gospodarki). – Ma on teraz wiele wspólnego z różnicą pokoleniową i efektem globalizacji. A ściślej mówiąc z tym, kto jest postrzegany jako jej beneficjent, a kto jako jej przegrany.

Do tych pierwszych zaliczają się mieszkańcy dużych miast, zwłaszcza Londynu, zatrudnieni w sektorze finansowym lub prowadzący własne biznesy. Przegrani – to z kolei dawni pracownicy przemysłu ciężkiego. Dla tych drugich, uważa Jackson-Preece, w referendum nie musiało być ważne pytanie o Unię – głosowanie potraktowali oni jako protest przeciw znienawidzonemu „establishmentowi”. Także przemysłowe okręgi południowej Walii, w której właśnie zamykana jest ostatnia huta, chciały wyjścia z Unii.

Jennifer Jackson-Preece: – Na poziomie międzynarodowym martwi mnie rosnący izolacjonizm. To nie jest właściwa odpowiedź. Może podbija teraz serca ludzi, ale nie przybliża nas do rozwiązania kłopotów. Jedyne wyjście to rozwiązywać problemy, a nie straszyć nimi innych.

Czas referendów?

Z kolei zdaniem Susi Denninson z londyńskiego biura think tanku European Council on Foreign Relations, Brexit wzmocni tendencje odśrodkowe w pozostałych 27 państwach Unii.

– Przeprowadzaliśmy niedawno badania na temat nowo powstałych partii politycznych w Europie, zwłaszcza tych o charakterze skrajnym. Naliczyliśmy aż 32 potencjalne referenda, do których mogą dążyć takie skrajne partie, zarówno prawicowe, jak też lewicowe, w krajach UE – mówi „Tygodnikowi” Denninson.

Eksperci dodają jeszcze jedno: Brexit to w dużej mierze efekt wielu lat publikowania fałszywych lub wręcz kłamliwych informacji na temat Unii na łamach większości tytułów brytyjskiej prasy.

Wybór najbardziej absurdalnych mitów Komisja Europejska opublikowała właśnie w internecie. Znalazły się tam informacje, jakoby Bruksela przygotowywała listę arystokratów, których zadaniem będzie stała kontrola jakości wina (tak pisał „Daily Telegraph” w 1993 r.). Albo że banany nie powinny być zbyt okrągłe (to z kolei publikacja bulwarówki „The Sun” z 1998 r.). Albo wreszcie, że banknoty euro powodują impotencję, zaś krowy będą musiały nosić specjalne pieluchy (to „Daily Mail” w 2002 i 2014 r.). I tak dalej...

Starzy kontra młodzi

W miniony czwartek, przed wyjściem na głosowanie, Teresa Hicks, 68-letnia emerytowana pracownica służby cywilnej, ubrała sukienkę z Union Jack, a na ramiona nałożyła chustę z krzyżem św. Jerzego (jednym z symbolów Anglii). Chwyciła też w dłoń plakat z napisem „23 czerwca – Dzień Niepodległości”.

Kwadrans później była szczerze zdziwiona, że komisja wyborcza w jej rodzinnym miasteczku Stevenage w hrabstwie Hertford, uprzejmie wyprosiła ją z lokalu wyborczego, uznając kobietę za „nieodpowiednio ubraną”. „To dyskryminacja” – oświadczyła pani Hicks lokalnym dziennikarzom.

W Chichester na południu Anglii policjanci interweniowali w przypadku 59-letniej kobiety, która przychodzącym na głosowanie pożyczała długopisy – strasząc, że jeśli zagłosują za wyjściem z Unii za pomocą ołówka, ich krzyżyk zostanie potem przez komisję wymazany gumką.

I jeszcze jeden obrazek, również z małego angielskiego miasteczka. „Zabrałem na głosowanie swoją 93-letnią niewidomą babcię – napisał na Twitterze niejaki Keith Adams. – Przy urnie zapytała głośno: »Gdzie postawić krzyżyk za wyjściem?«. Odpowiedział jej chór chętnych do pomocy ludzi z kolejki”.

To właśnie w takich miejscowościach Anglii – często postprzemysłowych, zamieszkanych przez starszych mieszkańców, gdzie imigrantów jest najmniej – decydował się wynik referendum. Poparcie dla Brexitu można też interpretować jako wotum nieufności dla koncepcji państwa obywatelskiego, rozwijanej na Wyspach od czasów Tony’ego Blaira. Jej filarami miała być, równocześnie, wielokulturowość oraz przywiązanie obywateli Zjednoczonego Królestwa do dwóch tożsamości: państwowej (brytyjskiej) i narodowej (angielskiej, szkockiej, ostatnio także np. polskiej).

„Nigdy nie oszacujemy skali utraconych szans, przyjaźni, małżeństw i doświadczeń, których nam zabroniono. Swoboda przemieszczania się została nam zabrana przez naszych rodziców, wujków i dziadków, którzy wymierzyli cios [naszemu] pokoleniu, i bez tego tonącemu w długach swoich poprzedników” – napisał w komentarzu jeden z młodych czytelników dziennika „Financial Times”.

Czy rzeczywiście Brexit będzie oznaczać zniesienie np. swobody przemieszczania się, tego oczywiście nie wiadomo. Ale głos ten dobrze oddaje chyba nastroje wśród ludzi młodych, którzy masowo głosowali za pozostaniem w Unii.

Upadek imperium, odcinek 2

Gdy powstają Anglicy, reagują ich sąsiedzi z północy.

Za pozostaniem w Unii opowiedziało się w głosowaniu dwie trzecie Szkotów. Taki rezultat oznacza niemal pewne drugie referendum w sprawie niepodległości (pierwsze, w 2014 r., wygrali nieznaczną przewagą unioniści). Inaczej niż politycy w Londynie, którzy ociągają się z formalnym rozpoczęciem procedury wyjścia z Unii Europejskiej, Nicola Sturgeon – przewodnicząca Szkockiej Partii Narodowej i premier autonomicznego rządu lokalnego – wzięła się już do pracy. W weekend zagroziła, że Szkocja – konkretnie: jej lokalny parlament – może zablokować Brexit (prawnicy są podzieleni, czy to formalnie możliwe).

Szkoci stoją przed nie lada problemem. Gdyby ogłosili niepodległość, musieliby – jako nowe państwo – od początku starać się o członkostwo w swej ukochanej Unii. Zajęłoby to co najmniej kilka lat. Wśród pomysłów, jak temu zaradzić, pojawił się nawet taki: niech Anglia, Walia i Irlandia Północna ogłoszą wspólnie niepodległość; Szkocja pozostałaby wtedy jedyną częścią Zjednoczonego Królestwa – oraz członkiem Unii.

Tymczasem nazajutrz po referendum ambasada Irlandii w Londynie odnotowała wzmożoną liczbę telefonów z pytaniami o możliwość starania się o obywatelstwo tego kraju. W samej Irlandii Północnej – jednej z czterech części Zjednoczonego Królestwa – referendum ujawniło bowiem dawne katolicko-protestanckie resentymenty. Przywódcy partii Sinn Fein zaapelowali o plebiscyt w sprawie granicy z Republiką Irlandzką – dotąd bowiem granica ta traciła na znaczeniu i choć irlandzka wyspa pozostawała podzielona, to członkostwo obu jej części w Unii łagodziło ten podział. Teraz wracają obawy przed odrodzeniem się konfliktu, w którym tylko w drugiej połowie XX wieku zginęło kilka tysięcy ludzi.

Chwieje się w posadach również brytyjskie imperium zamorskie – a raczej to, co z niego pozostało. Bo chyba nigdzie w „brytyjskim świecie” perspektywa Brexitu nie przynosi tyle smutku, co w małym Gibraltarze – enklawie królestwa na Półwyspie Iberyjskim, gdzie za Unią zagłosowało aż 96 proc. mieszkańców.

Hiszpania zaproponowała już Wielkiej Brytanii wspólną kontrolę nad półwyspem. Oficjalnie zresztą Madryt nigdy nie wyrzekł się władzy nad terytorium, które od 1713 r. jest pod kontrolą Wielkiej Brytanii. „Hiszpańska flaga powiewająca nad Skałą [popularne określenie Gibraltaru – red.] to perspektywa, która jeszcze nigdy nie wydawała się taka bliska jak teraz” – mówił w miniony piątek José Manuel García-Margalló, szef hiszpańskiej dyplomacji.

Rybka czy akwarium

Tymczasem pierwsze dni po referendum upływały także pod znakiem petycji.

Aż 3,7 mln Brytyjczyków podpisało się do minionego poniedziałku pod żądaniem przeprowadzenia powtórnego referendum w sprawie członkostwa w Unii. Choć komisja Izby Gmin usunęła kilkadziesiąt tysięcy podpisów, uznając je za złożone w sposób nieuczciwy, parlament będzie musiał jakoś się odnieść do prośby tak wielu obywateli.

Popularność zyskuje również inna, bardziej żartobliwa propozycja: ogłoszenia niepodległości Londynu. Brytyjska stolica głosowała za Unią, a Sadiq Khan, burmistrz miasta – jak dotąd największego i najbardziej kosmopolitycznego w całej Unii – pospieszył od razu uspokoić ponad milion mieszkających tutaj imigrantów, że „są tu mile widziani”. Rekordy popularności bije schemat londyńskiego metra przedstawiający jedną z linii wydłużoną aż do szkockiego Edynburga. A hipotetyczne państwo, złożone z proeuropejskich regionów Zjednoczonego Królestwa, ma już nawet swoją nazwę: „Scotlond”.

Tyle żarty. To, jaka przyszłość czeka w czasach Brexitu imigrantów z Unii, w tym prawie milion Polaków, pozostaje jednak niewiadomą [więcej w tekście Patrycji Bukalskiej – red.]. Podczas kampanii zwolennikom wyjścia z Unii udało się przekonać wielu, że głosowanie będzie w istocie plebiscytem na temat imigracji.

– Nie było miejsca na pozytywną dyskusję o Europie i roli imigrantów z Polski i innych krajów Unii. Teraz zacznie się refleksja, czy obóz zwolenników Brexitu będzie w stanie zrealizować swoje obietnice w tej kwestii – uważa Susi Denninson z European Council on Foreign Relations. Jej zdaniem, ceną za zachowanie więzi handlowych z Europą może być zaakceptowanie przez Zjednoczone Królestwo tych reguł unijnych, które mówią o swobodzie przepływu ludzi.

Paradoksów referendum ciąg dalszy: za Brexitem głosowali także bojący się napływu nowych imigrantów… imigranci starsi. Jak Rubi, 33-letnia Brytyjka pochodząca z Libanu, która chce wyjścia z Unii Europejskiej, gdyż martwi się o los swoich dzieci. Piszący o niej jeden z użytkowników Twittera cytuje kobietę: „Wielka Brytania jest przeludniona”. Kiedy przypomina jej, że sama się do tego przyczyniła, Rubi odpowiada: „Wiem o tym. Teraz jednak myślę o sobie”.

Keep calm and leave

W miniony poniedziałek, gdy kończył się najdziwniejszy weekend w najnowszej historii kraju, rządowe biura w Westminsterze na nowo wypełniły się urzędnikami. Przez najbliższe miesiące i lata pracy będzie tu jeszcze więcej niż zwykle. Służba cywilna stoi przed największym wyzwaniem bodaj od II wojny światowej: negocjacje rozwodowe z Unią to jedno, a jeszcze trudniejsze będzie „rozplątanie” prawa unijnego i brytyjskiego.

Do tych zadań wkrótce może dojść jeszcze jedno, w obecnej chwili dość absurdalne. Zgodnie z unijnym kalendarzem, dokładnie za rok Zjednoczone Królestwo miało objąć rotacyjne przewodnictwo w Radzie Europejskiej – i dbać o pomyślne funkcjonowanie tej samej Unii, której właśnie pomachało na pożegnanie z białych klifów Dover. ©℗

Tekst ukończono w poniedziałek 27 czerwca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2016