Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W oddzielnych pokojach żyją zupełnie obcy ludzie. Korzystają ze wspólnej toalety, prysznica, kuchni i korytarza. Życie odarte z intymności możliwe do wymyślenia tylko w Związku Radzieckim. Dlaczego młodzi ludzie decydują się mieszkać w takich warunkach w dzisiejszych czasach?
Komunałki znałem z literatury. W „Półtora pokoju”, jednym z najpiękniejszych esejów Josifa Brodskiego, nie tylko narysował on swoje mieszkanie na Litiejnym Prospiekcie 24 w Petersburgu, ale i duszę komunalszczyka. „Z natężenia smrodu można wywnioskować, kto jest w ubikacji, wiadomo, co kto jadł zarówno na kolację, jak i na śniadanie. Wie się, kto jakie odgłosy wydaje w łóżku i kiedy kobiety mają okres. Jest się często powiernikiem sąsiadów. To oni wzywają karetkę w razie potrzeby”.
Brodski pisał, że „współmieszkańcy” byli dobrymi sąsiadami. Nawet pani, która na wszystkich donosiła, potrafiła zająć miejsce w kolejce albo przypilnować zupy. Z drugiej strony w innym eseju – tym, gdzie wspomniał o Dostojewskim – napisał: „dom, w którym Raskolnikow zarąbał staruchę lichwiarkę”. Starucha rzeczywiście była lichwiarką, ale przecież można było o niej napisać jakoś bardziej sympatycznie. No choćby Aliona Iwanowna.
Kiedy byłem na Litiejnym Prospekcie, pomyślałem, że widoczna niechęć do starej osoby z powieści Dostojewskiego mogła być uczuciem profetycznym. Jedyną „sąsiadką” Brodskich, która do dziś mieszka w ich komunałce, jest pewna starsza pani. Inni sąsiedzi wyprowadzili się już dawno, biorąc pieniądze od dobrych ludzi, którzy chcą w mieszkaniu zorganizować muzeum Brodskiego. To znaczy muzeum jest, ale nie można go otworzyć – bo protestuje owa starsza pani.
Nina Iwanowna Popowa – dyrektorka Muzeum Achmatowej w Petersburgu, miłośniczka i znawczyni Brodskiego – twierdzi, że sprawa ma naturę osobistą: – Ona nienawidziła Marii, mamy Josifa, bo paliła we wspólnej kuchni! Nienawidziła kota Brodskich, bo podrapał nogi od kuchennego stołu. Czegośmy jej nie proponowali! Chce tylko się mścić. I tak już od osiemnastu lat.
Czasem Popowej uda się zmylić czujność starszej pani. Szczególnie gdy namówi ją do tego Natasza Bryżko, szefowa Instytutu Polskiego w Petersburgu. Dzięki temu mogłem być w „półtora pokoju”. Zobaczyć nogę kuchennego stołu podrapaną przez kota. Dotknąć ebonitowego telefonu, a nawet podejść cichutko pod drzwi, którymi do kuchni wchodzi „starsza pani”, i przyłożyć do nich ucho.
Współczesne komunałki bywają zupełnie inne od tych sowieckich. Poszczególne pokoje kupują młodzi ludzie, którzy wolą znaleźć coś, co jest tańsze, mniej komfortowe, ale za to znajduje się w centrum. Ich pokoje są wyremontowane, ładnie urządzone. Tak było z moim znajomym Artiomem. W jego komunałce mieszkają naukowcy i artyści. Jest też jedna starsza pani, która ich wszystkich nienawidzi.
– Lata spędzone w komunałce czynią charakter człowieka wstrętnym. „Obcego”, który pojawia się w części wspólnej, ale przecież należącej też do mnie, zaczynamy traktować jako konkurenta albo osobistego wroga. Boję się takich zmian w swojej głowie – wyznał Artiom, gdy piliśmy herbatę.
Fakt. Starsi ludzie w komunałkach przeważnie nienawidzą młodych i zatruwają im życie. Ale też od młodych zależą. To młodzi pomogą wnieść ciężkie zakupy albo zawiozą do lekarza. Miotają się więc między okazywaniem wrogości a lizusostwem. Stosunki z „babą” (tak ją skrycie nazywają) układają się po sinusoidzie. Od „zabierzcie, do cholery, waszego kota z korytarza” po „ugotowałam wam kompocik, moje dzieci”.
Wszedłem, gdy starsza pani gotowała kompocik z mrożonych truskawek. Moje pojawienie się w kuchni i bezczelne spojrzenie do gara zepsuło jej nastrój. Fuknęła na kota. Szczelniej owinęła się szlafrokiem. I poszła do siebie.
– Dziś chyba gorszy dzień – powiedział Artiom.
– Żałujesz, że kupiłeś pokój w komunałce?
Smutno pokiwał głową.
– A czy dziś bardziej rozumiesz Raskolnikowa niż kiedyś przed laty? – drążyłem uparcie.
– Tamta nazywała się Aliona Iwanowna, nasza nazywa się Jelena Iwanowna – syknął Artiom, a następnie zaczął się śmiać. Jego śmiech odbijał się od ścian pokoju. Przez uchylone drzwi wpadał do zapuszczonego korytarza komunałki. Brzmiał demonicznie. ©℗