Kocie słowa

W muzeum Anny Achmatowej na parapecie leży rudy kocur. Śpi zwinięty w kłębek albo wylizuje futro. Pracownicy mówią mu co rano: „Dzień dobry, Josifie Aleksandrowiczu, jak panu mija dzień?”. Josif 30 lat temu dostał Nobla z literatury.

28.05.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Czesław Czapliński / FOTONOVA
/ Fot. Czesław Czapliński / FOTONOVA

Pewnego dnia, w Petersburgu, w muzeum Anny Achmatowej zgromadzili się literaci, by powspominać Josifa Brodskiego. Przyjaciel poety, Tomas Venclova, opowiadał: „Josif powiedział mi, że jeśli po śmierci zjawi się na świecie, to pod postacią rudego kota…”. Wtem na sali rozległo się głośne „miau” – wszedł rudy kocur. Literaci i ludzie kultury zamilkli. Po chwili rozległy się szepty: „nie do wiary”, „kici, kici”. Gość nawet nie miauknął.

Brodski rzeczywiście mawiał: „jestem kotem”, „czuję się jak kot” albo „w przeszłym życiu na pewno byłem kotem, i w przyszłym też nim będę”… Chcąc zjawić się w ukochanym Petersburgu, skąd wygnała go radziecka władza, byłby pewnie gotów użyć „kociego fortelu”.

Duży kot

Josif Brodski mieszkał wraz z rodzicami przy ulicy Litiejnyj Prospekt 24/28 w Leningradzie. Kamienicę, wzniesioną w mauretańskim stylu, opisze w eseju „W półtora pokoju”; przestronną amfiladę na drugim piętrze zamieniono na mieszkanie komunalne (z ros. komunałkę). Brodscy zajmowali półtora pokoju – pokój przechodni (mniejszy) i pokój większy, łącznie 14 metrów kwadratowych. Ze współlokatorami, czyli czterema rodzinami, dzielili kuchnię, łazienkę i toaletę, w długim korytarzu na sznurze suszyło się pranie. Jeden z pokoi Brodskich wychodził na balkon, w drewnianych drzwiach wycięto okienko, tędy koty Brodskich wychodziły na zewnątrz i spoglądały na duży plac z katedrą. Kot, który chciałby czmychnąć z balkonu, musiałby być sprawnym skoczkiem. Gdyby spadł na cztery łapy, w kilkanaście minut mógłby dobiec do muzeum Anny Achmatowej, które mieści się po przeciwległej stronie Litiejnego Prospektu, pod numerem 53.

4 czerwca 1972 r. Josif Brodski po raz ostatni zamknął drzwi mieszkania przy Litiejnym Prospekcie 24. W brązowej skórzanej walizce schował maszynę do pisania, dwie butelki wódki i tom wierszy Johna Donne’a. Rodzice pożegnali syna w domu, obserwowanie wzbijającego się w niebo samolotu, którym ich ukochany jedynak udawał się na przymusową emigrację do Stanów Zjednoczonych, byłoby za mocnym przeżyciem. Szczególnie dla matki, bała się, że jej serce tego nie wytrzyma.

Brodscy zrobili pamiątkowe fotografie, na balkonie i w pokoju, czule się przytulili. Ojciec (z zawodu dziennikarz, fotoreporter) uwieczniał Josifa na balkonie w dniu jego urodzin – kolekcja urodzinowych fotografii dokumentuje, jak chłopak rósł, tamtego dnia uchwycił go w tym kadrze ostatni raz. W pożegnaniu przeszkadzała biało-czarna kotka, Ośka, wskakiwała na kolana, drapała, miauczała, była zła, że nie okazuje się jej atencji. Być może Ośka czuła, że jej pan nie wyjeżdża w niedaleką i krótką podróż.

Dla Brodskiego Leningrad (o którym mówił „Piter”) był ukochanym miastem. Jego pierwsze wspomnienie dotyczyło wojny: Leningrad, oblężony przez niemieckie wojska, ludzie cierpią głód, dochodzi do kanibalizmu. Podczas bombardowań matka zabiera Josifa do cerkwi i kładzie w kartonowym pudle wypełnionym kartkami, na których wierni zapisywali intencję modlitwy. Wie, że pudło nie uratuje synowi życia, ale jedyne, co może zrobić, to ułożyć go w nim i zaufać Opatrzności. Kiedy w 1972 r. władza radziecka pozbawiła Brodskiego obywatelstwa i postanowiła wysłać do Stanów Zjednoczonych, przyszły noblista prosi, by dano mu więcej czasu na spakowanie. Chciał pożegnać się z miastem, ukochaną Newą, swoim „półtora pokoju”, w którym przeżył – jak napisze na emigracji – najpiękniejsze chwile życia. I z Ośką, która jako kociak lubiła siadywać mu na ramieniu.

W leningradzkim mieszkaniu Brodskich koty były pełnoprawnymi lokatorami, należały do rodziny. Poeta zwracał się do matki „Masia” (zdrobniale od Maria) albo „Kicia”. Początkowo matka nie lubiła być „Kicią”. Reagowała tak: „»Nie waż się tak mnie nazywać!«, wykrzykiwała ze złością. »I w ogóle nie używaj tych swoich kocich słów. Skończy się na tym, że będziesz miał koci mózg!«” – wspominał Brodski w „W półtora pokoju”.

„Kocie słowa”, bo Brodski w dzieciństwie uwielbiał pewne wyrazy wymawiać w „koci sposób”. Takim słowem było m.in. „mięso”. Po rosyjsku „miaso”. Prawie jak miau.

„Gdy miałem piętnaście lat, sporo było miauczenia w naszej rodzinie. Ojciec przyswoił sobie ten zwyczaj i zaczęliśmy zwracać się do siebie lub mówić o sobie »Kocisko« i »Kotek«. »Miau« lub »mru-mru« czy też »miau-miau-mru-mru« służyły do wyrażania dużej części naszych uczuć: zgody, wątpliwości, obojętności, rezygnacji, wiary” – pisze dalej Brodski.

W „półtora pokoju” często gościł Jakow Gordin, redaktor literackiego miesięcznika „Zwiezda”, który odegrał doniosłą rolę w historii literatury rosyjskiej. W „Zwieździe” publikowali m.in. Anna Achmatowa, Osip Mandelsztam, Borys Pasternak. Josif zapraszał Gordina do swojej „połowy pokoju”, którą przy pomocy muru z książek i walizek odgrodził od pokoju rodziców. Nie można było wznieść ścianki działowej z cegieł czy dykty, ponieważ oskarżono by Brodskich o zajmowanie nieprzepisowej powierzchni; trzyosobowej rodzinie należało się „półtora pokoju”, nie dwa.

– Brodski stał z kartką i rozpoczynał recytację – opowiada Gordin. Młody poeta liczył, że Gordin uczciwie oceni jego wiersze. Pierwsze próby poetyckie nie były, zdaniem Gordina, zbyt udane. Ale z czasem utwory Brodskiego robiły się coraz lepsze.
– W tym domu czuło się wielką miłość, jaką Brodscy, przede wszystkim matka, darzyli Josifa. Kiedy telefonował z emigracji, matka krzyczała w słuchawkę: „nie jesteś głodny, synku?”, i choć zapewniał ją, że ma pieniądze, ona i tak smutniała i mówiła: „wiem, że tam głoduje i nie ma na lekarstwa”. U Brodskich panowało także uwielbienie dla kotów. Matka mówiła do ojca „duży kocie”– opowiada Gordin.

Być może Brodski szczególnie upodobał sobie rude koty, ponieważ przypadł mu do gustu pewien żart Anny Achmatowej.
Drogi Brodskiego i Achmatowej w Leningradzie przecinały się. Byli blisko siebie, nie znając się jeszcze osobiście. Anna Andriejewna przez ćwierć wieku mieszkała nieopodal „półtora pokoju”, zajmowała pokój w pałacu Szeremietiewów nad rzeką Fontanką (dziś w pałacu mieści się muzeum jej imienia). Poetce była bliska mauretańska kamienica, w której mieściło się „półtora pokoju”, wyznała kiedyś Brodskiemu, że oddanie do użytku kamienicy było w Petersburgu nie lada sensacją. W amfiladzie – która w czasach radzieckich stanie się komunałką Brodskich – mieszkali Zinaida Gippius i Dymitr Miereżkowski, sławna literacka para, która będzie musiała udać się na emigrację do Paryża. Achmatowej, jako małej dziewczynce, budynek ten pokaże ojciec.

Z samego dna, czyli od trupiarni

Brodski zostanie Achmatowej przedstawiony w wieku 21 lat. Zanim to jednak nastąpi, podejmie jedną z najważniejszych decyzji w życiu: rzuci szkołę. Brodski – jak kot – był niezależny, zawsze chodził własnymi ścieżkami. Rodzice na wieść o rzuceniu szkoły powiedzieli: „zwariowałeś!”, ale Brodski niewiele sobie z tego robił, uważał, że egzaminy można zdać eksternistycznie. Edukację zakończy na ośmiu klasach podstawówki, egzaminów nie zda, niedostateczny otrzyma z astronomii.

Jako 16-latek postanowił, że w przyszłości zostanie neurochirurgiem, ponieważ lekarz może najlepiej zgłębić, czym jest człowiek. A najważniejszym ludzkim organem jest mózg.

 „To pociągało za sobą romantyczną ideę: zacząć od samego dołu, z samego dna. Czyli od trupiarni. Ciotka pracowała w szpitalu rejonowym. Pogadałem z nią na ten temat. I tak tam trafiłem do kostnicy. W charakterze pomocnika prosektora” – mówił Brodski w wywiadzie rzece „Świat poety” udzielonym Solomonowi Wołkowowi na emigracji.

Praca 16-letniego Josifa polegała na rozcinaniu zwłok, wyciąganiu z nich narządów, umieszczaniu ich z powrotem w ciele po przeprowadzonej przez patologa sekcji i zszyciu denata. Odszedł z kostnicy po tym, jak Cygan uzbrojony w nóż rzucił się za nim w pościg pomiędzy stołami sekcyjnymi. Był wściekły, że jego zmarłym dzieciom wykonano sekcję.

Brodski zatrudnił się jako palacz w kotłowni, później jako ochotnik zaczął wyjeżdżać na wyprawy geologiczne. Z pierwszą wyruszył nad Morze Białe. W wieku 18 lat zaczął pisać wiersze; czytając poezję, pomyślał: „mógłbym to zrobić lepiej niż inni”.

Półtora kota

Lato 1961 r. Jewgienij Rejn, poeta o pięć lat starszy od Brodskiego, zabiera go do położonego pod Leningradem Komarowa. Władza radziecka przydzieliła tu daczę Annie Achmatowej. Poetka, słynąca kiedyś ze zjawiskowej urody i bujnego życia erotycznego, jest już starszą panią. Otyła, schorowana. Pomimo różnicy wieku pomiędzy Achmatową i Brodskim szybko nawiązuje się nić porozumienia, a z czasem zażyła przyjaźń.

Anna Andriejewna opiekowała się całą rzeszą młodych poetów i pisarzy. Z Brodskim spotykała się często. Poetce Brodski przypominał kota. Jej sąsiedzi mieli tłustego rudego kota, Achmatowa mówiła, że „to nie jest już kot, to jest półtora kota”. Rudego wszędzie było pełno, namolnie upominał się o jedzenie. Któregoś dnia Anna Andriejewna stwierdziła, że: „półtora kota jest jak nasz Josif”.

Brodski pisał dużo, zdobywał popularność. Wiersze czytał m.in. w kole młodzieżowym przy gazecie „Smiena”, to tu poznał Gordina. Młody zbuntowany poeta szybko podpadł radzieckim władzom, pierwszy raz został aresztowany w 1959 r., po tym jak opublikował swoje wiersze w podziemnym almanachu „Sintaksis” prowadzonym przez Aleksandra Ginzburga, dziennikarza i przyszłego obrońcę praw człowieka. Do aresztu trafi jeszcze nie raz (m.in. za pasożytnictwo), zostanie zamknięty na przymusowym leczeniu w szpitalu psychiatrycznym – ból, który zadawano mu w „psychuszce”, był o wiele cięższy do zniesienia niż areszt. Traumą będzie samo wspomnienie zastrzyków i „ukrutek”, czyli zawijania ciała w mokre prześcieradło, które wysychając, zadaje cierpienie nie do zniesienia. Później będzie zsyłka na rosyjską Północ, co poeta przyjął z ulgą. Wołkowowi powie: „I w ogóle był to, jak teraz wspominam, jeden z najlepszych okresów mojego życia. Bywały nie gorsze, ale lepszych – bodajże nie było”. Poecie spodoba się życie blisko natury. Na zsyłce nie przestanie tworzyć.

W 1972 r. władza radziecka postanawia wysłać Brodskiego za granicę.

„Zadzwonili w poniedziałek, a w środę miałem wszystkie papiery. Powinienem tylko dołączyć wizy i wypierdalać. Lecz tu zacząłem się stawiać:

– Nie mogę, mam dużo spraw, muszę uporządkować archiwum…

– Jakie tam znowu archiwum?

– Wiem, że moje prawdziwe archiwum jest u was, ale jednak… A poza tym 24 maja mam urodziny i życzyłbym sobie je spędzić z rodzicami.

– Więc co proponujecie?

– Powiedzmy, koniec sierpnia, drugą połowę września.

– O nie, to wykluczone!

– No to choćby połowę lipca, wcześniej nie dam rady.

Odpowiadają:

– Czwarty lipca, termin ostateczny” – opowiedział Brodski w wywiadzie rzece.

Nina Wasiljewna

Na lotnisku formalności związane z wyjazdem ciągnęły się w nieskończoność. Żona Gordina podarowała Brodskiemu złoty krzyżyk, celniczka powiedziała sucho: „wywóz kosztowności jest zabroniony”, krzyżyk z powrotem trafił do torebki pani Gordinowej.

Gordin: – W końcu nadeszła chwila pożegnania. Objąłem Josifa i powiedziałem mu „Do widzenia”. Celniczka ani przez chwilę nie spuszczała z nas oka, wtrąciła się: „W takich wypadkach mówi się nie do widzenia, ale żegnaj”. Josif powiedział, że musi już iść, ponieważ „zniesienie tego jest niemożliwe”. Obserwowałem już tylko jego plecy.

Wracając z Pułkowa Gordin z grupą przyjaciół odwiedzili państwa Brodskich.

– I nagle pojawia się impuls: sfotografujemy pokój Josifa, centymetr po centymetrze. Regały z książkami, biurko, łóżko – opowiada Gordin.

Przyjaciele Brodskiego, zrzeszeni w fundacji jego imienia, chcą urządzić w byłej komunałce muzeum poety (zachowały się meble, książki – fotografie zrobione 4 lipca 1972 r. dokumentują rozmieszczenie księgozbioru, prywatnych rzeczy, kolor ścian pokoju Brodskiego). Przeszkód jest kilka: grzyb na ścianie (jak w takich warunkach przechowywać dokumenty?); fakt, że mieszkanie pod lokalem Brodskich wciąż jest zasiedlone, a prawo mówi, że pod muzeum nikt nie może mieszkać. I największy kłopot – Nina Wasiljewna, sąsiadka Brodskich (dziś kobieta w podeszłym wieku), która nie chce wyprowadzić się ze swojego pokoju w starej komunałce, choć oferowano jej kupno mieszkania w innym miejscu.

Nina Popowa, dyrektorka Muzeum Achmatowej, rozkłada ręce i mówi, że w Rosji poeci mogą doczekać się muzeum sto lat po śmierci. Tak było z Puszkinem, tak być może będzie i z Brodskim.

W mieszkaniu poety żyje Nina Wasiljewna i pomieszkuje młody człowiek Aleksiej Szagal z Fundacji im. Brodskiego.
Nina Popowa: – To historia jak z Bułhakowa.

Bułhakowowi rzeczywiście nie obca była „kwestia mieszkaniowa”, o której napisze w „Mistrzu i Małgorzacie”, że psuje ludzi.
Nina Wasiljewna toczy pojedynek z Aleksiejem. Aleksiej chcąc zrobić jej na złość, wsadził w noworoczną noc zapałkę w dzwonek do drzwi wejściowych – głos dzwonka rozlegał się kilka godzin. Żeby się zemścić, Nina Wasiljewna przepiłowała łańcuch, którym Aleksiej zamykał drzwi od „półtora pokoju”.

Do „półtora pokoju” można wejść, korzystając z uprzejmości Aleksieja. Zachował się korytarz ze skrzypiącą podłogą, którą musiała szorować matka poety, kiedy przypadał jej dyżur, oraz kuchnia pomalowana na biało z zieloną lamperią, w której na kilku kuchenkach gazowych gospodynie jednocześnie przygotowywały posiłki.

W Petersburgu można zwiedzić „amerykański gabinet” Brodskiego (mieści się w Muzeum Achmatowej). Znajdują się w nim rzeczy przysłane z USA. M.in. numery polskiego tygodnika „Szpilki”, a na okładce każdego z nich rysunki kotów. Brodski uwieczniał koty w różnych pozycjach – kot goniący mysz, siedzący, przeciągający się. Kotom poeta poświęcił kilka wierszy, m.in. utwór o kocie Samsonie, który ma meldunek w centrum i może cały dzień nic nie robić, podczas gdy inne, bezdomne koty muszą oganiać się od psów i pić wodę z rzeki. W wielu wierszach poety obecne są „kocie” motywy: „Kot na grzejniku mruczał melodyjki stałe”; „Kot w swoim ciemnym kącie coś mruczał bez treści”; „Kot skoczył w oznaczone miejsce jasna plamą”; „Kot znalazł się pod lampą i leżał ponury”; „W południe kot pod ławką sprawdza, gdzie są w tej chwili cienie” (cytaty pochodzą z tomu wierszy „Zamieć w Massachusetts”, wybrała i przełożyła Katarzyna Krzyżewska, Oficyna Literacka, Kraków 1994)

Piter

Josif Brodski tęsknił za Rosją. W Stanach Zjednoczonych miał przyjaciół, ukochaną biało-szarą kotkę Mississippi, co tydzień telefonował do petersburskich przyjaciół i rodziców. Ale nostalgia za „Pitrem” oraz najbliższymi go nie opuszczała. Rodzice Brodskiego nie ustawali w staraniach o pozwolenie na odwiedzenie syna. „(…) dwojgu starym ludziom wlokącym się po niezliczonych państwowych urzędach i ministerstwach w nadziei otrzymania pozwolenia na wyjazd za granicę w celu odwiedzenia jedynego syna powtarzano bez przerwy, przez całe dwanaście lat, że państwo uważa taką wizytę za »bezcelową«” – pisze Brodski w „W półtora pokoju”.

Kiedy Brodski wyjeżdżał ze Związku Radzieckiego, świat dzieliła żelazna kurtyna, nikt nie mógł się spodziewać, że imperium zła upadnie. Gdy to się stało, noblista (nagrodę otrzymał w 1987 r.) – za pośrednictwem Gordina – załatwiał formalności związane z wizytą w Petersburgu. Żartował, że mógłby uczynić to incognito, na jeden dzień wpaść do „Pitra” z pobliskiej Finlandii. Poeta patrząc na ojczyznę z oddali cieszył się z zachodzących w Rosji zmian, cenił Borysa Jelcyna. Nie mógł się jednak pogodzić z wojną czeczeńską, którą Rosja rozpoczęła w 1994 r. Któregoś dnia zadzwonił do Gordina: „Wiesz, ja teraz chyba jednak nie przyjadę, może za jakieś półtora roku”. Niestety, za półtora roku Brodski nie będzie już żył. Umrze w 1996 r. Tak jak jego ojciec, odejdzie w nocy, w swoim gabinecie, siedząc przy biurku.

– Dopiero z jednego z jego listów zrozumiałem, dlaczego nie przyjechał do Rosji. On bardzo kochał Petersburg, chyba żaden poeta tak dużo o tym mieście nie pisał. Wywiózł jego obraz ze sobą, a wiedział, że przyjdzie mu powrócić do zupełnie innego miasta – w którym odnowiono fasady domów, pojawiły się krzykliwe szyldy. Wiedział, że zachowane w pamięci obrazy dzieciństwa i młodości w tym mieście staną się nieaktualne. Bał się także pójść na grób rodziców, których nie mógł pochować. Najpierw umarła pani Brodska, trzynaście miesięcy po niej mąż – opowiada Gordin. ©

Dziękuję Natalii Bryżko, dyrektorce Instytutu Polskiego w Petersburgu, za zaproszenie do Rosji. Podczas pisania tekstu korzystałam m.in. z: „Brodskij. Kniga interwju”, Moskwa 2010, i Solomon Wołkow, „Świat poety. Rozmowy z Josifem Brodskim”, Warszawa 2001.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2017