Komu czego braknie

Mało jest społecznej presji, by o ofiarach pandemii mówić, by je upamiętniać. Zajmujemy się swoimi sprawami, zostawiając tych zmarłych wyłącznie ich bliskim. Co to za wspólnota?

17.05.2021

Czyta się kilka minut

Nowe groby, trzecia fala epidemii, cmentarz Łostowicki w Gdańsku, maj 2021 r. / PRZEMEK ŚWIDERSKI / REPORTER
Nowe groby, trzecia fala epidemii, cmentarz Łostowicki w Gdańsku, maj 2021 r. / PRZEMEK ŚWIDERSKI / REPORTER

Trzecia fala pandemii opada. Znoszone są obostrzenia, a razem z tym i ze wzrastającą liczbą zaszczepionych rośnie nadzieja na upragniony „powrót do normalności”. Nadchodzi też pora, by policzyć zmarłych. W czwartek 13 maja, gdy kończę pisać ten tekst, wynosi ona według rządowych statystyk 71 021. Wiadomo, że te obliczenia są niepełne i że liczba osób, które można uznać za ofiary ­COVID-19 w Polsce, jest wyższa. Nie o wiarygodność statystyk teraz jednak mi chodzi, ale o naszą odpowiedź na tę przerażającą liczbę. O zbiorową reakcję na nieodwoływalny w swej prostocie i śmiertelnie oczywisty fakt, że w ciągu 14 miesięcy przedwcześnie odeszło od nas ponad 71 tysięcy współobywatelek i współobywateli, rodaczek i rodaków, bliźnich.

Czarny krzyż, białe kwiaty

Wiosną 2021 r. zaczęły się pojawiać pierwsze próby podejmowania zbiorowych aktów pamięci. „Gazeta Wyborcza” zaproponowała, by w samo południe 12 marca, w rocznicę wybuchu pandemii, uczcić wszystkie osoby zmarłe w jej wyniku w Polsce minutą ciszy. Akcja ta spotkała się ze znikomym odzewem, nie spełniła funkcji wyrazistego, mocno docierającego do zbiorowej świadomości aktu zaznaczenia straty. W jakiejś mierze pewnie wynikało to z faktu, że ogłosiła ją opozycyjna gazeta, co mogło zostać odczytane jako próba powołania wydarzenia o ukrytym wymiarze politycznym.

Wyrazisty polityczny i antyrządowy charakter mają działania Lotnej Brygady Opozycji, czyli grupy aktywistów związanych z ruchem Obywateli RP. W rocznicę pogrzebu Marii i Lecha Kaczyńskich na Wawelu, 18 kwietnia 2021 r., po raz pierwszy przeprowadzili oni na placu Piłsudskiego akcję performatywną polegającą na rysowaniu na płytach okalających pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej czarnych krzyży upamiętniających ofiary pandemii w Polsce. Akcję tę LBO powtórzyły 9 maja, w przeddzień kolejnej „miesięcznicy” katastrofy. Za każdym razem rysującym krzyże towarzyszy ustawiona na placu tablica informująca, że celem działania jest uczczenie pamięci zmarłych na COVID-19 Polek i Polaków, których liczbę „przelicza się” na liczbę tupolewów – w kwietniu było ich 646, w maju już 729.

To przeliczenie, wybór miejsca i dat jasno pokazują, że punktem wyjścia i zasadą akcji LBO jest przeciwstawienie patetycznym i monumentalnym formom pamięci smoleńskiej, podtrzymywanej przez władzę i jej polityczne zaplecze, prostych i skromnych prób upamiętnienia wielokrotnie większej liczby zmarłych, o których władza pamiętać nie chce, którym ani pomników nie stawia, ani nawet nie próbuje ich uczcić w inny sposób. Przeciwstawienie prowadzi do oskarżeń formułowanych wprost: te tysiące zmarłych to wina nieudolnego działania państwa, które nie spełnia podstawowej funkcji – nie potrafi zwiększyć szans swoich obywateli na przeżycie.

Działania LBO mają spory potencjał polityczny, odwołujący się częściowo do tych samych argumentów i emocji, na których PiS budował siłę swoich posmoleńskich performansów antyrządowych. Gdy reprezentujący władzę policjanci spisują ludzi rysujących krzyże, usiłują wystawić mandaty za zaśmiecanie i wystawiają kwity na zarekwirowane węgle do rysowania, władza nie tylko się ośmiesza, ale i umieszcza samą siebie w pozycji wroga niewygodnej pamięci. Trudno jednak oczekiwać, by ten – dosłownie opozycyjny, bo oparty na przeciwstawieniu – performans spełnił funkcję wspólnotowego upamiętnienia zmarłych.

Niekonfrontacyjny charakter ma inny pomysł na uczczenie ofiar, który zgłosił prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Proponuje on ułożenie w pobliżu warszawskiego pomnika Nike napisu #NieZapominajmy utworzonego z białych kwiatów. Zachęca do podobnych akcji inne miasta, a na dzień kwiatowej demonstracji proponuje 15 maja – Dzień Polskiej Niezapominajki. Zarówno osoba inicjatora – jednego z liderów opozycji – jak i nieco groteskowy kontrast między kilkudziesięcioma tysiącami zmarłych a okazją wybraną do ich uczczenia nie wróżą temu pomysłowi powodzenia. Zresztą napis z kwiatów to sam w sobie pomysł słaby, nieangażujący nikogo, pozwalający spokojnie przejechać obok w fałszywym poczuciu, że przeczytawszy go, wykonaliśmy zapisane w nim polecenie.


Przemysław Wilczyński: Epidemia zabrała tysiącom Polaków bliskich. Ale też możliwość ich pożegnania. Za życia i po nim.


 

Wciąż zatem brak działań, które dawałyby szansę na przerwanie wielkiej ciszy wokół ponad 71 tysięcy zmarłych. Motywowany doraźnymi interesami partyjnymi brak aktywności polityków nie wyjaśnia wszystkiego. Problemem rzeczywistym i istotnym wydaje się brak społecznej presji i społecznej potrzeby, by o ofiarach mówić, by je upamiętniać. ­Przechodzimy do porządku dziennego nad śmiercią kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Zajmujemy się swoimi sprawami, zostawiając tych zmarłych wyłącznie ich bliskim. To oni ponieśli straty. Zbiorowość wydaje się nie odczuwać żadnego braku.

Powtórzę: zbiorowość zdaje się nie odczuwać tego, że zniknęło ponad 71 tysięcy tworzących ją ludzi. Powiedziawszy to, nie sposób nie zapytać: co to za wspólnota i co jest zasadą jej istnienia? Bo to, że nie jest nią tak chętnie przywoływana i wypisywana na sztandarach solidarność, wydaje się od dawna oczywiste.

Zaginione w rozproszeniu

Pytania te stają się jeszcze bardziej dojmujące, jeśli odwołać się do kulturowego przekonania, że dla Polaków pamięć o zmarłych i związek z nimi ma ogromne znaczenie. Wielokrotnie zwracano uwagę, że Polacy w sposób szczególny odczuwają zobowiązanie wobec zmarłych i że to zobowiązanie właśnie stanowi rdzeń naszej wierności tradycji lub – w innej perspektywie – nie pozwala nam na wyzwolenie się z anachronicznych form zbiorowego bytu. W kraju polityki historycznej i narodowej, która jest skutecznie budowana na pamięci o poległych, w kraju niedawnych spontanicznych i masowych aktów żałobnych roku 2005 i 2010 – cisza po 71 tysiącach zmarłych wybrzmiewa nadzwyczaj głośno.

Wyjaśnienie proste i – by tak rzec – życiowe można znaleźć w czasoprzestrzennym rozproszeniu tej straty, widocznym wyraźnie w narzucającym się wręcz natrętnie zestawieniu z wielkimi obchodami poprzednich kwietniowych żałób. Śmierć Jana Pawła II i katastrofa smoleńska były wydarzeniami punktowymi, dokładnie osadzonymi w czasie. Oba (niezależnie od różnic między nimi) miały charakter mocnego uderzenia, szoku. Siła tych „ciosów” wymuszała natychmiastową reakcję: spontaniczną, niemotywowaną politycznie (więc odczuwaną jako szczególnie autentyczna i szczera) potrzebę działania.

Na dodatek poprzednie kwietniowe śmierci dotyczyły ludzi obdarzonych wielkim bagażem symbolicznym: głowy Kościoła i głowy państwa. Z życia zbiorowego znikały osoby, które reprezentowały to, co powinno pozostać niezniszczalne. Ich śmierć wywołała silne reakcje także na zasadzie swoistej akcji zapobiegawczej – zbiorowość ujawniała się jako podmiot działania, zaprzeczając w ten sposób, że wraz z odejściem postaci ją symbolizujących i ona zaniknęła.

Śmierci ofiar pandemii miały zupełnie inny charakter: te ponad 71 tysięcy osób odchodziło od nas na przestrzeni kilkunastu miesięcy w rozproszeniu, w ciszy i ukryciu, bez spektakularnych obrazów i zbiorowego szoku. Znikały spośród nas każdego dnia, anonimowo jako kolejne liczby, do których się wolniej lub szybciej przyzwyczajaliśmy, zapominając, że za każdą jest niepowtarzalna historia, niezastąpiony w swej pojedynczości człowiek.

Oczywiście część z nich posiadała określony autorytet i bagaż symboliczny – były znane i ważne nie tylko dla swoich rodzin, przyjaciół i znajomych. O ich śmierci mówiono, ich śmierć przedstawiano i przeżywano. Ale nie odbywało się to w związku z nimi jako „ofiarami COVID-19”, lecz dotyczyło niezależnych od pandemii osobistych osiągnięć.

Pandemia zazwyczaj nie pojawiała się w kontekście śmierci tych wybitnych osób, bo ich wybitność polegała właśnie na tym, że miały prawo umierać jako niepowtarzalne jednostki, a nie jako jedne z tysięcy „ofiar”. Dzięki temu, co zrobiły wcześniej, ich śmierć wymykała się mechanizmom zbiorowego ujednolicenia, które działały w przypadku pandemii w sposób dokładnie odwrotny niż w przypadku katastrofy smoleńskiej. Ta ostatnia, uznana za znaczące wydarzenie historyczne, uczyniła ze swych mniej znanych ofiar bohaterki i bohaterów narodowej tragedii. Zabrała im indywidualne życie, ale dała w zamian status czczonych przodków, których zasługą stało się to, że jako „inne osoby” towarzyszyły w tragicznym locie „prezydentowi RP i jego małżonce”. Zmarli w wyniku COVID-19 zostali pozbawieni swojej niepowtarzalności, ale na skutek zbiorowego milczenia nie dostali w zamian nic, poza miejscem w codziennie odnawianych statystykach.

To, co przesłonięte

Kontrast między wieloletnimi obchodami pamięci po 96 i ciszą nad ponad 71 tysiącami można więc wyjaśnić bardzo prosto i bez odwoływania się do gry politycznych interesów. Ludzie umierają codziennie. Codziennie umierają tysiące i nie pytamy o to, dlaczego zbiorowość ich nie czci, dlaczego pamięta tylko niektórych. Żal oczywiście, ale trzeba żyć dalej, prawda? Nie ma potrzeby jakoś specjalnie się tu rozwodzić i snuć oskarżenia o brak odruchów pamięci. Każdy kiedyś umrze, więc i o nas tak samo kiedyś zapomną. Takie jest życie, nie?

No właśnie – nie. A w każdym ­razie – nie tu. Nie w kraju, gdzie masowo jak nigdzie obchodzi się dzień pamięci o wszystkich zmarłych – nie tylko tych, którzy wypracowali sobie bagaż pamięci szczególnej, ale właśnie o tych, którzy zostali zapomniani w swej pojedynczości tak bardzo, że nawet ich imiona na nagrobkach się zatarły. Przejście do porządku dziennego nad tymi „biednymi zmarłymi” jest wbrew temu, co w naszej rodzimej kulturze wydaje się wyjątkowo ważne i co kultura ta podtrzymuje przy życiu także przeciwko wciąż się odnawiającym i rosnącym w siłę przedstawieniom heroicznym i monumentalnym.

Jeśli kultura, w co naprawdę wierzę, nie jest tylko rezerwuarem prostych jak cepy pytań maturalnych i narzędziem budowania statusu, to właśnie w takich momentach trzeba się do niej odwołać. Jeśli kultura narodowa, o której wciąż tyle gadają rządzący, stanowić ma żywe dziedzictwo przekazywane z rąk do rąk, a nie zestaw masek wciskanych na twarze, by przesłonić to, czego się nie chce widzieć, to szukając odpowiedzi na ciszę po zmarłych trzeba się zwrócić do bijących w samym jej centrum źródeł i przejrzeć w nich.

Wielokrotnie już pisałem, że wielkie kwietniowe obchody żałobne i wynurzające się z nich performanse pamięci stanowiły swoiste reinscenizacje części III „Dziadów”, z jej skupieniem na wyjątkowej jednostce uosabiającej naród. Nie można jednak zapominać, że rdzeń polskiej tradycji społecznej i duchowej tworzą też rytuały pamięci zbiorowej, od których Adam Mickiewicz zaczął tworzenie swojego scenariusza kulturowego dla wspólnoty powoływanej na nowo po klęsce poprzedniej formy jej istnienia.

Rytuał Dziadów, który stanowi sedno części II arcydramatu, nie opiewa buntu i przemiany wybitnej jednostki, nie wpisuje śmierci „narodowej sprawy męczenników” w model chrystusopodobnej ofiary przemieniającej. Jest czymś o wiele prostszym i przez to bardziej podstawowym i powszechnym. Zbiorowość spotyka się poza cerkwią, poza dworem – poza przestrzeniami i kontrolą władzy, by zmierzyć się ze stratą, z tym, co ze straty wynika, a także – by przyjąć własną za stratę odpowiedzialność. Przez lata niemal odruchowo odczuwaliśmy aktualność tego prostego rytuału i mieliśmy poczucie jego powtarzania, choćby w ceremonialnej formie listopadowych odwiedzin na cmentarzach. Pytanie, które staram się w tym tekście wytropić w jego najważniejszej formie, powinno zatem brzmieć: co stało się z nami, że nie odczuwamy potrzeby odprawienia dziadów za naszych zmarłych, że nie czujemy się za nich odpowiedzialni?

Obawiam się, że świadczy to o niebezpiecznym, może wręcz demonicznym procesie przesłaniania konkretnych ludzi przez wspólnotę symboliczną. Im głośniej wszyscy oficjalni patrioci mówią o dumie z „wielkiej Polski”, tym bardziej złowrogo z ich słowami kontrastuje milczenie otaczające odejście tysięcy Polek i Polaków. Jakby waga Polski karmiła się utratą znaczenia przez ludzi, którzy ją tworzą. Czy skoro Polska nie umarła, póki my żyjemy, to umarli już się dla niej nie liczą?

Co gorsza, temu wzrostowi znaczenia symbolicznej wspólnoty towarzyszy codzienne doświadczenie braku troski o realnych ludzi ją tworzących. Powtarza się nam, że najwyższym dobrem jest Polska, a jednocześnie nieustannie spotykamy się z lekceważeniem naszych, Polek i Polaków, realnych potrzeb. Niezależnie od tego, jak bardzo się opieramy, wytwarza to efekt przesuwania pozytywnych konotacji na zbiorowość przy jednoczesnym unieważnianiu tych, którzy ją tworzą. Ceniąc Polskę, przestajemy cenić siebie i swoich współobywateli. Polska zaś nie troszczy się o Polaków. Troszczy się o siebie. Wiemy przecież dobrze, bo powtarzaliśmy to jej i sobie wiele razy: Polska jest najważniejsza.

Przywrócić dziady

Czas najwyższy się temu przeciwstawić. Nie przez polityczne demonstracje i próby negacji związku z własną przeszłością i kulturą, ale przez związku tego pogłębianie. Trzeba ideę unieważniającej naszą pojedynczość wspólnoty nasączać odpowiedzialnością nie za jej symboliczne przedstawienia, ale za te i tych, które i którzy ją stanowią. Także odpowiedzialnością za zmarłych. Zacznijmy od nich, bo to przecież wydaje się i najmniej kontrowersyjne, i stosunkowo najprostsze. Zamiast szukać winnych – podjąć próbę odnalezienia własnej odpowiedzialności, własnego związku z umarłymi polegającego nie tylko na tym, że i my jesteśmy śmiertelni, ale i na tym, że ich odejście oznacza też dla nas realną stratę.

Może trzeba zacząć od jej uświadomienia. Od przywrócenia zmarłym ich twarzy, głosów, losów. Ich opowieści. Na tym przecież, a nie na podniosłych recytacjach, polegają dziady. Dzięki nim zmarły odzyskuje głos i niesymboliczne związki z żyjącymi. Tak właśnie dzieje się w arcydramacie Mickiewicza: utracone dzieci lecą do mamy, Zły Pan błaga o wybaczenie dawnych poddanych, Zosia chce poigrać z młodzieńcami. Śmierć polega na tym, że nic z tego nie jest możliwe. Ale przynajmniej możemy wyciągnąć ręce i pokazywać przez to, że nam zależy, że odpowiadamy, że jesteśmy odpowiedzialni.

Adam Mickiewicz umieścił ten gest rąk wyciągniętych ku zmarłym u źródeł wspólnoty, którą chciał ustanowić. Przez wieki żyliśmy w przekonaniu, że jest to gest nieusuwalny, rdzenny gest naszego rodzimego sposobu bycia w świecie. Nie wiem, czy jeśli zapomnimy o nim, zapomni o nas Bóg na niebie. Wiem, że w ten sposób sami zapomnimy siebie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2021