Kawiarnie, których mi nie żal

Czterysta euro. Tyle grzywny od zeszłego lata płaci nieopatrzny wędrowiec, jeśli zachce mu się przysiąść na schodach zamykających plac Hiszpański w Rzymie.

21.10.2019

Czyta się kilka minut

 / ANTONI BRAVO
/ ANTONI BRAVO

To nie pierwszy taki przepis, kiedyś już pisałem o podobnym idiotyzmie we Florencji, zadziwiającym jak na kraj słynący ze wspaniałej kulturotwórczej skłonności do życia „na powietrzu”. Chodzi, rzecz jasna, o pieniądze, bo człowiek jak już siądzie, to przekąsi kanapkę lub batonik, od czego ubywa klientów okolicznym przybytkom zdzierstwa.

Ot, choćby takie Caffè Greco tuż obok placu, kawiarnia założona w połowie XVIII wieku, brzemienna w tradycje i anegdoty. To tam Giacomo Casanova, jako asystent ważnego kardynała, popełnił sławetną pomyłkę – zgrabna postać o powabnym głosie, której zaczął okazywać względy, okazała się znanym kastratem. Tamże popijali Byron, Goethe, ­Mickiewicz albo Stendhal, Keats czy Sienkiewicz, potem Miłosz, Turowicz – zestawy literackich kart można tasować do woli. Z czasem miejsce straciło towarzyską i polityczną rangę, ale przetrwało nienaruszone i można było zasiadać z duchami na kawę, pod warunkiem że człowiek był gotowy kosmicznie przepłacić. Interes na pewno nie był na minusie, jednak sześciokrotna podwyżka czynszu okazała się nie do przełknięcia i w tym tygodniu miał się zjawić komornik, by opieczętować lokal. Całość aż do ostatniej łyżeczki ma urzędowy status zabytku. Resort kultury już zapowiedział, że nie pozwoli przerobić tego na luksusowy butik.

Miasto, które tonie w śmieciach, przemocy, chaosie, gdzie dysfunkcja usług publicznych czyni życie koszmarem znanym z filmów o fawelach, gdzie tylko w tym roku spłonęło 25 miejskich autobusów, gdzie zza pleców każdego asesora i radnego wypada mafijny bonzo, miasto, krótko mówiąc, nie do życia, piękne tylko z oddali i przez grubą szybę, odnosi na razie sukcesy na polu ścigania ludzi z kanapką w kieszeni, a od teraz będzie też stać na straży zabytkowej rupieciarni.

Nie ma w przestrzeni publicznej miejsc równie smutnych i zbędnych jak „ważne” kawiarnie, które straciły ducha, bywalców i znaczenie. Im bardziej obiektywnie piękna miejscówka i wytarty mosiądz na gałce w drzwiach, tym bardziej zieje pustka po istocie tego osobliwego zjawiska kultury euro­pejskiej. Po gwarze, na który składa się nie sama publiczność o określonym statusie, ale przepełniająca ją pewność, że znajduje się w najwłaściwszym miejscu. Dla niej sam akt zasiadania przy stolikach ma specjalny sens, popycha dzieje do przodu, a kulturę ku górze.

Fascynujące zjawisko – ten kapryśny mus pokazania się akurat tu, a nie tam. Jest jak dotknięcie magicznej różdżki, czasem trwa długo, ale zawsze ma swój koniec. Z jakiegoś powodu Mała Ziemiańska w latach 30. straciła znaczenie na rzecz pobliskiego IPS-u, a ten też by zmarniał, gdyby nie zmiotła go wcześniej wojna. To jeden z paru korzystnych aspektów zburzenia Warszawy: cóż to byłaby dziś za żenada oglądać zakonserwowany stolik na półpięterku, gdzie Lechoń krzywo patrzył na Krzywicką, która chyba tylko po to uległa Boyowi, żeby tam na chwilę zasiąść. Nie umiałbym też odwiedzać odrestaurowanej Sztuki przy Lesznie – ta kawiarnia działająca w środku getta to skąd­inąd najcelniejszy dowód, że od smaku kawy i lukru na ciastkach ważniejsza dla bywalca jest potrzeba, żeby się pokazać, żeby trwać w przyzwyczajeniu, ono może ocalić resztki miłości własnej w środku najgorszego piekła.

Są miejsca, które potrafią się odrodzić pod nowym adresem (krakowski Piękny Pies ma już czwarty), czasem to samo wnętrze po przerwie nie potrafi już zapłonąć gwarem, jak haniebnie zarżnięta warszawska Chłodna. To była pramatka mody na zjawisko klubokawiarni – rozumiałem ten doklejony przedrostek „klub” jako próbę ucieczki przed drobnomieszczańskimi skojarzeniami, ale nazwa w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, podobnie jak sama kawa nie jest warunkiem koniecznym – na tejże Chłodnej była toksyczna i wszyscy pili piwo.

Skokiem w jeszcze zabawniejszą smakowo przyszłość może się okazać nowe miejsce, którym światek wokół warszawskiego Zbawixu próbuje zatrzymać proces powolnego zamierania mody na siebie. Tuż obok placu wyrosła pijalnia ziół, przekładająca piękną polską tradycję naparów, kropelek i wyciągów na wrażenia i estetykę bliską mieszkańcom opakowanej sterylnie nowoczesności. Tam nie pachnie babciną szafką i zaśniedziałym Herbapolem, raczej newage’ową obietnicą „zgody z naturą”.

Do jedzenia świetna zupa z pokrzywy, desery od zwyczajnych podlaskich serników, po przedziwne leguminy. I tuziny kombinacji ziółek w kubkach oraz najlepszy, jaki piłem poza własnym domem, sok z kiszonego buraka. Jestem pewnie nieobiektywny, bo świetnie się czuję w świecie ziół. Podoba mi się ta logika: skoro już tracić czas, bo wszak kawiarnia w każdej postaci to jeden z ważniejszych znaków rozpoznawczych klasy próżniaczej, to tracić go zdrowo. Na sezon grypowy polecam jeżówkę. Prześladuję nią całą zimę bliskie mi osoby, ale z dobrym skutkiem. ©℗

Ależ to było indiańskie lato! Ale wszystkie anomalie pogodowe, podobnie jak kawiarnie, przemijają. Na powrót szarugi pocieszmy się ciastem, które zwykłem nazywać „jesień za oknem”. Pestkujemy 1 kg węgierek i dzielimy na połówki. Rozpuszczamy w rondelku 200 g masła, mieszamy z 150 g cukru, ­studzimy. W misce stopniowo łączymy tę masę z 350 g białej mąki i 2 szczyptami soli. Powstanie grudkowate ciasto. 2/3 ciasta wysypujemy na dno dużej tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia, układamy gęsto na sztorc połówki śliwek, by sok spływał w dół. Pozostałe ciasto mieszamy z łyżeczką cynamonu i posypujemy po wierzchu. Pieczemy w 180 stopniach przez 30-40 minut, aż wierzch się zrumieni, a śliwki będą się rozpadać. Najlepsze, jak stężeje na drugi dzień, kiedy sok dobrze wsiąknie w dno i je scali.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2019