Wszelką rewolucję wywołują kawiarnie

O, lokale warszawskie! Klubokawiarnie, kafejki i śniadaniownie! To wy sprawiacie, że mniej niż kiedyś tęskni się stąd za Krakowem... Ba, Kraków traktuje was jak punkt odniesienia.

23.04.2013

Czyta się kilka minut

Tu Mokotów łączy się ze Śródmieściem / Fot. Zalley
Tu Mokotów łączy się ze Śródmieściem / Fot. Zalley

Kiedy zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że już za miesiąc i że właśnie TAM, zapadła cisza. Nie mogli, nie chcieli uwierzyć.

– Do Warszawy – powtórzył z niedowierzaniem jeden. – Przecież w Warszawie nic nie ma!

– Pusto. Szaro. Szerokie ulice, po których hula wiatr – doprecyzował drugi. Wiedział, co mówi. Podróżował do stolicy średnio raz w tygodniu, wyłącznie służbowo. Wyjeżdżał rano i wracał wieczorem, bo osobie przy zdrowych zmysłach nie przeszłoby przez głowę, żeby zostać w takim miejscu choćby dzień dłużej.

– To nie jest miasto do życia – zawyrokował trzeci. Znaliśmy się od lat, mieliśmy za sobą wiele godzin w piwnicach Kulturalnego, przy świeczkach Singera, w Dymie, pierwszym Psie, Pauzie, Kolorach czy Alchemii. Gdy mówił: – Knajp jest tam niewiele, a odległości między nimi takie, że trzeba brać taksówkę – trudno było nie wyczuć troski w jego głosie.

– Będziesz wracać na weekendy – dodał pocieszająco inny.

Decyzja została podjęta i ich słowa nie mogły jej zmienić. Zasiały jednak niepokój. Bo jeśli ktoś wierzy, że o jakości miejskiego życia, oprócz aspektów tak oczywistych jak bezpieczeństwo, dostępność podstawowych usług czy stan środowiska, decyduje też w miarę gęste rozmieszczenie na mapie lokali, w których można przysiąść w przerwie flanerowania, a samo flanerowanie (czy to słowo ma w ogóle polskojęzyczny odpowiednik?), czyli włóczenie się od punktu do punktu i gapienie na okolicę, uzna za czynność nieodłącznie związaną z przebywaniem w mieście, to egzystencja w miejscu ich pozbawionym będzie dlań zwyczajnie jałowa.

Był rok 2005 i nie ma co ukrywać: z perspektywy Krakowa Warszawa przedstawiała się jako miasto, gdzie trafia się wyłącznie po to, by pomnażać pieniądz, gdzie dni upływają między biurowcem szklanych drzwi, jak z „Malczików” Yugotonu, a blokiem na peryferiach, służącym za noclegownię. Dlatego w piątek z ulgą wsiada się w ostatni pociąg, uwożący masę stęsknionych emigrantów ku wspaniałościom zostawionym na południu.

Ale Warszawa nie byłaby Warszawą, gdyby dała się tak potraktować.


***


Wiedzieliśmy, rzecz jasna, że nie jest tak zupełnie pozbawiona kawiarniano-barowych atrakcji, choćby z uwagi na nadreprezentację tych wszystkich ludzi z biurowców, którzy gdzieś musieli przecież omawiać wahnięcia giełdowych wskaźników. Wiedzieliśmy o Szpilce, Szparce i Szpulce przy placu Trzech Krzyży, czynnych całą dobę, co już czyniło z nich ewenement jak na warszawskie standardy, i nieodległym Modulorze, notabene tak jak one współtworzonym przez krakowskiego architekta Grzegorza Waligórę, ale jakoś nas zbytnio nie pociągały. Podobnie jak sąsiednia Żurawia z lokalami obleganymi przez pracowników ministerstw, rejon pozujący trochę na warszawskie Champs-Élysées. Chcieliśmy czegoś innego. I nie chodzi tu od razu o jakieś rozbuchane nocne ekscesy, choć i taką opcję dobrze mieć w zanadrzu, ale o zwyczajne kawiarnie, gdzie nie trzeba się napinać, by zostać zauważonym, gdzie można pogadać o byle czym z barmanem, zostawić komuś klucze. I gdzie – jeśli przypadkiem zabłąka się przyjezdny – ani on, ani bywalcy nie poczują się nieswojo. Takie lokale jak z filmu „Dym”, wiecie, o czym mówię. W Holandii nazywa się je bruin cafes, od brązowawej barwy ścian, w Polsce wyraża się o nich teraz bardziej elegancko, określeniem z poprzedniej epoki: klubokawiarnie.

Po przeprowadzce ruszyliśmy więc na poszukiwania (w liczbie mnogiej, bo równolegle wyemigrowało jeszcze kilku krakowskich znajomych). I od razu stwierdziliśmy, że nie jest tak źle. Może dlatego, że naszą pierwszą bazą stała się nieodżałowana Le Madame na Nowym Mieście, na Koźlej – rozległe przestrzenie w dawnej hali fabrycznej, wielkie okna wychodzące na podwórko i łóżka z żelaznymi oparciami, na których można było leżeć i gawędzić prawie do rana. To było miejsce gay friendly, kojarzone ze środowiskiem mniejszości ze względu na współwłaściciela, Krystiana Legierskiego. Ale Le Ma, jak się o niej z czułością mawiało, była otwarta na wszystkich i wszyscy do niej ciągnęli, włączając w to dziennikarzy i polityków z nurtu konserwatywnego, którzy może nie imprezowali w niej nocami, ale uczestniczyli tu w różnych dyskusjach. Poza tym było to skrzyżowanie knajpy z teatrem, galerią, miejscem spotkań organizacji pozarządowych i nie wiadomo czym jeszcze, o statusie nie mniej powikłanym niż korytarze łączące jej zakamarki.

Był też Czuły Barbarzyńca na Dobrej, skupiająca wtedy tłumy księgarnia połączona z kawiarnią, prowadzona przez Tomasza Brzozowskiego, który jako pierwszy wpadł na taki patent i najwyraźniej trafił w zapotrzebowanie. Obok kluby: Jadłodajnia Filozoficzna, Aurora, Czarny Lew i Diuna, każdy o innym charakterze, wszystkie w niepokornym punkowym klimacie.

A przede wszystkim była świeżo otwarta Chłodna 25, nazwana tak od adresu mieszczącej ją kamienicy. Dziś to niemal wzorzec z Sèvres tego, co należy rozumieć pod słowem „klubokawiarnia”, a jej założyciel Grzegorz Lewandowski jest człowiekiem-instytucją. Wtedy docierało się tu przez tzw. Dziki Zachód – martwy rejon nielicznych zaniedbanych kamienic północnego Śródmieścia, sąsiadujących z blokami Za Żelazną Bramą i pseudonowoczesną zabudową lat 90., klucząc wśród rozwalających się fabryczek i warsztatów przypominających czasy „Złego” Tyrmanda. Do dziś pamiętam zdziwienie na widok wymalowanych na szybie płatków śniegu i światła we wnętrzu – to tutaj? W miejscu, gdzie w weekendy, po zamknięciu sklepów, diabeł mówi dobranoc?

Lewandowski i jego koleżanka Malina Baranowska wynajęli pomieszczenia po zlikwidowanym lokalu z odzieżą. Przed remontem odwiedzili ich właściciele sąsiednich agencji towarzyskich, by kupić pozostałe po wyposażeniu sklepu lustra. „Księgarnia to nie najlepszy interes” – usłyszał od nich Lewandowski, który wtedy jeszcze planował uruchamiać Czułego bis. Zgodnie z buńczucznym nieco hasłem „Wszelką rewolucję wywołują kawiarnie”, wymalowanym nad barem, oboje mieli jednak większe ambicje niż serwowanie kawy z ekspresu pod lekturę książek i szybko to udowodnili, tworząc centrum kulturalne z prawdziwego zdarzenia.

Była też już Praga, odwiedzana przez nas chętnie ze względu na wygląd prawdziwego miasta, łagodzący trochę ból rozstania z Krakowem. Choć „Praga” to za dużo powiedziane, na Ząbkowskiej działał wtedy tylko bar Łysy Pingwin z dopiskiem „Helsinki-Warszawa-Sztokholm”, otwierany popołudniami i prowadzony przez szwedzkiego buddystę, a w piwnicy na 11 Listopada dwie siostry, Magda i Olga Błaszczak, otwarły krakowski w wystroju Skład Butelek. Zamykając, dzwoniły starym mosiężnym dzwonkiem, traktowanym trochę jak relikwia. Dzwonek był podarunkiem od znajomego, Zygmunta Gila, który ponoć dostał go od samego Piotra Skrzyneckiego. Ciekawe, że ta krakowskość była wtedy dla Warszawy jakimś punktem odniesienia – nawet Lewandowski przyznawał, że nic nie ucieszyło go tak jak stwierdzenie któregoś z klientów, że Chłodna 25 to bardzo krakowskie miejsce.

My patrzyliśmy na to inaczej. Podobało się nam, że wszystko jest tak różnorodne i nie ma dominującego wzorca krakowskiej piwnicy z szydełkową serwetą na stole. Jakby każdy z przyjezdnych zaszczepiał tu kawałek swojej tożsamości, swojej Wielkopolski, Krakowa, Podlasia – jak powinno być zresztą w miejscach uchodzących za metropolię. Kierowaliśmy się też zasadą, zaczerpniętą z wydanej wówczas książki „Warszawa. W poszukiwaniu centrum”, by omijać główne szlaki i chodzić bocznymi, równoległymi ulicami, trafiając tym sposobem choćby do pawilonów na tyłach Nowego Światu. Tym bardziej, że w samym centrum, czyli rejonach Dworca Centralnego i Pałacu Kultury, nie było prawie żadnych okazji do odkryć. Poza Kulturalną w samym Pałacu właśnie, z oryginalnym wyposażeniem – ladą barową, oświetleniem, stiukami na ścianach i marmurami w podłodze, święcącą triumfy, zawsze pełną, częściowo też za sprawą mody na socreal.

Ale to nam wystarczało. I już burzyło stereotypy.


***


Peter Richards, Amerykanin mieszkający w Warszawie z przerwami od lat 90. i miejski aktywista, w rozmowie z „Gazetą Stołeczną” w 2010 r. wyznał, że Warszawa przypomina mu Moskwę. Ze względu na brak centrum, kontrasty, nieuporządkowaną przestrzeń. Mówił też: „Inny problem: to, że dzielnice nie mają swojej specyfiki, charakteru. W Londynie wiadomo, że Notting Hill to market z antykami, a Camden Town to gotyckie ubrania i salony piercingu. W Warszawie czegoś takiego nie ma”.

Podobne spostrzeżenia miałby ten, kto porównywałby wówczas stolicę z Berlinem, sugerując się podobieństwem urbanistycznej tkanki – choć to porównanie mocno wyświechtane. Tam każdy Kiez jest już właściwie miastem samym w sobie, zaś przestrzeń w centrum, choć zszyta na nowo, w dzień przyciąga głównie turystów, a nocami świeci pustką.

I choć warszawscy znajomi oponują, że przecież wcześniej, właściwie zawsze były adresy, pod które się chadzało, to przyjezdni z miejsca o największym zagęszczeniu kawiarni na metr kwadratowy widzą sprawę nieco inaczej. Gdyby odtworzyć klubokawiarnianą mapę Warszawy sprzed siedmiu, ośmiu lat, jej północno-zachodnia część do złudzenia przypominałaby mapy tego terenu tuż po wojnie. Kompletne pustkowie z rozrzuconymi po nim ostańcami poprzedniej zabudowy. Odpowiednik ostańców to właśnie te nieliczne przyjazne lokale, kiełkujące zalążki nowego trybu życia.

Teraz są to już wyspy. I rosną, anektują coraz to nowe rejony. Obudziła się Saska Kępa, i to nie tylko wymarzona do kawiarnianego życia Francuska, gdzie w okresie ciepłym trzeba wręcz lawirować między obleganymi przez klientów stolikami, ale i pozostałe ulice – jak Finlandzka, gdzie działa Kępa Cafe, czy Zwycięzców z Towarzyską i FikuMiku. Budzi się Ochota, w Cafe Filtry – wydawałoby się, położonym trochę na uboczu – lokalni radni umawiają się z mieszkańcami na dyżury. Ożył bliski Mokotów, gdzie – o ile pamiętam – jedynym jasnym punktem, ulubionym przez młodych aktorów z sąsiednich teatrów, była Regeneracja. Teraz mamy tu i Relaks, i bar z modnymi burgerami, i Bułkę przez Bibułkę, mniej oblegany przez tzw. celebrytów odpowiednik wspominanej obok przez Paulinę Wilk Charlotte przy placu Zbawiciela. Osobnym zagłębiem stał się plac Teatralny – gdzie nawet w smętnym czarnym pawilonie, we wnętrzu którego nie było widać żywego ducha, za to migotały telebimy z Fashion TV, rozgościł się Resort, z ladą z używanych książek i meblami z recyklingu. Latem kładzie się tu na ustawionych na zewnątrz leżakach i popija domową lemoniadę z widokiem na Teatr Wielki.

Co dalej? Aż trudno wymieniać, tyle tego. Powiśle to region gęsty od nowych inicjatyw. Obszar wokół Pałacu Kultury zbytnio się nie zmienił, a nawet przykurzył jeszcze bardziej ze względu na utrudnienia spowodowane budową metra. Ale tuż obok wyrasta nowa wyspa: zrewitalizowany plac Grzybowski, gdzie na tyłach Teatru Żydowskiego, w ogródku z widokiem na bloki i nowo powstające wieżowce, w Pardon To Tu przesiadują obok siebie działacze organizacji pozarządowych, miejscowi i ludzie w garniturach. Rozsadnikiem tej okolicy była Cafe Próżna, ulokowana na parterze zdewastowanej kamienicy. O jej założycielach mówiono jeszcze nie tak dawno, że wykazują się dużą odwagą.

Weźmy nawet Mirów i Muranów, teren dawnej dzielnicy żydowskiej, a później getta, gdzie chcący wypić poranną kawę mieszkaniec skazany był na wybór między sieciowym KFC a Starbucksem, zaś spragniony wieczornych rozrywek – na trzy zadymione lokale wzdłuż al. Jana Pawła II. Pracownicy szklanych biurowców wolą teraz śniadania w Zagadce na Elektoralnej od kanapek na wynos, a Państwo Miasto na Andersa staje się drugą Chłodną. Nie mówiąc o okolicach placu Zbawiciela, gdzie po sukcesie takich lokali jak Karma czy Plan B wystarczyły dwa-trzy lata, by wokół placu i na sąsiadujących ulicach rozgościły się następne kawiarnie i kluby: Warszawska, Ministerstwo Kawy, przyjazna dzieciom Kredka Cafe. Niebawem ten mikrokosmos rozszerzy się na oddalony o dwa przystanki tramwajem plac Unii, też spełniający wszystkie kryteria miejskiej piazzy. To tylko kwestia czasu.

To są już lokale nowego typu, gdzie oprócz oferty dodanej, czyli kulturalnych atrakcji, które powoli stają się standardem, coraz bardziej dba się o tę podstawową, zgodnie z najnowszymi trendami: jedzenie przygotowywane na miejscu ze świeżych produktów, dania dla wegetarian, śniadania przez cały dzień, kąciki dla dzieci (tych też kilka lat temu w stolicy trudno było uświadczyć), piwa z lokalnych browarów.


***


Patrzę raz jeszcze na mapę. Sęk w tym, że choć atrakcyjnych dla flaneura lokali, powstających w skupiskach na zasadzie podobnej technologicznym klastrom, jest coraz więcej, wiele z nich znika. Nie ma już Le Madame, mimo widowiskowej obrony, jaką zorganizowali jej stali goście. Nie wnikając w szczegóły sporu właściciela z urzędnikami – ciągle jej szkoda, bo nic nie zdołało jej zastąpić. Wydawało się, że taką rolę będzie spełniać 5-10-15, artystyczna kamienica na wzór berlińskiego Tachelesu na rogu Hożej i Mokotowskiej. Działała tylko jedno lato. Nie ma fortów na Mokotowie. Chłodna 25 dożywa swoich dni w dotychczasowej lokalizacji – wspólnota odmówiła zgody na dalszą koncesję. Grzegorz Lewandowski współtworzy nowe miejsce – wymieniane już Państwo Miasto na Andersa. Wciąż trzyma się Między Nami, lokal-weteran od 17 lat działający na Brackiej. Cafe Próżna na częściowo odnowionej Próżnej nadal kwitnie, a gdy brak miejsc, klienci przenoszą się do nowo otwartych kawiarni wokół placu.

Ale już po klubach przy Dobrej zostało tylko wspomnienie. Nie ma też Cafe Ogrody, której założycielom udawało się przez kilka lat przyciągać warszawiaków na senny mariensztacki rynek. Ich los, podobnie jak Chłodnej, przypieczętowali okoliczni mieszkańcy. Identyczne kłopoty ma Warszawa Powiśle.

Bo w przeciwieństwie do Krakowa, gdzie dominuje własność prywatna, w stolicy najwięcej do powiedzenia mają wspólnoty mieszkańców. Ci, zwłaszcza starsi, pragną przede wszystkim spokoju. Zmiany ich niepokoją, hasło „klubokawiarnia” kojarzy się im z hałasem i uciążliwymi gośćmi. Może część z nich, zasmakowawszy atmosfery nowych miejscówek, dałaby się do nich przekonać, ale niewielu warszawskich emerytów stać na przesiadywanie w lokalach.

Peter Richards, oceniając kulturalno-rozrywkową infrastrukturę Warszawy, liczył mocno na władze. – Niech wymyślą jakiś happening, podczas którego wspólnie z mieszkańcami okolicy zdecydują – co pasuje do dzielnicy, czym powinna przyciągać.

I choć władze niektórych dzielnic zaczynają już przejawiać w tej materii inicjatywę, świadomość potrzeb nowych mieszczan dociera do nich raczej w niespiesznym tempie. Kawiarniano-klubowe ożywienie poszczególnych dzielnic to raczej zasługa charyzmatycznych właścicieli, młodych przedsiębiorców, którzy nie boją się ryzyka i chcą dostarczać innym usług, z jakich sami chętnie korzystają. W miarę jak nasz zawód traci na znaczeniu, coraz więcej wśród nich dziennikarzy, jak Cezary Polak rozwijający Kicię Kocię na Grochowie, którego jest pasjonatem.

Tak czy inaczej, z krakowskiego punktu widzenia Warszawa normalnieje. A najfajniejsze w niej jest to, że o ile w Krakowie na kawiarniano-knajpianej mapie są okolice, gdzie nie da się już szpilki wcisnąć, to w stolicy wciąż jest miejsce na nowe inicjatywy. Może dlatego redaktorzy „Tygodnika”, kiedy spotykają się ze współpracownikami „na mieście”, o wiele chętniej robią to w Warszawie niż w obrębie Plant?


BEATA CHOMĄTOWSKA jest autorką książki „Stacja Muranów”, dziennikarką działu ekonomicznego „Rzeczpospolitej” i stałą współpracowniczką „TP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013