Kartofel w narodowych barwach

Jeden i dwie dziesiąte. Tyle milimetrów wysokości musi mieć czcionka informująca o składnikach czy pochodzeniu produktów spożywczych.

08.04.2019

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

A ściślej, tyle musi mieć litera „x” w zestawie danej czcionki. A co, jeśli chcemy jakąś informację umieścić wielkimi literami? Wypisujemy wtedy na kartce słowo „Appendix”, w którym właśnie ostatnia litera ma to sakramentalne 1,2 mm, zdejmujemy miarę z litery A i to ona ma nam służyć za wzorzec dla innych.

Wiem to wszystko, bo dałem nura w szczegółowe rozporządzenia do dyrektywy unijnej z 2011 r., dotyczącej informacji o żywności dla konsumentów. Na trzeźwo trudno przebrnąć przez tę prozę cyborgów, ale sił dodawała mi żądza zemsty. Jakieś licho mnie podkusiło wcześniej na hiszpańskie truskawki, a zanim przełknąłem trzecią, już miałem ochotę wziąć cienkopis, linijkę i dopisać na paczce w przepisanym rozmiarze tzw. fakultatywną informację dla konsumenta: „produkt spożywczy o podwyższonej zawartości zawiedzionych nadziei”, po czym dyskretnie odnieść na stoisko.

Przez moją bańkę społecznościową przetoczyła się beka po tym, jak minister rolnictwa wykorzystał przezacną gminę Kadzidło do przedwyborczego mamienia ludności wiejskiej i zapowiedział dumnie, że zaraz zacznie się znakowanie na biało-czerwono ziemniaków, które na to zasługują, czyli wyjętych z brzucha polskiej matki ziemi. Złośliwostkom nie było końca, przesyt narodową tromtadracją obecnej władzy domaga się ujścia w wesołości i absurdalnym śmiechu. Wyobrażenie ludzi malujących każdemu kartofelkowi na policzku dwie kolorowe kreseczki – plus husarskie skrzydełka w przypadku jakości premium – jest zaiste przyjemnie groteskowe.

Łatwość tej reakcji nie najlepiej o nas świadczy. Po pierwsze, o obowiązku malowania kartofla w biel i czerwień ministerstwo mówi dobre pół roku – w każdym razie już w listopadzie poszła do Brukseli notyfikacja w tej sprawie. Nasza władza uznała, że pozałatwia to wszystko w zgodzie z procedurami, dołączając m.in. sążniste ekspertyzy Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Minister Ardanowski chwalił się tym w styczniu, ale kto by tam czytał ministrów rolnictwa – chyba że akurat mordują dziki albo trwa kampania wyborcza.

Po drugie i znacznie ważniejsze, próba politycznego podczepienia się pod kartoflany patriotyzm to wepchnięcie palca w najbardziej zapalny węzeł sprzecznych interesów i uczuć, jakie rozsadzają unijny projekt od środka. Wierzcie mi: papiery dokumentujące nieustanne przepychanki między tymi, którzy upierają się, żeby obowiązkowo znaczyć żywność krajem pochodzenia, a tymi, którzy mówią, że przecież umawialiśmy się na wspólny rynek, gdzie nie ma Polaka czy Greka, czyta się jak epopeję. Ponoć ojcowie założyciele mieli taki pomysł, że jak się najpierw pouzgadnia w gronie paru krajów standardy śrubek, to jedność polityczna nadejdzie potem niejako samoczynnie. Może mieli rację ze śrubkami, ale na drodze do federalizmu przez standaryzację stanął kotlet, ziemniaki i surówka.

O tym, jak bardzo czuła jest kwestia pochodzenia żywności, świadczy np. to, ile wysiłku politycy i lobbyści wkładali dwa lata temu w awanturę, czy Włosi mają prawo nakazać pisanie na paczce makaronu, skąd pochodzi pszenica użyta do mąki. Sprawa oparła się o Światową Organizację Handlu, Kanada bowiem, wielki eksporter zboża, złożyła skargę, słusznie przeczuwając, że przeciętny Włoch będzie miał odruch „włoskie znaczy lepsze”, choć fachowcy z branży młynarskiej zapewniają, że wcale nie musi być. Nasze dość powszechne, choć rzadko artykułowane zagubienie w tej zbyt dużej, zbyt szybko zszywanej kontynentalnej rodzinie nagle znajduje irracjonalne ujście przy stoisku żywnościowym. Irracjonalne, bo miejsce pochodzenia – rzecz bardzo ważna – to wcale nie to samo co kraj. Znamy podpartą doświadczeniem pewność, że ten konkretny rolnik ma lepsze warzywa albo że w tym konkretnym powiecie krowy jedzą lepszą trawę, albo że jabłka z pewnej okolicy tradycyjnie mają więcej smaku (apogeum tej mikrolokalizacji jest oczywiście winiarska ideologia terroir). Ale to nie znaczy, że mamy ulegać nacjonalizmom przepakowanym w troskę o jakość. Z całym szacunkiem dla instytutu, który wydał ministrowi podkładkę pod wniosek do Brukseli: cóż może wyróżniać na korzyść polskiego ziemniaka, jeśli „Polska” w tym wypadku oznacza setki różnych rodzajów gleb, mikroklimatów i wariantów uprawy?

W sferze jedzenia są tylko małe, bardzo małe ojczyzny. Te większe można kochać i szanować, ale z dala od kuchni. ©℗

Z myślą o brukselskich ekspertach od mierzenia litery x zróbmy posilną przekąskę z typowo przednówkowego składnika – tartę z endywią belgijską, zwaną zazwyczaj cykorią.

120 g zimnego masła ucieramy z 240 g mąki na piasek. Dodajemy 1 żółtko, 3 łyżki lodowatej wody, łyżeczkę soku z cytryny, sól, wędzoną paprykę. Zagniatamy szybko, wałkujemy na placek i wykładamy formę do tarty, wstawiamy do lodówki. 400 g cykorii kroimy wzdłuż na paski. Na patelni rozgrzewamy na średnim ogniu 50 g masła, wrzucamy cykorię, mieszamy, posypujemy 60 g cukru trzcinowego, dodajemy 12 rozgniecionych jagód jałowca, mieszamy dalej na średnim ogniu, aż się trochę skarmelizuje, solimy. Dodajemy sok z 1 cytryny, studzimy. Nakłuwamy ciasto i podpiekamy je 10 minut w 180 stopniach, wykładamy cykorię (wyjmując jagody jałowca, bo są twarde i można połamać zęby), pieczemy 15 minut, wyjmujemy, kładziemy paski sera reblochon lub innego podobnego z żółto-pomarańczową skórką. Zapiekamy kolejne 15 minut, aż się ser rozpłynie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019