Konsumenci drugiej kategorii

25 procent. Na tyle ryby w paluszku rybnym możecie liczyć, jeśli urodziliście się w Austrii.

25.09.2017

Czyta się kilka minut

GETTY IMAGES / GETTY IMAGES
GETTY IMAGES / GETTY IMAGES

Nie tej jedynej prawdziwej, którą Józef Roth zaraża kolejne generacje ludzi skłonnych uciekać przed życiem w książki, lecz tej udawanej, kadłubkowej. Mimo że to tylko cień państwa, skazany na istnienie z jednym płucem, przekłutą komorą serca i zaoraną pamięcią, to potrafi zadbać o każdego spożywcę, nawet – a może przede wszystkim – tego karmiącego się tyleż kaloriami, co iluzjami. Bo, przyznajcie sami, czy zasługuje na pełnię praw konsumenckich obywatel przekonany, iż paluszek rybny widział kiedyś rybę choćby przez lornetkę? A jednak wiedeński rząd nakazał kłaść do paluszka co najmniej jedną czwartą ryby. Na tyle nie może liczyć nawet sąsiad z potężnych Niemiec.

Jeśli temat ten nie przewinął się w ostatniej kampanii wyborczej, to dlatego zapewne, iż zasadniczo Niemcy są na przeciwległym biegunie narzekania na gorsze towary pod tą samą marką. Wie o tym każdy bywalec dowolnego polskiego bazarku z obowiązkową budką „chemia z Niemiec”. Głęboka ludowa mądrość nie potrzebuje laboratoriów i spektrofotometrów, żeby wiedzieć swoje. Czytałem półoficjalne wyjaśnienie jednego z producentów proszków do prania, że na wschodnioeuropejskie rynki robi się je słabsze, bo tutejsi konsumenci i tak sypią więcej, niż jest podane na opakowaniu. W domyśle: po co im pełnowartościowy produkt, skoro i tak nie będą umieli go użyć. W pewnych kręgach prawicy robiło karierę przykładanie do najnowszej historii Polski kategorii dostarczanych przez zachodnioeuropejską refleksję nad kolonializmem. Już zresztą w latach 80. Sławomir Mrożek w „Donosach” pisał, iż Polacy to też Murzyni, tylko że biali. Przykład z proszkiem nadaje się doskonale, by kolonialnym kluczem otworzyć drzwi do natury naszej relacji z centrum świata.

Karmię się resentymentem i zapiekłymi kompleksami, powiadacie? Od żądania lepszego proszku bliska droga do trąbienia o reparacjach? Towarzystwo premiera Bułgarii, który mówi wprost o „konsumenckim apartheidzie”, nie dodaje mi aż tak wiele powagi? W takim razie przewodniczący Komisji Europejskiej ­Jean-Claude Juncker, który mówi o „konsumentach drugiej kategorii”, będzie wystarczającym autorytetem? I to mówi nie byle gdzie, podczas Orędzia o stanie Unii Europejskiej – nazwanego i modelowanego na wzór amerykańskiego State of the Union. W ustach Junckera troska o równość państw członkowskich brzmi szczególnie obłudnie – jego ojczysty Luksemburg sabotuje ważną dla prawdziwej spójności Unii reformę fiskalną, która odebrałaby mu zyski z bycia de facto rajem podatkowym, takimi Karaibami nad Mozelą. Może żeby przykryć te i jeszcze inne problemy ze swoją cienką wiarygodnością, Juncker postanowił tupnąć na koncerny i sieci sklepów, które pod tą samą marką sprzedają na wschodzie gorsze produkty niż u siebie.

Gorsze – to znaczy np. bardziej słodzone napoje gazowane, zwłaszcza ten najsławniejszy, w charakterystycznej butelce. To znaczy słodsze i z mniejszą (nawet o 40 proc.) zawartością owoców jogurty. To znaczy ciastka maślane, gdzie część masła zastępuje olej palmowy. To znaczy soki pomarańczowe mające więcej wody i koncentratu, a mniej prawdziwego soku. To znaczy czekoladę z mniejszą zawartością kakao. Z 21 produktów badanych tego lata przez Czechów tylko trzy miały dokładnie taki sam skład jak produkty tej samej marki z Niemiec. Skład oczywiście jest podany na opakowaniu, ale któż go czyta? Podobne badania zostały ostatnio przeprowadzone przez oficjalne czynniki Słowenii, Węgier, Słowacji i Bułgarii. Może to tylko populizm, tani i szkodliwy w okresie, kiedy rośnie niechęć do integracji, ale każdemu przeszłaby ochota na integrację, kiedy przeczytałby wyjaśnienia wywołanych do tablicy przez Junckera koncernów. To wszystko oczywiście dla naszego dobra, z troski o przebadane preferencje i chęć dopasowania się do oczekiwań. Beczkę śmiechu rozbiła Coca-Cola, zapewniając, iż drobne różnice i „adaptacje” wynikają „ze stosowania lokalnych składników”. Lokalne składniki w najbardziej ujednoliconym produkcie świata? Obawiam się, że jedynym lokalnym składnikiem jest tu nasza, jak śpiewał Młynarski, „geograficzna długość, słowiańska twarz”. ©℗

A zatem wyciskajmy sami pomarańcze, do białego jogurtu dodawajmy własny przecier z owoców. I pieczmy, ile wlezie, ciast i herbatników. Na pożegnanie antonówek robię ostatnio namiętnie prostą tartę, wymyśloną w domu, ale z ducha bliską wypiekom Zofii Różyckiej, autorki wspaniałego „Alfabetu ciast”, której zawdzięczam mnóstwo dobrego. Najpierw kruchy słodki spód – to proste, ale warto sobie powtórzyć: 225 g mąki mieszamy z 30 g cukru i szczyptą soli. Dorzucamy 125 g zimnego masła pokrojonego w kosteczkę. Wcieramy masło, sięgając dłońmi w głąb mąki i unosząc ją przy rozcieraniu, tak aby się napowietrzyła. Dodajemy kilka posiekanych igieł rozmarynu. Wbijamy rozkłócone jajko, szybko mieszamy np. nożem, aż nam się z tego sklei jedna bryła, wyjmujemy na blat, lekko i krótko zagniatamy, aż się zrobi gładkie jednorodne ciasto. Owijamy w folię, schładzamy pół godziny. Rozwałkowujemy na placek o średnicy ok. 25 cm. Wykładamy go do formy, nakłuwamy widelcem i pieczemy wstępnie 5 minut w 180 stopniach. Potem wykładamy cienką warstwę ricotty zmieszanej z czarnym pieprzem. Na to układamy koliście, jak dachówki, cienkie plasterki jabłek wcześniej zmacerowane przez godzinę z cukrem i paroma łyżkami brandy lub wzmacnianego wina. Posypujemy cukrem trzcinowym i cynamonem, pieczemy ok. 40 minut, aż brzegi tarty będą porządnie zrumienione. Polewamy na wydaniu karmelem, uzyskanym przez stopienie na bursztynowo 100 g cukru, do którego dodajemy 30 g masła i po chwili stopniowo 100 ml śmietanki, po czym mieszamy na wolnym ogniu kilka minut, aż zgęstnieje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2017