Jakiemu kinu służy Gdynia?

Werdykt gdyńskiego jury w sposób symboliczny dał odpowiedź na pytanie, dlaczego polskie kino jest słabo obecne w świecie. I dlaczego rodzimemu widzowi kojarzy się tylko z sympatyczną "konfekcją".

23.09.2008

Czyta się kilka minut

Decyzja, by główną nagrodą uhonorować film z założenia popularny, a w dodatku szykujący swoją serialową wersję w telewizji publicznej, bardziej przypomina starcze werdykty oscarowej Akademii niż wyraziste, autorskie i często odważne gesty jurorów z festiwali w Cannes czy Berlinie. W Gdyni zwyciężył w tym roku model "kina producenckiego". Film autorski, najodważniej zaprezentowany przez

"33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej czy "Rysę" Michała Rosy, musiał zadowolić się nagrodami w kategoriach pomniejszych. Gest to o tyle znaczący, że na kilka tygodni przed rozpoczęciem "święta polskiego kina" przetoczyła się przez media ciekawa dyskusja, pytająca o kierunek, w którym zmierza gdyński festiwal, a pośrednio - rodzime kino. Reżyser Łukasz Barczyk, który tę debatę rozpętał, postanowił nie zgłaszać do konkursu filmu "Nieruchomy poruszyciel", zarzucając imprezie chroniczny prowincjonalizm, skostnienie, zasięg wyłącznie środowiskowy, a co za tym idzie - promowanie kina poczciwego, zachowawczego w treści i formie. Okazuje się, że młody reżyser w swoim niekontrolowanym gniewie miał sporo racji.

Ból i glamour

Tegoroczne Złote Lwy, czyli "Mała Moskwa" Waldemara Krzystka, to kino oparte na sprawdzonych wzorach. Przyzwoicie skrojone, podejmuje historię w polskim kinie właściwie nieobecną. Zakazana miłość pomiędzy żołnierzem LWP a piękną żoną sowieckiego oficera stacjonującego w Legnicy rzucona została na tło ’68 roku - czas interwencji bratnich wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Wymieszano tu melodramat oraz wątki sensacyjne, jednakże film prócz doraźnych wzruszeń i erotycznego napięcia na linii Polska-Rosja oferuje niewiele. Nie zostaje w nas na dłużej, nie uwiera, nie prowokuje sporów.

Zaprzeczeniem kina "szytego na miarę" okazał się film Małgorzaty Szumowskiej "33 sceny z życia", film o śmierci rodziców

i śmierci dzieciństwa. Wokół obrazu Szumowskiej zawrzało w Gdyni jak nigdy od lat. Nie przypominam sobie polskiego tytułu, który potrafiłby wywołać tak sprzeczne namiętności. "33 sceny..." to film w pełni przeżyty, zrodzony z bólu, lecz bynajmniej nie z surowego bólu, tylko z głębokiej autorefleksji czyniący swoje główne tworzywo. Zmusił do zadania pytań fundamentalnych nie tylko dla kina: o wolność artysty, granice ekshibicjonizmu w sztuce, o nieprzystający język, którym zwykliśmy mówić o cierpieniu, śmierci, ciele... Trzewiowy, spazmatyczny w tonie film Szumowskiej, o klasę lepszy od tego, co zrealizowała dotychczas, dla wielu widzów był skandalem, przekroczeniem tabu. Również pod względem filmowej formy, wyrazistej, jakby przerośniętej, ale jednak koniecznej, film ten wytrąca nas z wygodnych odbiorczych nawyków. Nic dziwnego, że pojawia się retoryczne pytanie: czy bez wsparcia producenta niemieckiego i duńskiego ("Zentropa" Larsa von Triera) taki film miałby szanse w Polsce powstać? Wreszcie: czy bez Srebrnego Lamparta na festiwalu w Locarno film Szumowskiej mógłby liczyć na hojność polskiego jury, które ostatecznie przyznało mu cztery nagrody, choć nie odważyło się na tę najważniejszą?

Ogłoszenie wyników festiwalu skutecznie ostudziło podniecenie, z jakim jechaliśmy w tym roku do Gdyni, przywołując do rzeczywistości. Choć przyznać trzeba, że w Gdyni od kilku lat odbywają się tak naprawdę dwa zupełnie różne festiwale: tradycyjny festyn w Teatrze Muzycznym oraz nastawiony bardziej polemicznie festiwal w nadmorskim multipleksie Silver Screen. Program ten sam, ale odbiór filmów inny. W Teatrze publiczność przyznaje Złotego Klakiera dla najdłużej oklaskiwanego filmu. Znamienne, że w tym roku otrzymał go jeden z najbardziej rozczarowujących tytułów - "Senność" Magdaleny Piekorz. Film przypomina kulturalną strawę, polecaną czytelniczkom prasy kobiecej. Egzystencjalizm w wydaniu glamour zaprawiony kpiną z polskiego kołtuństwa wypełnia trzy splecione ze sobą opowieści o ludziach trwających w stanie emocjonalnego odrętwienia. Tym razem nie udała się współpraca wrażliwej i utalentowanej reżyserki z poczytnym pisarzem (scenarzysta Wojciech Kuczok) i nadopiekuńczym producentem (Krzysztof Zanussi). Może czas spróbować sił w innym składzie? O frekwencje w kinach martwić się jednak nie musimy. Gwiazdorska obsada (Kożuchowska, Żebrowski) oraz wydana właśnie powieść pod tym samym tytułem staną się z pewnością lokomotywą sukcesu.

Podobnie jak w przypadku "Serca na dłoni" Zanussiego - komedii z morałem, dowartościowanej rynkowo kilkuminutową obecnością Dody Elektrody. Komedia nie jest zresztą naszą specjalnością. Zakwalifikowanie do konkursu sklejki z serialu "Ranczo Wilkowyje" Wojciecha Adamczyka czy kinowego sitcomu "Lejdis" Tomasza Koneckiego uzasadnić można jedynie chęcią złośliwej konfrontacji masowo konsumowanych produktów ("Lejdis" zaliczyło ponad 2 miliony widzów) z mniej lub bardziej chybionymi wytworami kina artystycznego, oglądanego przez śladowe ilości widzów. Tegoroczny festiwal po raz kolejny uświadomił ów dramatyczny rozziew pomiędzy poziomem rozrywki a wybujałymi aspiracjami do wielkiej sztuki. I jak niewiele można znaleźć pomiędzy.

Spod znaku mozaiki

Takim filmem mogłyby być na przykład "Lekcje pana Kuki" Dariusza Gajewskiego, niegdysiejszego laureata gdyńskiego festiwalu za "Warszawę", który podobnie jak Piekorz długo zmagał się z przekleństwem "drugiego filmu po sukcesie". Adaptacja powieści Austro-Polaka Radka Knappa miała być filozofującą powiastką o polskim gastarbeiterze na wiedeńskim bruku, o próbie dopasowania własnych wyobrażeń do rzeczywistości. Gajewski postawił jednak na niedookreśloność i groteskę, która wzięła w cudzysłów cały ten kąśliwy portret "starej Europy", zakonserwowanej w dziwactwach i fobiach. Przypadek "Lekcji...", zrealizowanych przy współpracy z kinematografią austriacką, wskazuje też na próbę wykorzystania możliwości, jakie tkwią w koprodukcjach europejskich. W ostatnich latach PISF ochoczo wspiera międzynarodowe przedsięwzięcia, w szczególności te sygnowane znanym nazwiskiem (Lynch, Greenaway, Loach). W sensie artystycznym czy komercyjnym niewiele z naszego wkładu wynikało.

Bywają jednak spotkania twórcze, przynoszące ciekawe artystyczne efekty, jak w "Braciach Karamazow" Petra Zelenki, niedoskonałym, acz intrygującym eksperymencie, w którym czeska trupa teatralna wystawia Dostojewskiego w nowohuckiej scenerii. Zelenka inteligentnie ogrywa polsko-czeskie różnice kulturowe, zaś zdezelowana Huta im. Lenina jako "miejsce bez Boga", w którym "wszystko wolno", wskazuje na wspólne obu narodom doświadczenie komunistycznej traumy i nowej rzeczywistości, w której przyszło artystom uprawiać sztukę. Najważniejszy pozostaje jednak sam zapis rodzącego się spektaklu - to właśnie "teatr w filmie" przynosi tu prawdziwe spełnienie.

Inaczej niż w "Jeszcze nie wieczór", opartym na podobnym pomyśle. Debiutujący w fabule dokumentalista Jacek Bławut opowiada o tym, jak pensjonariusze domu starego aktora w Skolimowie postanawiają wystawić "Fausta". Film w cudowny sposób zaciera granice między życiem i sztuką; Nowicki, Tyszkiewicz, Kwiatkowska, Andrycz, Szaflarska w pewnym stopniu odtwarzają samych siebie - aktorów balansujących na granicy życia i gry, ludzi coraz bliższych granicy życia i śmierci. Fascynująca paradokumentalna dwuznaczność ma siłę po stokroć większą niż fabularny koncept dotyczący inscenizacji Goethego.

Polskie kino niechętnie podejmuje podobnego rodzaju eksperymenty. Ulubioną, bo sprawdzoną po wielokroć formułą filmów traktujących o emocjonalnym zagubieniu młodości stało się kino spod znaku "mozaika ludzkich losów" - bądź rozbita na odpryski, naznaczone wspólnym filozoficznym przesłaniem, bądź misternie poskładana w całość z krzyżujących się ze sobą pojedynczych ścieżek. "Drzazgi" Macieja Pieprzycy (spóźniona nagroda za debiut), "0_1_0" zmarłego niedawno Piotra Łazarkiewicza czy wspomniana już "Senność" mają taką właśnie rozsypaną strukturę, podległą jednakowoż "wyższemu" porządkowi: nieubłaganemu przeznaczeniu, społecznej determinacji czy kaprysowi przypadku. "Drzazgi" oryginalności szukają w absurdzie, "0_1_0" w psychologicznym napięciu, w życiu postawionym na ostrzu noża. Wszystkie jednak wspomniane tytuły ignorują życiowe prawdopodobieństwo. Uciekają w mozaikową formę, jakby bały się konfrontacji z bohaterem, wejścia w jego mroki (albo w jego banalność) ze wszystkimi konsekwencjami, do końca.

Dlatego tak dojrzale wybrzmiewa na tym tle "Rysa" Michała Rosy - wieloznaczna opowieść o zachwianym zaufaniu i osuwaniu się w szaleństwo. Dlatego przyciągają uwagę skromne, choć zarazem przewrotne "Cztery noce z Anną" Skolimowskiego, opowiadające historię prawie niemożliwą. Jak widać, odwaga w kinie może oznaczać także rezygnację z efektownych środków i uważne skupienie się na wycinku rzeczywistości - bez ambicji formułowania za nas wielkich uogólnień.

***

Na tegorocznym festiwalu optymizm mieszał się z goryczą. Obecność w konkursie tytułów tak autorsko zuchwałych jak "33 sceny..." rozbudzał nadzieję na twórczy ferment, choć były to jedynie wyjątki, potwierdzające wiadomą regułę. Gdyby selekcji dokonywać na podstawie takich kryteriów jak: odkrywczość, odwaga i profesjonalizm wykonania, co najmniej połowa zakwalifikowanych tytułów nie miałaby racji bytu. Tymczasem mieliśmy przed sobą "próbkę reprezentatywną" polskiego kina, z całym niemal dobrodziejstwem inwentarza. Najbardziej jednak cenny był w tym roku rzadko tak silnie obecny duch rozmowy - jakkolwiek odbywającej się w zamkniętym, polskim, środowiskowym kręgu. Była to również rozmowa o kształcie samego festiwalu, który wcale nie wymaga gruntownych reform, ale raczej większego otwarcia - na kino i na świat. Cieszyła liczniejsza niż zwykle obecność zagranicznych gości, brakowało jednak wspólnej platformy wymiany poglądów. Przypomniał mi się przy tej okazji mały festiwal w Haugesund - norweski odpowiednik Gdyni, gdzie spotykają się zagraniczni krytycy pod wodzą Dereka Malcolma z "Guardiana", by debatować o norweskim kinie. Dlaczego nie skorzystać z ich doświadczeń? Taka zewnętrzna perspektywa byłaby nam bardzo potrzebna. Pozwoliłaby ujrzeć nasze słabości, ale i atuty okiem nieuprzedzonym, niezależnym od panujących układów.

Tymczasem zachowawcze gdyńskie Grand Prix utwierdza w przeświadczeniu, że festiwal niespecjalnie polskiemu kinu jest potrzebny, bo promuje w pierwszej kolejności filmy bezpieczne, z myślą o lokalnym rynku i uśrednionych gustach. Takie filmy, które bez festiwalu i tak by sobie poradziły. Kino, które stanowi dla widza wyzwanie, prędzej zostanie docenione za granicą. Ale dobrze przynajmniej, że jest.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2008