Ratujmy ten okręt

Liczba 44 w polskiej wyobraźni zbiorowej przywołuje romantyczne nadzieje na zmianę. Albo odwrotnie: odsyła pamięcią do wielkiej katastrofy. A jakie skojarzenia wywołuje w historii Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych?

23.09.2019

Czyta się kilka minut

Agnieszka Holland z ekipą nagrodzonego Złotymi Lwami filmu „Obywatel Jones”, Gdynia, 21 września 2019 r. / ANNA REZULAK / KFP
Agnieszka Holland z ekipą nagrodzonego Złotymi Lwami filmu „Obywatel Jones”, Gdynia, 21 września 2019 r. / ANNA REZULAK / KFP

Tegoroczna edycja ujawniła na niespotykaną dotąd skalę wszystkie choroby toczące rodzimą kinematografię i jej flagowe święto. Największa patologia to oczywiście próby upolitycznienia festiwalowego programu, a tym samym całkiem udana próba jego destabilizacji. Przy okazji jednak dały o sobie znać jeszcze inne, przez lata zaniedbywane dolegliwości, które uleczyć może już tylko gruntowna reforma gdyńskiej imprezy. Przede wszystkim naprawy wymaga jej wewnętrzny „system immunologiczny”, bo osłabiony, wewnętrznie rozbity organizm, w dodatku unikający rzetelnej diagnozy, o wiele łatwiej zainfekować.

Solidny obywatel

A wydawało się, że najgorsze już za nami. Kiedy organizatorzy (czytaj: urzędnicy) zaczęli majstrować przy programie i wyrzucili z konkursu mocne tytuły rekomendowane przez zespół złożony z filmowców, by następnie pod presją środowiska łaskawie je przywrócić, było to dopiero preludium do festiwalowych roszad. Czy to przypadek, że odrzucone filmy: „Supernova” Bartosza Kruhlika, „Interior” Marka Lechkiego czy opisywana już na tych łamach „Mowa ptaków” Xawerego Żuławskiego okazały się dziełami gniewnymi i antysystemowymi w wymowie, zanurzonymi w bardzo współczesnej Polsce? Nawet gdyby był w tym zbieg okoliczności, to sam festiwal pozbawiał innych złudzeń. Mimo wielu interesujących tytułów, upłynął przecież pod znakiem afery wokół „Solid Gold”.

Luźno inspirowany głośną sprawą piramidy finansowej z Trójmiasta, współprodukowany i wzięty do dystrybucji przez TVP, film Jacka Bromskiego miał być i mógł być orężem wymierzonym w opozycję podczas kampanii wyborczej. Lecz choć ostatecznie trafi do kin 18 października, czyli już po wyborach, telewizja nie zaakceptowała wersji reżyserskiej – bo ponoć za długa i pozbawiona kluczowej propagandowo sceny – i w drugim dniu festiwalu wycofała film z konkursu. Ucierpiała na tym nie tylko organizacja, ale i powaga całego wydarzenia.

Kiedy na dzień przed zakończeniem festiwalu „Solid Gold” został niespodziewanie przywrócony, organizatorom udało się częściowo zażegnać kryzys, nie zmyło to jednak przykrego wrażenia, że trwa właśnie prawdziwa wojna polsko-polska o Gdynię i zarazem o przyszły kształt polskiego kina. I to nie tylko na linii polityczni decydenci kontra twórcy. Ci ostatni podzielili się bowiem tak bardzo, że nad festiwalem zawisła groźba bojkotu i stworzenia w przyszłym roku alternatywnej imprezy – niezależnej zarówno od doraźnych nacisków partyjnych, jak i tych towarzyskich, utrwalanych przez lata.

Dlatego też nagroda główna, nawet jeśli należała się ciekawszemu pod względem artystycznym filmowi „Boże Ciało” Jana Komasy, nabrała charakteru symbolicznego. Złote Lwy dla „Obywatela Jonesa” Agnieszki Holland to ukłon w stronę superprofesjonalnego kina, które w historycznym kostiumie rzuca wyzwanie nam, współczesnym. Odpominając postać Garetha Jonesa, niezłomnego reportera z Walii, walczącego o prawdę na temat ukraińskiego Hołodomoru, film idealnie wpisuje się w obecny czas, biorąc pod uwagę chociażby projekty naszych władz dotyczące regulacji zawodu dziennikarza. Odyseja bohatera pośród chłodu i głodu, punktowana minimalistyczną muzyką Antoniego Komasy-Łazarkiewicza, to nie tyle ostrzeżenie przed jakąś nową formą stalinizmu czy inżynierii społecznej, ile raczej pytanie o to, jaka jest cena odwagi w świecie wypierającym niewygodną prawdę w imię rozmaicie rozumianych interesów: politycznych, ekonomicznych, medialnych.

Supernowy patriotyzm

Jak przystało na festiwal z liczbą „czterdzieści i cztery”, niemal każdy tytuł prezentowany w konkursie Polską – i Gdynią – zdawał się być podszyty. Nie mam tu na myśli filmów z definicji patriotycznych, jak „Legiony” Dariusza Gajewskiego, „Piłsudski” Michała Rosy czy „Kurier” Władysława Pasikowskiego. Młodsze pokolenie filmowców zdaje się inaczej rozumieć patriotyzm. Chętniej opowiada o Polsce dzisiejszej, „zza siódmej miedzy”, tam poszukując odpowiedzi na najważniejsze pytania.

W „Supernovej” tragiczny wypadek na wiejskiej drodze w pewien niedzielny ­poranek uruchamia coś więcej niż spiralę emocji z udziałem krewnych ofiar, policjantów, miejscowych gapiów i tchórzliwego sprawcy w drogim aucie na warszawskich numerach. Zachowując jedność czasu, miejsca, akcji i nadając jej niemal dokumentalną fakturę, film Kruhlika (zasłużona nagroda za debiut) opowiada o różnych Polskach, zderzonych ze sobą przez przypadek.

Albowiem ten pozornie skromny obraz każdą minutą zyskuje coraz większe rozpostarcie – psychologiczne, społeczne, metafizyczne. Równocześnie na naszych oczach dokonuje się stopniowa implozja świata opartego na kłamstwie, nadużyciach i arogancji władzy. Toczą ze sobą walkę nagie instynkty i skomplikowane uczucia. A wszystko to bez cienia późnej „kieślowszczyzny”, często uprawianej w tego typu kinie – bez fałszu, konwencjonalnych podpórek, gotowych frazesów werbalnych czy wizualnych, za to po aptekarsku odmierzone. Przypomnijmy raz jeszcze: tego filmu miało nie być w gdyńskim konkursie.

Polski ciało

Z podobnej próby zobaczenia i zrozumienia polskiej prowincji zrodziło się wspomniane już „Boże Ciało”, niewątpliwie najlepszy tytuł tegorocznego festiwalu. Komasa pogłębia to, co już zdążył musnąć Kruhlik, który zatrzymał się na skraju wsi. Twórca „Sali samobójców” i „Miasta 44” (jakże ciekawą drogę przebył od tamtych filmów) w oparciu o scenariusz, a wcześniej reportaż Mateusza Pacewicza, którego bohaterem był „przebrany ksiądz”, wkracza w sam środek wiejskiej społeczności i zarazem w sam środek polskiego katolicyzmu. Może nawet w samą istotę chrześcijaństwa w ogóle. I znowu – bez filozoficznych protez, trzymając się konkretu, mówiąc tonem precyzyjnym i czystym.

Hipnotyzujący Bartosz Bielenia tylko na pozór przypomina charyzmatycznego księdza zagranego w spektaklu „Wesele” Jana Klaty. Po wyjściu z poprawczaka Daniel zaczyna udawać kapłana, bo kryminalna przeszłość uniemożliwia mu wstąpienie do seminarium, choć chłopak odczuwa silne powołanie. W małej, lecz mocno straumatyzowanej i zapiekłej w swoim gniewie społeczności (w wypadku samochodowym zginęło niedawno sześcioro młodych ludzi) staje się duszpasterzem w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale jak długo uda mu się ukryć mistyfikację?

Nie to jest jednak dla filmu najważniejsze. Każda kolejna scena przeobraża go w coś innego: w namysł nad istotą kapłaństwa, przypowieść o zemście i przebaczeniu, o kłamstwie, które nieoczekiwanie wyzwala prawdę, w historię pasyjną... Niezależnie od światopoglądu każdy może odnaleźć tutaj coś istotnego dla siebie. Podobnie jak u Kruhlika, dostajemy rzadki w polskim kinie obraz rodzimych peryferiów, nieskażony protekcjonalizmem, pochopnym ferowaniem ocen czy karykaturalnym skrzywieniem.

Jury pod przewodnictwem Macieja Wojtyszki dostrzegło na szczęście tę wielkowymiarowość, nagradzając „Boże Ciało” za reżyserię, scenariusz i drugoplanową rolę Elizy Rycembel. Jeśli dołożyć do tego nagrodę publiczności i dziennikarzy oraz docenioną wcześniej obecność filmu na festiwalach w Wenecji i Toronto, trudno wyobrazić sobie lepszego polskiego kandydata do Oscara. Również dlatego, że Komasa potrafi o tym, co bardzo kameralne i lokalne, opowiedzieć językiem powszechnie zrozumiałym.

Zaściankowość, rozumiana jako obsesyjna wsobność, wydaje się zresztą ostatnią rzeczą, którą by można dziś zarzucić polskiemu kinu. Zwycięski „Obywatel Jones”, a także nakręcony w Toskanii, znany już z ekranów „Słodki koniec dnia” Jacka Borcucha i „Dolina Bogów” Lecha Majewskiego, czyli powstała w krainie Indian Navaho imponująca wizja upadku naszej cywilizacji, to przykłady różnie rozumianego kina bez granic. Nikogo już nie dziwią mieszające się języki ani obecność w polskich filmach nazwisk formatu Petera Sarsgaarda, Johna Malkovicha czy Billa Pullmana.

Miniona epoka

O różnorodności polskiej kinematografii niechaj świadczą też trzy zupełnie inaczej sprofilowane wycieczki do czasów ­PRL-u. Najwięcej entuzjazmu wzbudził na festiwalu „Ikar. Legenda Mietka Kosza” Macieja Pieprzycy, nagrodzony Srebrnymi Lwami oraz za zdjęcia Witolda Płóciennika, muzykę Leszka Możdżera, kostiumy Agaty Culak, charakteryzację Jolanty Dańdy i za kolejny, maksymalnie „wcieleniowy” występ Dawida Ogrodnika w roli tytułowej.

Film przywraca pamięć o genialnym niewidomym pianiście jazzowym, lecz ucieka od klasycznej biografii. Z muzyki, barw, wyłapywanych z otoczenia detali czy z zakłoceń ostrości obrazu próbuje stworzyć osobny język filmowy, odpowiedni dla wrażliwości głównego bohatera i jego sposobu percepcji. Na lata 60. i wczesne 70., kiedy to jesteśmy świadkami muzycznych wzlotów i życiowych upadków Kosza, nakładają się powidoki i refleksy z wczesnego dzieciństwa, kiedy przyszły wirtuoz zaczął tracić wzrok, odnajdując w muzyce nowy sposób komunikacji czy ekspresji. I jakkolwiek tragiczne zakończenie nieodwracalnie zostało wpisane w tę historię, a Polska Ludowa, mimo swoich licznych smaczków, klimatów i anegdot, nie jest najlepszym środowiskiem dla samotnego, niepełnosprawnego artysty, pulsuje w „Ikarze” rodzaj pozytywnej energii, która sprawia, że jednak „chce się żyć” – by przywołać tytuł innego filmu Pieprzycy, z równie wyczynową rolą Ogrodnika.

Znacznie bardziej demoniczny obraz czasów komuny pojawia się w „Ukrytej grze” Łukasza Kośmickiego, gdzie pojedynek szachowy pomiędzy mistrzami USA i ZSRR staje się przykrywką dla szpiegowskiej afery z kryzysem kubańskim w tle. Reżyser zrobił swój film dynamicznie, „po amerykańsku”, z międzynarodową obsadą, świetnie ogrywając zakamarki Pałacu Kultury i Nauki, gdzie toczy się większa część akcji, co przyniosło twórcom Nagrodę Specjalną Jury i zbiorową za montaż.

Znajoma iglica wznosi się także w „Panu T.” Marcina Krzyształowicza, a wyprawa do czasów stalinowskich zamienia się z jednej strony w stylową czarno-białą pocztówkę z epoki, z drugiej w łotrzykowską opowieść o ówczesnym życiu literackim, z trzeciej zaś – w poruszającą i ponadczasową historię o zarażeniu wolnością. Grany przez Pawła Wilczaka bohater kontestuje ówczesny system głównie w formie estetycznej, za to prawdziwą z nim wojnę toczy na kartach swojej powieści, czym wzbudza podejrzliwość służb bezpieczeństwa. Inwigilujący Pana T. plebejski sąsiad (w tej roli słusznie nagrodzony Sebastian Stankiewicz) odkrywa, że życie może mieć smak inny niż konserwa z mielonką. Może być jak dobra literatura albo jak swobodna improwizacja jazzowa.

Tu warto dodać, że film Krzyształowicza o mały włos nie stałby się w Gdyni kolejnym „półkownikiem”. Jego bohater nosi cechy wielu barwnych postaci z tej ponurej epoki, między innymi Leopolda Tyrmanda i Tadeusza Konwickiego, lecz nie przeszkodziło to spadkobiercy pierwszego z wymienionych pisarzy zarzucić twórcom bezprawnego czerpania z jego dzienników, przez co PISF nie wypłacił filmowi obiecanej dotacji. Szkoda, że niezdrowa aura sensacji przyćmiła rzeczywistą wartość filmu, który wyraźnie celuje ze swoim przesłaniem bardziej w teraźniejszość aniżeli w przeszłość – stąd pewnie obecność w epizodycznych rólkach Kazimierza Kutza, Jacka Fedorowicza czy... Leszka Balcerowicza.

Niebezpiecznie blisko plaży

„Sztuka będzie albo niezależna, albo nie będzie jej wcale” – mówił reżyser „Bożego Ciała” podczas finałowej gali. W podobnym tonie wypowiadali się Holland, Ogrodnik i Krzysztof Zanussi, który odbierał w Gdyni Platynowe Lwy, czyli nagrodę za całokształt twórczości, niemal równocześnie tracąc stanowisko szefa zasłużonego Studia Filmowego TOR, poddawanego właśnie likwidacji. I choć z tej samej sceny Jarosław Sellin, sekretarz stanu w ministerstwie kultury, zapewniał o szacunku obecnej władzy dla filmowców, w Gdyni te słowa brzmiały jak kiepski żart.

Z tym większą niecierpliwością oczekiwać należy zaproponowanych przez Gildię Reżyserów Polskich zmian w regulaminie: przywrócenia funkcji dyrektora artystycznego i sekcji „Inne Spojrzenie” jako przestrzeni dla filmów eksperymentujących z formą, uniezależnienia selekcji od urzędników, wreszcie – uczynienia z festiwalu forum żywej, nieskrępowanej debaty nad polskim kinem. Wobec centralizacji kinematografii i planowanej gigantomanii produkcyjnej rola takich wydarzeń jak wrześniowe święto polskiego filmu, honorujące kino artystyczne i jego twórców, staje się tym bardziej nie do przecenienia.

W filmie „Solid Gold”, który wbrew oczekiwaniom nie atakuje wprost jednej politycznej opcji, pokazuje za to zblatowanie biznesu, świata przestępczego, służb mundurowych i polityki, a głównym miejscem akcji są okolice gdyńskiego festiwalu: kawiarnie, uliczki, wieżowiec przy plaży, port morski. Na spóźnionym, zorganizowanym naprędce pokazie niedoszłego „półkownika” publiczność nerwowo chichotała na ten znajomy widok. Apel filmowców o większą przejrzystość festiwalowych reguł, tudzież wyrażany publicznie opór wobec zewnętrznych prób sterowania programem muszą teraz przekuć się w formalne zapisy, respektowane przez każdą ze stron, bez niedomówień, kombinacji i przerzucania odpowiedzialności. A wołanie o jedność środowiska filmowego nie może zagłuszyć słów konstruktywnej krytyki dotychczasowego funkcjonowania gdyńskiej imprezy. Tylko wówczas uda się uratować ten tonący okręt. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2019