Kino w stanie przejściowym

Jury festiwalu w Gdyni zaskoczyło swoim konserwatywnym gustem, choć w zacnym gremium zasiedli tacy indywidualiści, jak Andrzej Barański i Xawery Żuławski czy pisarz Andrzej Bart.

01.06.2010

Czyta się kilka minut

Tomasz Kot w filmie „Erratum” Marka Lechkiego / fot. Harmony Film Production /
Tomasz Kot w filmie „Erratum” Marka Lechkiego / fot. Harmony Film Production /

Laureaci 35. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni:

Nagroda Złote Lwy - Jan Kidawa-Błoński "Różyczka"

Srebrne Lwy - Marcin Wrona "Chrzest"

Platynowe Lwy za całokształt twórczości - Janusz Morgenstern

Nagroda specjalna jury - Janusz Majewski "Mała matura 1947"

Nagroda za reżyserię i scenariusz - Feliks Falk "Joanna"

Nagroda "za debiut reżyserski lub drugi film" - Marek Lechki "Erratum"

Nagroda za muzykę: Paweł Mykietyn "Trick"

Najlepsza pierwszoplanowa rola męska - ex aequo Wojciech Zieliński i Tomasz Schuchardt, "Chrzest"

Najlepsza pierwszoplanowa rola żeńska - Magdalena Boczarska, "Różyczka"

Najlepsza drugoplanowa rola żeńska - Agnieszka Grochowska "Trzy minuty. 21.37"

Najlepsza drugoplanowa rola męska - Janusz Chabior, "Made in Poland"

Najlepszy debiut aktorski - Marcin Walewski, "Wenecja", "Trzy minuty. 21.37"

Nagroda dziennikarzy - Marek Lechki "Erratum"

Jest coraz więcej polskich filmów" - głosi zamówiony przez PISF znakomity skądinąd filmik reklamowy, gdzie znani polscy aktorzy i reżyserzy dziękują podmiotom gospodarczym, z których podatków współfinansowana jest od paru lat rodzima kinematografia. Ten huraoptymizm, kojarzący się z marksistowską zasadą, że ilość niechybnie musi przechodzić w jakość, nie przełożył się na nastroje najważniejszego festiwalu polskich filmów. Coraz usilniej naśladującego Cannes w swoim wielkoświatowym blichtrze (udział Alicji Bachledy-Curuś w głównym jury), coraz bardziej rozdętego w swojej ofercie programowej (mnóstwo sekcji pobocznych, nie tylko polskich), a zarazem ciągle rozczarowującego jakością najważniejszej swojej oferty, czyli konkursu.

Do Gdyni jeździ się przede wszystkim po to, aby przekonać się, że prawdziwe polskie kino nadal istnieje. Siedząc przez tydzień w sali kinowej, w Gdyni jak nigdzie indziej pragniemy przeglądać się w polskich filmach i polemizować z nimi. Tu chcielibyśmy odkrywać nowe nazwiska i być zaskakiwanymi przez dawnych mistrzów. Wreszcie - chcielibyśmy dowiedzieć się, jak prezentuje się nasze kino na tle innych kinematografii czy liczących się światowych festiwali.

Różyczka

Tymczasem w stosunku do ubiegłorocznej edycji widać wyraźnie, że polskie kino uczyniło krok wstecz. Po euforii, jaką wywołał wrześniowy urodzaj mocnych tytułów ("Rewers", "Dom zły", "Wszystko, co kocham", "Zero"...), nastał czas posuchy. Zbyt szybko i zbyt hucznie odtrąbiliśmy odrodzenie polskiego kina na ostatnim festiwalu. Zapomnieliśmy, że krótkotrwałe wzloty stały się naszą narodową specjalnością, i to bynajmniej nie tylko w kinie. Do obniżenia poziomu przyczyniło się zapewne przeniesienie imprezy z września na maj, a tym samym krótszy czas na przygotowanie kolejnego festiwalu i mniejszy wybór wartościowych filmów. Nie zmienia to jednak faktu, że prawdziwie udanych tytułów było w tym roku w Gdyni jak na lekarstwo. Udanych, czyli odważnych, świeżych, zrealizowanych na światowym poziomie i zrozumiałych nie tylko lokalnie.

Najbardziej znamienny okazał się sam werdykt przyznający główne trofeum festiwalu filmowi pod każdym względem poprawnemu, acz niewywołującemu najbardziej żywiołowych emocji. Opisywana już na tych łamach i znana z kin "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego opowiada o miłości opozycyjnego peerelowskiego pisarza i nasłanej mu przez Służby Bezpieczeństwa atrakcyjnej TW, nie wygrywa jednak całego wielopiętrowego dramatyzmu tej sytuacji. Uciekając od dosłownych skojarzeń z losami inwigilowanego przez własną żonę pisarza Pawła Jasienicy, film wchodzi w schemat tragicznej love story rozegranej w historycznych dekoracjach i pozwalającej lepiej zrozumieć zawiłości życia intymnego w czasach PRL-u tym, którzy mieli szczęście nie doświadczyć na własnej skórze demonizmu tamtej epoki. Jednocześnie zachowawczy, przeźroczysty styl tego filmu, w którym główną ekstrawagancją okazuje się zgrabne połączenie zdjęć inscenizowanych z archiwaliami, sytuuje "Różyczkę" na pozycji kina przykrojonego pod gust uśredniony. Gdyby nie działalność ówczesnej cenzury, w sensie formalnym taki film mógłby powstać równie dobrze pod koniec lat 60., kiedy rozgrywa się jego akcja.

Ramota i perfekcjonizm

Tegoroczne Złote Lwy przypominają casus "Małej Moskwy" Waldemara Krzystka - niezasłużonego zwycięzcy festiwalu sprzed dwóch lat. Doceniwszy to, że powstaje u nas od czasu do czasu porządnie zrealizowane kino środka (co uhonorowała już gdyńska publiczność - przyznając filmowi "Różyczka" swoją nagrodę Złotego Klakiera), w werdykcie jurorskim należałoby jednak rozłożyć akcenty inaczej, starając się dowartościowywać filmy wyższych lotów, co ośmieliłoby kolejnych twórców do eksperymentowania z materią kina. Nagroda w Gdyni często bywa bowiem rodzajem drogowskazu - jak daleko można się posunąć w mówieniu własnym głosem. W tym roku jury zaskoczyło nas swoim konserwatywnym gustem, choć w tym zacnym gremium zasiedli przecież tacy indywidualiści jak Andrzej Barański i Xawery Żuławski czy pisarz Andrzej Bart.

Nagrody rozdane podczas finałowej gali w gigantycznym namiocie postawionym na gdyńskiej plaży przynoszą mimo wszystko lekko zafałszowany obraz dzisiejszego polskiego kina. Obok "Różyczki", uhonorowanej również statuetką dla Magdaleny Boczarskiej w roli tytułowej, najbardziej prestiżowe laury otrzymały bowiem filmy "Joanna" Feliksa Falka, "Chrzest" Marcina Wrony, a specjalne wyróżnienie "Mała matura 1947" w reżyserii Janusza Majewskiego. Ten ostatni, pokazywany z wielką pompą podczas otwarcia festiwalu, okazał się szlachetną ramotą o zabarwieniu patriotyczno-erotycznym.

Z kolei "Joanna" i "Chrzest" imponowały narracyjną sprawnością. Pierwszy z tytułów to bardzo sugestywna, a zarazem bardzo klasyczna w formie opowieść o młodej Polce ukrywającej podczas wojny żydowską dziewczynkę - przejmujące studium samotnego bohaterstwa narażającego bohaterkę nie tylko na niebezpieczeństwo, ale i powszechny ostracyzm ze strony najbliższych. Grająca rolę Joanny Urszula Grabowska stworzyła najdojrzalszą kreację kobiecą na tegorocznym festiwalu - niedostrzeżoną niestety przez jurorów, podczas gdy sam Falk zgarnął aż dwie statuetki, za scenariusz i reżyserię. Z kolei w uhonorowanym m.in. Srebrnymi Lwami "Chrzcie" historia męskiej przyjaźni rzucona zostaje na tło gangsterskiego kapitalizmu, podczas gdy elegancko wystylizowane kadry odnoszą do uniwersalnej opowieści biblijnej o Kainie i Ablu.

Jednakże czysta emocjonalność "Joanny" i chłodny perfekcjonizm "Chrztu" wydają się jednowymiarowe w odniesieniu do filmów bardziej chropawych, nieoczywistych, zasiewających w widzu niepokój. I tak jednym z największych przegranych tegorocznej Gdyni okazała się "Matka Teresa od kotów" debiutującego w kinie dramatopisarza Pawła Sali. Zainspirowana faktami niełatwa w odbiorze historia małoletnich matkobójców zamiast rekonstruować wydarzenia, stosuje inwersję czasową w celu przywołania klimatu, jaki doprowadził do zbrodni. To film pełen niedopowiedzeń i ciemnych miejsc, uciekający od socjologizowania i psychologizowania na rzecz oddziaływania samym obrazem, jego podskórnym napięciem, wysyłaniem do widza subtelnych, niejednoznacznych sygnałów.

Dla odmiany, przeniesione na ekran z desek legnickiego teatru "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, choć w wielu rozwiązaniach stylistycznych nieco spóźnione (zwłaszcza po filmowej "Wojnie polsko-ruskiej" czy "Tlenie" Iwana Wyrypajewa), na tle innych gdyńskich filmów było zastrzykiem wielkiej filmowej energii, a do tego eksplozją buntu, który z polskiego blokowiska lat 90. uderza w nas dzisiejszych, coraz bardziej od buntu odwykłych. Wielu młodych ludzi odebrało film Wojcieszka niczym przedwyborczy manifest, który ma mobilizować do bardziej świadomego działania. Filmowy dresiarz Boguś, o którego duszę walczy osiedlowy kapłan i rozkochany w poezji polonista-alkoholik, zadziałał jak nasze krzywe zwierciadło: jest śmieszny, a zarazem tragiczny w swojej anarchistycznej, dziecinnej niezgodzie na świat, któremu sam z siebie również niewiele potrafi zaproponować.

Znani o dzieciach

Po filmie Wojcieszka czuje się, że polskie kino nieśmiało próbuje się mierzyć z polskością, wskazując przede wszystkim na to, co w niej najbardziej pokraczne. Na razie stać nas głównie na przaśne komedie w rodzaju "Świętego interesu" Macieja Wojtyszki - o dwóch braciach, którzy dostają w spadku samochód marki warszawa należący niegdyś do biskupa Wojtyły (w głównych rolach przewrotnie obsadzono Piotra Adamczyka, czyli "człowieka, który został papieżem", oraz Adama Woronowicza - filmowego Popiełuszkę). Nieco bardziej ambitnej próby podjął się Maciej Ślesicki w filmie "Trzy minuty. 21:37", gdzie w trzech zazębiających się nowelkach twórcy próbują dotknąć cudu, jaki staje się udziałem kilkorga bohaterów w pierwszych dniach po śmierci Jana Pawła II. Niestety, absurdalnie wymyślna fabuła pozbawia tę opowieść wiarygodności i sensu.

W zalewie filmów niepotrzebnych - quasi-kabaretowych, stricte telewizyjnych czy pocztówkowych (za pieniądze funduszy regionalnych promujących uroki polskich miast) - tym jaśniej świeciło kino prawdziwie autorskie, zrobione bezinteresownie, z oddechem i naznaczone rozpoznawalnym stemplem. Jakkolwiek "Wenecję" Jana Jakuba Kolskiego czy "Jutro będzie lepiej" Doroty Kędzierzawskiej łatwo skwitować formułką: "znacie? no to posłuchajcie", bo serwują one tematy i klimaty niby doskonale znane z ich wcześniejszej twórczości, jednak każde z dwójki wymienionych osiągnęło tutaj prawdziwe mistrzostwo.

Kolski adaptując opowiadanie Włodzimierza Odojewskiego, ożywia cudowny, ale boleśnie dotkliwy świat, w którym wymyślona przez chłopca Wenecja stworzona w piwnicy rodzinnego dworku musi zastąpić tę prawdziwą, która staje się coraz bardziej odległa wraz z wybuchem wielkiej wojny. Kędzierzawska, znana z wysmakowanych filmów o dzieciach, tym razem idzie krok dalej, obserwując swoich małych bohaterów (rosyjskie dzieci ulicy szukające lepszego życia w Polsce) z niemal dokumentalną wrażliwością. Być może w swoim obsesyjnym przywiązaniu do własnego filmowego świata wspomniani wyżej twórcy grzeszą przewidywalnością, powtarzalnością i rytmem nadto niespiesznym, niemniej to właśnie ich filmy były w Gdyni najbliżej artystycznego spełnienia.

Na antypodach tej cierpliwej autorskiej konsekwencji usadowił się film "Nie opuszczaj mnie" Ewy Stankiewicz, która ciekawy fabularny pomysł (szamotanina dziewczyny, której umiera matka, zbliża ją do poznanego w szpitalu zakonnika cierpiącego na kryzys wiary) ubrała w formę naśladującą rozbuchane wizje Davida Lyncha czy Andrzeja Żuławskiego. Przyznać trzeba, że reżyserka spadła z bardzo wysokiego konia. Trudno jednak dyskutować z filmem, którego autorka zabarykadowała się przed wszelką krytyką, kreując się na ofiarę politycznych szykan w związku z nakręconym przez nią głośnym dokumentem "Solidarni 2010".

Młodzi górą

Był to więc festiwal niespełnień, choć dobra wola nakazuje potraktować tegoroczną Gdynię jako imprezę w stadium przepoczwarzania się: adaptowania do nowego terminu i powolnych przygotowań do zmiany formuły, co ma nastąpić wraz z wyborem nowego dyrektora programowego. Dlatego też niewesoły raport o stanie współczesnego polskiego kina zakończę mimo wszystko akcentem pozytywnym: nagrodzony za debiut skromny film "Erratum" Marka Lechkiego (dostrzeżony także przez dziennikarzy i organizatorów festiwali polskiego kina za granicą) był jak powiew wiatru od morza. Oto precyzyjnie opowiedziana, intymna historia młodego mężczyzny, który zanim zacznie budować naprawdę własny dom, musi najpierw uporządkować sprawy związane z domem rodzinnym, przed laty opuszczonym po spaleniu za sobą rozlicznych mostów.

Podobnie jak wspomniane filmy Sali czy Wojcieszka - poszukujące, radykalne, drapieżne - debiut Lechkiego pozwala mimo wszystko dobrze rokować polskiemu kinu, które raz jeszcze swą witalną siłę objawiło przede wszystkim w filmach młodych.

35. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (24 - 29 maja 2010 r.)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2010