Żeby z kina nie uciekła wolność

Podczas 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni wolność czuło się w większości nagrodzonych filmów. Ale rozmawiano o niej nie tylko w kontekście artystyczno-politycznym – chodziło też o wewnętrzne ograniczenia imprezy.

26.09.2016

Czyta się kilka minut

Jan Matuszyński, nagrodzony Złotymi Lwami reżyser filmu „Ostatnia rodzina”. Gala 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni, 24 września 2016 r. / Fot. Adam Warżawa / PAP
Jan Matuszyński, nagrodzony Złotymi Lwami reżyser filmu „Ostatnia rodzina”. Gala 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni, 24 września 2016 r. / Fot. Adam Warżawa / PAP

W jaki sposób nasze filmy mogą budować wizerunek Polski na świecie? – zastanawiali się podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni uczestnicy panelu, a wśród nich publicysta lewicowej „Krytyki Politycznej” i dyrektor Festiwalu Filmowego Niepokorni Niezłomni Wyklęci. Czy pokazywać chwalebne karty rodzimej historii, czy przeciwnie – podejrzliwie się jej przyglądać? Zdania, jak się łatwo domyślić, były mocno rozbieżne, choć jedno nie ulegało wątpliwości: markę polskiego kina powinna tworzyć przede wszystkim artystyczna jakość. I tu gdyński festiwal spełnił swoje zadanie. Pokazał, że z rodzimym kinem nie jest źle, a istotniejsze od budowania marki na zewnątrz jest dziś rozmawianie ze sobą poprzez filmy. Nawet jeśli gdyńska dyskusja wokół pozakonkursowego „Smoleńska” okazała się całkowicie jałowa.

Smarzowski bez laurów

Tymczasem sam werdykt podzielił gdyńską publiczność w poprzek oczywistych podziałów. Kiedy Złote Lwy otrzymała „Ostatnia rodzina” (recenzja w „TP” 38/2016), kameralny, koncertowo zagrany film o Beksińskich w reżyserii debiutanta Jana P. Matuszyńskiego, a nie „Wołyń”, jeden z najważniejszych polskich filmów i niewątpliwie najlepsza nasza produkcja historyczna ostatniego ćwierćwiecza, natychmiast uruchomiły się teorie spiskowe. Że jury stchórzyło pod ciężarem trudnego politycznie tematu, że przewodniczący Filip Bajon nie lubi Wojciecha Smarzowskiego, że niechętne mu jest całe środowisko, stąd nigdy nie wyjechał z Gdyni z najważniejszymi laurami... A może wygrał po prostu film najlepszy, choć przecież nie najważniejszy – co w kraju tak bardzo zafiksowanym na swoich traumach często bywa nierozdzielne?

Trudno zresztą porównywać epicki fresk odpominający krwawy rozdział naszej dwudziestowiecznej historii z zamkniętą w czterech ścianach rodzinną tragikomedią. To zupełnie inna kategoria wagowa. Jury, w którym znaleźli się m.in. Lenny Abrahamson, twórca wybitnego, nominowanego do Oscara filmu „Pokój”, Gary Yershon, kompozytor muzyki do filmów Mike’a Leigh, czy Kinga Preis, jedna z ulubionych aktorek Smarzowskiego, miało zapewne bolesne dylematy i koniec końców „Wołyń” skrzywdziło. Film zasługujący na Srebrne Lwy czy nagrodę za reżyserię ostatecznie uhonorowano jedynie za zdjęcia (Piotr Sobociński jr.), charakteryzację (Ewa Drobiec) i debiut aktorski (Michalina Łabacz). Na szczęście, ze względu na temat i towarzyszące mu emocje, tytuł ten pozostaje poza wszelką konkurencją i ma zapewnioną frekwencję w polskich kinach. Przyczyni się do tego również kuriozalny gest prezesa TVP Jacka Kurskiego, który postanowił wręczyć Smarzowskiemu swoją nagrodę – ale nie podczas gali, tylko w foyer, na schodach. Tam bowiem odbierał kiedyś nagrodę dziennikarzy Andrzej Wajda za „Człowieka z marmuru”. Smarzowski odmówił udziału w tej politycznej szopce. Ale awantura już podbiła prawicowy internet. „Wołyń” został tam wpisany w szereg filmów wyklętych przez elity (tu reprezentowane przez festiwalowe jury).

Co tam słychać w Peerelu?

Upolitycznianie decyzji jurorów doskonale wpisywało się w debatę „kino a sprawa polska”, trwającą już jakieś 70 lat, ale dziś szczególnie ożywioną. „Naród ma prawo stawiać swoje wymagania twórcom” – grzmiał towarzysz Bierut w pokazanych poza konkursem „Powidokach” Andrzeja Wajdy. Świętujący swoje 90. urodziny mistrz, którego zanurzone w historii kino niemal zawsze było rozmową ze współczesnością, tym razem nakręcił film osobisty, ale i poniekąd proroczy, stawiający ważkie pytania o niezależność artysty. Podczas specjalnego pokazu filmu o Władysławie Strzemińskim publiczność reagowała oklaskami i śmiechem, ilekroć socrealistyczny frazes zabrzmiał jak komentarz do dzisiejszej Polski. Tak oto „Powidoki”, choć akademickie w formie, okazały się nieomal rewolucyjne w swojej treści.

Peerel powracał zresztą w wielu konkursowych filmach. Był czymś więcej niż tłem dla opowieści o ekscentrycznych rodzinach czy seryjnych zabójcach, jak w wysmakowanym stylistycznie „Czerwonym Pająku” Marcina Koszałki (Nagroda Specjalna) i w „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy (Srebrne Lwy, nagroda za scenariusz). Ten ostatni, przypominając o śledztwie z lat 70. w sprawie śląskiego „Wampira”, obnażał mechanizmy manipulacji i korumpowania przez system – niczym w kinie moralnego niepokoju, do którego film wyraźnie nawiązuje również od strony formalnej. Z kolei Tomasz Wasilewski w „Zjednoczonych Stanach Miłości” w ustrojowym przełomie dopatrzył się szansy na emancypację swoich bohaterek, zamkniętych w domach z betonu i zakazanych fantazjach. Nagrodzony za reżyserię, montaż (Beata Walentowska), kostiumy (Monika Kaleta) i role drugoplanowe (Dorota Kolak, Łukasz Simlat), był najhojniej utytułowanym filmem gdyńskiego konkursu, w dużym stopniu powtarzając swój sukces z tegorocznego Berlinale.

Wiele dyskusji, a zarazem obojętność ze strony jury, wzbudziła „Zaćma”, w której Ryszard Bugajski cofa się do początku lat 60., by opowiedzieć o religijnym nawróceniu Julii Brystygierowej. Świetna, wreszcie w pełni doceniona przez polskie kino Maria Mamona wciela się w postać wysoko postawionej stalinowskiej funkcjonariuszki, odpowiedzialnej za prześladowania i tortury. Ten precyzyjnie tkany film, którego kulminacją jest rozmowa zbrodniarki z prymasem Wyszyńskim w podwarszawskim zakładzie dla ociemniałych dzieci, wybrał sugestywną acz ryzykowną formę dla przedstawienia duchowej przemiany. Bohaterka, oczekując na spotkanie z kościelnym dostojnikiem, powraca pamięcią do zbrodniczej przeszłości, a retrospekcje przybierają kształt religijnych wizji, w których ofiary „krwawej Luny” stają się wcieleniem męki Chrystusa. Mimo całej subtelności tych przedstawień jesteśmy tu o krok od niebezpiecznych skojarzeń („Pan Jezus był Polakiem, a zamęczyła go Żydówka”). Jedynie silną subiektywizacją można usprawiedliwić wtłaczanie stalinowskich zbrodni w tak jednoznaczny sakralny kontekst.

Świat bez kobiet

Tegoroczna Gdynia, choć pozostająca w cieniu niedawnej historii, przyniosła także zapis tego, czym żyją dzisiaj młode i najmłodsze pokolenia po obu stronach kamery. W konkursie aż połowę stanowiły debiuty. Najciekawsze były jednak nie te z aspiracjami do tworzenia pokoleniowych manifestów („Wszystkie nieprzespane noce” Michała Marczaka czy „Kamper” Łukasza Grzegorzka), ale szukające własnego języka filmowego, jak nagrodzony „Plac zabaw” Bartosza M. Kowalskiego – laboratoryjne studium zła i przemocy, czy „Fale” Grzegorza Zaricznego, film o dziewczyńskiej przyjaźni, wyrastający z dokumentalnych doświadczeń reżysera. Czasem te poszukiwania sięgały zbyt daleko, by podać przykład otwierającego festiwal „Królewicza olch” Kuby Czekaja. Reżyser, który zadebiutował w zeszłym roku brawurowym „Baby Bump”, tym razem opowiada o wewnętrznym dorastaniu, zanadto flirtując z psychoanalizą, wyobraźnią romantyczną i samym kinem, zapominając przy tym o widzu.

Mimo wrażenia obfitości i różnorodności pojawił się też w konkursie inny problem: pośród szesnastu filmów konkursowych nie było ani jednego wyreżyserowanego przez kobietę. Wiele się o tym mówiło w Gdyni, zwłaszcza w kontekście sukcesów polskich reżyserek w kinie dokumentalnym i animowanym czy mocnej reprezentacji rodzimych producentek, nie wspominając o montażystkach, scenografkach i kostiumografkach, czyli zawodach uchodzących za sfeminizowane i przez to mniej prestiżowe.
Ów drastyczny brak zaważył na ogólnym wizerunku kobiet dominującym w prezentowanych filmach: lepiej nie liczyć, ile z nich było wykorzystywanych seksualnie, masakrowanych przez psychopatów czy zredukowanych do funkcji ozdobnych. Jak choćby w „Szczęściu świata” Michała Rosy, gdzie płomiennowłosa Karolina Gruszka zagrała doskonałe wcielenie stereotypu pięknej Żydówki.

Ten urokliwy skądinąd film (nagroda dla Tomasza Bartczaka i Andrzeja Kowalczyka za scenografię oraz dla Motion Trio za muzykę) opowiada o przedwojennej śląskiej kamienicy, zamieszkałej przez przedstawicieli czterech grup etnicznych, lecz poprzez swój magiczny realizm infantylizuje zarówno problem wielokulturowości, jak i pożydowskiej pustki. Spowita zmysłową mgiełką opowieść Rosy bardziej jednak przekonuje niż film „Las, 4 rano” Jana Jakuba Kolskiego, będący próbą przepracowania osobistej tragedii. Na nic szczere emocje, reżyserska biegłość czy mocna rola dawno niewidzianego Krzysztofa Majchrzaka, który gra człowieka sukcesu uciekającego od pustego życia do szałasu w leśnej dziczy. Pełno tu niepotrzebnej kokieterii, naginania brutalnej rzeczywistości w stronę zbawczej przypowieści. Zaiste, cienka jest granica pomiędzy byciem autorem a zakładnikiem własnych obsesji.

„Żeby z kina nie uciekła wolność” – takie życzenie, parafrazujące tytuł głośnego filmu Wojciecha Marczewskiego, słyszało się w Gdyni wielokrotnie, w tym również ze sceny Teatru Muzycznego podczas finałowej gali. Tę wolność czuło się w większości nagrodzonych filmów i rozmawiano o niej nie tylko w kontekście artystyczno-politycznym, ale i wewnętrznych ograniczeń festiwalu. Zbyt małe możliwości decyzyjne dyrektora artystycznego czy sprowadzenie zespołu selekcyjnego do funkcji doradczej ciągle owocują nadużyciami i osłabiają program konkursowy. Mówiąc o tym, jak ważne przesłania niosą nam dziś filmy w rodzaju „Wołynia” czy „Powidoków”, warto też pamiętać o innym, mniej spektakularnym aspekcie wolności – od środowiskowych uwikłań, które trwają niezależnie od politycznego systemu czy ideologicznych podziałów. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Romozwa z Michałem Oleszczykiem, dyrektorem artystycznym Festiwalu Filmowego w Gdyni: Można nie pójść na „Smoleńsk” i zamiast tego poczytać dobrą książkę. Dojrzałe społeczeństwo radzi sobie w takich sytuacjach: protestem, dyskusją, edukacją.

Recenzje filmowe Anity Piotrowskiej >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2016