Jaką teraz mamy tajemnicę?

Kościół w Polsce, osierocony przez Jana Pawła II, stanął przed pierwszym egzaminem samodzielności. I oblał. Na szczęście szybko zabrał się do poprawki.

17.01.2007

Czyta się kilka minut

fot. AP - Agencja Gazeta /
fot. AP - Agencja Gazeta /

Spierając się o papieską nieomylność, John Henry Newman napisał: "Gdybym miał sprowadzić religię do toastów po obiedzie (choć z pewnością nie o to chodzi), wypiłbym, rzecz jasna, za Papieża, ale jeśli można - jednak najpierw za Sumienie, a za Papieża później".

Tym razem jednak sumienie zawiodło, dlatego podziękowania należą się przede wszystkim Benedyktowi XVI. Każdego dnia na jaw wychodzą nowe szczegóły. Nuncjusz apostolski w Polsce ujawnił, iż abp Stanisław Wielgus przysięgał, że nie podpisał zobowiązania do współpracy z komunistycznymi służbami.

A Kościół nie jest międzynarodowym koncernem i stosunki między Papieżem i biskupem nie przypominają tych między dyrektorem generalnym i kierownikiem oddziału. Tu liczy się zaufanie.

Czy zatem abp Wielgus jako jedyny ponosi winę? Abp Józef Kowalczyk stwierdził: "Niech Pan Bóg to rozsądzi. Nie chciałbym przydawać nikomu dodatkowych cierpień".

Jeżeli dziś się zastanawiamy, czy Kościół nie znalazł się w kryzysie, zważmy nie na grzech jednego, ale stare błędy i zaniedbania wielu.

Nadprodukcja papieru

W katedrze św. Jana kard. Józef Glemp mówił: "Dzisiaj dokonał się nad arcybiskupem Wielgusem sąd. Cóż to za sąd? Na podstawie świstków, dokumentów trzeci raz odbijanych. My nie chcemy takich sądów".

Tą wypowiedzią Prymas - śmiem twierdzić, że nieświadomie - zdezawuował m.in. Kościelną Komisję Historyczną. Jedyną poza Stolicą Apostolską kościelną instytucję, która w ostatnich dniach nie doznała uszczerbku, a przeciwnie: zyskała na autorytecie. Na początku dziennikarze ciskali gromy na zespół pod przewodnictwem prof. Wojciecha Łączkowskiego, jakoby ociągał się z kwerendą. Niezasłużenie: Komisja działa wyłącznie na prośbę zainteresowanych. Dopóki abp Wielgus nie godził się na analizę mikrofilmów, dopóty historycy musieli czekać. Kiedy otrzymali materiały, komunikat wydali błyskawicznie. To była fachowa analiza, nie inkwizytorski sąd.

Tyle Komisja. Następnym krokiem powinna być ocena moralna potwierdzonego dowodami czynu. Słuchając niektórych komentarzy, ciężko było się oprzeć wrażeniu, że mało kto przeczytał Memoriał uchwalony podczas jasnogórskich obrad biskupów diecezjalnych w sierpniu minionego roku. Dokument spotkał się z ciepłym przyjęciem. Niektórzy komentatorzy dziwili się wręcz, że Kościół przyjął tak ostre kryteria oceny przeszłości. Po kilku miesiącach niektóre fragmenty zabrzmiały porażająco:

"O złożeniu podpisu wie dobrze zainteresowany, dlatego wypieranie się podpisania aktu lojalności i współpracy jest kłamstwem, a więc złem moralnym". Albo: "Organom bezpieczeństwa PRL wbrew pozorom nie zależało tylko na przekazywanych wiadomościach, ale na związaniu sumienia tego, kto podpisał współpracę z nimi". Złamany ksiądz "szedł przez życie ze świadomością zdrady". Zdrady, ponieważ zobowiązał się do współpracy z "władzami niszczącymi wartości religijne i moralne". Memoriał nie pozostawia wątpliwości: bezpieka podsuwała do podpisu nie świstki, ale cyrografy.

W ostatnich dniach tych cytatów nie przywoływali biskupi, tylko Zbigniew Nosowski z "Więzi". Po co powoływać Kościelną Komisję Historyczną, skoro treść dokumentów ma znaczenie trzeciorzędne? Po co przyjmować Memoriał, skoro nie zamierzamy się do niego stosować?

Sprawa abp. Wielgusa nie jest pod tym względem jedynym przykładem. Zespół Duszpasterskiej Troski o Radio Maryja odznaczył się przede wszystkim apatią i bezsiłą. Dlatego nie powinno dziwić niegodne zachowanie sympatyków tej rozgłośni podczas Mszy w katedrze św. Jana, która odbyła się zamiast ingresu abp. Wielgusa.

Inna kwestia: jesienią 2004 r. Episkopat dyskutował o Komunii na rękę. Niepotrzebnie, bo już pod koniec lat 90. II Synod Plenarny dopuścił inne formy przyjmowania Najświętszego Sakramentu niż do ust. Tak o synodalnych kulisach opowiadał bp Tadeusz Pieronek: "Chcieliśmy, żeby zaproponowane projekty obrastały w opinie wiernych. Szło jednak ciężko i przekaz treści z centrali do zespołów synodalnych odbywał się poprzez biskupów, a ci nie bardzo interesowali się Synodem. Wielu z nich nie wierzyło w powodzenie przedsięwzięcia, byli nawet tacy, którzy w tym czasie organizowali synody diecezjalne, co moim zdaniem pozbawione było sensu". Tymczasem zbliżał się "termin zakończenia Synodu, czyli rok 1997, tysięczna rocznica śmierci św. Wojciecha. Robota tak się jednak ślimaczyła, że termin przeniesiono na rok 2000, bo też równa data i może przyjedzie Jan Paweł II". I chociaż mimo wszystko teksty synodalne trzymały poziom, potem "nikt nie powoływał się na ich fragmenty, choć dokumenty obowiązują, ponieważ zostały zatwierdzone przez Stolicę Apostolską".

Żeby podsumować istotę problemu, były sekretarz generalny Konferencji Episkopatu zacytował jednego z biskupów: "A pamiętacie, przecież kiedyś uchwaliliśmy, że program duszpasterski będzie się opierał na tajemnicach różańcowych. Który to był rok? Jaką teraz mamy tajemnicę?".

Czy synody, komitety, zespoły, programy, listy pasterskie, komunikaty i memoriały rozwiążą problemy, gdy brak woli działania?

Obecnie Kościelną Komisję Historyczną zalała powódź wniosków. Episkopat postanowił zbadać teczki wszystkich biskupów. Jest już bardzo późno, ale jeszcze można rozbroić bombę.

Ci są najgorsi

Ksawery Pruszyński, nieco zapomniany pisarz i dziennikarz, twierdził: "Człowiek może się przyznać do grzechu, ale nigdy się nie przyzna do pomyłki".

Łatwo przychodzi stwierdzenie, że jesteśmy wspólnotą grzeszników. Przecież nawet św. Piotr zaparł się trzykrotnie Jezusa, a Szaweł prześladował Jego uczniów. Słów zaczyna brakować, gdy trzeba wyznać błąd albo uczciwie przyznać, że mamy problem.

Niewinne w gruncie rzeczy stwierdzenie o podziale - nie: rozłamie - wśród wiernych lub w Episkopacie zawsze spotyka się z gorącym dementi. Pytany o kontrowersje dotyczące Radia Maryja jeden z hierarchów odpowiedział: "Chodzi o to, żeby było jeszcze lepiej". Gdy prezydium Episkopatu upomniało prowincjała redemptorystów, dziennikarz zapytał abp. Józefa Michalika, czy zakon odpowiedział na list. Metropolita przemyski odparł, że nie otrzymał odpowiedzi, ale "twórczy dialog zawsze poszerza horyzonty".

Na pytanie Jacka Karnowskiego, czy w sprawie abp. Wielgusa Kościół nie ma sobie nic do zarzucenia, kard. Józef Glemp oświadczył: "Jestem przekonany, że jednak to był zorganizowany nacisk na Kościół".

Zamiast ingresu zorganizowano Mszę dziękczynną za posługę Prymasa. Wiadomo było jednak, że i tak wszyscy utkwią wzrok w abp. Wielgusie. Może lepszym rozwiązaniem byłoby nabożeństwo pokutne? Może wtedy nie doszłoby do gorszących incydentów? Może udręka abp. Wielgusa, widoczna na jego twarzy, byłaby mniejsza? Może...

Liturgia ekspiacyjna - nie dla niedoszłego metropolity warszawskiego. Dla wszystkich. Bo po decyzji Watykanu przyszła pora na zbiorowy rachunek sumienia, który pozwoliłby rozpocząć długotrwały proces gojenia ran. Zresztą w tych dramatycznych, bolesnych okolicznościach Kościół powinien głosić nie tylko pokutę i nawrócenie, ale również wytyczyć zamazane przez grzech granice między dobrem i złem.

A jednocześnie przypomnieć, że negatywna ocena czynów nie może przekreślać człowieka. Chociaż abp Wielgus stracił kredyt zaufania niezbędny metropolicie warszawskiemu, nadal pozostał kapłanem. Kto twierdzi, że nie poszedłby do niego do spowiedzi albo nie przyjąłby z jego rąk Komunii, nie rozumie Kościoła. Podobnie jak ci, którzy pod katedrą św. Jana wołali: "Chcemy Wielgusa! Chcemy Polaka!".

Brak jeszcze innych ważnych słów. Jedni oburzali się na współpracę abp. Wielgusa z komunistycznymi służbami. Inni byliby skłonni wybaczyć odległą przeszłość, ale krytykowali hierarchę za to, że niemal do końca brnął w nieprawdę. Mnie żal, że w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" arcybiskup powiedział o tych, którzy deklarowali troskę o Kościół i podtrzymywali oskarżenia: "Ci są najgorsi". Ich nie przeprosił.

Warto przypomnieć słowa przewodniczącego Episkopatu: "Kłamstwo zawsze jest złem. Złem jest współpraca z nieprawymi ludźmi, w nieprawej sprawie. Złem też jest nieposłuszeństwo biskupom, którzy w tym czasie wydali zarządzenia wyraźnie takiej współpracy zakazujące".

Mocne słowa. Można tylko żywić obawy, że rozmowa KAI z abp. Michalikiem nie zdoła przebić się przez panujący od zeszłego tygodnia wielogłos. Na szczęście w miniony piątek powstał jednoznaczny w wymowie list Episkopatu.

Upadek z piedestału

Zwykło się powtarzać, że kościelne młyny mielą powoli. Ta postawa przynosiła czasem dobre skutki: decyzje zapadały nie pod naciskiem rozgorączkowanych komentatorów, ale po głębokim namyśle i rzetelnym zbadaniu sprawy. Innym razem skutki były opłakane.

Podczas telewizyjnego wywiadu Karnowski postawił pytanie, kto miałby stać za nagonką na Kościół, którą piętnował Prymas. Z ust kard. Glempa padła odpowiedź: "Trzeba, by specjaliści obserwujący dobrze media czy znający kulisy tego wszystkiego widzieli zgranie tego. I jeżeli przed domem arcybiskupa w Warszawie przez cztery dni stoją ekipy telewizyjne, dzień i noc, i obserwują, kto wchodzi, i muszą się przez nich przepychać. Oni podglądają, bo przecież możliwy jest taki podgląd nawet z daleka, i podsłuch". Następnie kardynał przypomniał obchody Milenium w 1966 r., aby zasugerować, że dziennikarze postępowali niczym bezpieka.

Jasne, że widok dziennikarzy koczujących pod oknami rodzi emocje. Tak wspominał przywoływany wielokrotnie na łamach "Tygodnika" kard. Joseph Bernardin z Chicago, który padł ofiarą fałszywych oskarżeń: "Czułem się głęboko upokorzony, dowiadując się z rozmów telefonicznych, że zarzuty przeciwko mnie okrążyły już świat i że miliony ludzi będą łączyły moje nazwisko z jednym tylko faktem: tym mianowicie, iż oskarżano mnie o nadużycie zaufania i fizyczne wykorzystanie młodego kleryka przed niemal dwudziestu laty. Moi doradcy nakłaniali mnie do wydania oświadczenia dla prasy i telewizji, gdy tymczasem furgonetki reporterów parkowały coraz gęściej na ulicy, co obserwowałem z okien swojego biura".

Kard. Bernardin nie obraził się na media. W archidiecezjalnym Ośrodku Duszpasterskim zwołał konferencję prasową. Jeden z dziennikarzy zapytał, czy Bernardin prowadzi aktywne życie seksualne. Przez chwilę kardynał milczał, wreszcie oświadczył: "Zawsze żyłem w czystości i celibacie". Już po spotkaniu usłyszał od dziennikarza: "Wiemy, że ksiądz kardynał mówi prawdę, lecz musimy zadawać te wszystkie pytania. Na tym polega nasza praca". Hierarcha zacytował jego wypowiedź w autobiograficznym "Darze pokoju". Bez cienia ironii czy pretensji, ale ze zrozumieniem.

Bo kard. Bernardin nie obraził się nie tylko na media, ale nie obraził się również na rzeczywistość. Zgoda: niektórzy dziennikarze przekroczyli granice dobrego smaku (żeby przywołać chociażby czołówkę "Faktu" z fotografią abp. Wielgusa i tytułem: "Arcykapuś"). Ale większość po prostu wykonywała swoje obowiązki. Tak będzie za każdym razem, gdy Kościołem wstrząśnie afera.

Rozumiem dramatyczne pytanie, które stawia sobie wielu duchownych i świeckich: dlaczego Kościół? Dlaczego media skupiły uwagę na księżach, którzy poszli na współpracę z bezpieką, podczas gdy z równym zapałem nie zajmują się lustrowaniem polityków, naukowców, artystów, wreszcie - samych siebie? Bo w przypadku księży mamy do czynienia ze zderzeniem grzechu duchownych z moralnym nauczaniem Kościoła. Stąd biorą się dwie odpowiedzi na powyższe pytanie: idealistyczna i merkantylna.

Idealistyczna przerzuca odpowiedzialność z mediów na Kościół. Skoro Kościół chce funkcjonować jako autorytet, powinien śrubować moralne wymagania przede wszystkim wobec samego siebie. Zamiast wytykać palcem tych, którzy nie rozliczyli się z przeszłością, musi dać przykład oczyszczenia. Od wielu miesięcy powtarza się jak mantrę, że właśnie Kościół, który od dwóch tysięcy lat rozważa pytania o grzech, skruchę, pokutę, zadośćuczynienie i wybaczenie - mógłby zaproponować wzorcowy mechanizm lustracyjny.

Merkantylna odpowiedź odnosi się do niskich pobudek odbiorców. Nic tak nie rozpali czytelników, słuchaczy i widzów, czyli nic tak się nie sprzeda - jak upadek z piedestału. Polityk współpracował z SB? Społeczeństwo i tak ma o politykach jak najgorsze zdanie. Podobnie w innych przypadkach: czterysta odręcznych raportów Wojciecha hrabiego Dzieduszyckiego zaszokowało mieszkańców Wrocławia, ale nie odbiło się szerszym niż lokalne echem. Na tych samych zasadach mało interesujący są byli esbecy.

Tymczasem od księży - siłą rzeczy - wymaga się bardzo wiele. Ceniony spowiednik w sidłach bezpieki, proboszcz donosi na wiernych, agent w otoczeniu Jana Pawła II, biskup idzie na współpracę... Z wypiekami śledzimy ich upadki.

Za to właśnie będę przepraszał we własnym imieniu w Środę Popielcową, którą Episkopat ogłosił dniem pokuty oraz modlitwy o wybaczenie błędów i słabości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2007