Jak zgarnąć pulę

Mam w tym roku maj szczególnie obfitujący w spotkania z rodakami: 21 spotkań autorskich, 7 wykładów, od Podkarpacia po okolice Gorzowa, od Dolnego Śląska po Warmię.

13.05.2019

Czyta się kilka minut

Na jednym z nich, w pięknym miasteczku w okolicach Tarnowa, kompletnie olanym przez Koalicje Europejskie, bo przecież to i tak zagłębie PiS-u (w jednym tygodniu jest tu spotkanie z Patrykiem Jakim na parafii oraz z Ryszardem Legutką i Beatą Szydło w wynajętym domu kultury), w samym środku mojego monologu o fundacjach, pomaganiu i współczesnym świecie pada tradycyjne pytanie: „A dlaczego pan nie pomaga polskim biednym dzieciom, tylko zagranicznym?”.

Jak pisałem już na tych łamach, od 17 października ubiegłego roku mam na to pytanie gotową odpowiedź, cytat z wystąpienia, które tego dnia wygłosił w Gdyni minister Mariusz Błaszczak: „Gdyby nie zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości, wśród dzieci panowałaby bieda. A my, rząd Prawa i Sprawiedliwości, biedę wśród dzieci wyeliminowaliśmy”. Skoro w Polsce biednych dzieci nie ma (no chyba że minister kłamie, ale w to przecież nie uwierzę), a jedynie średnio zamożne lub wręcz bogate, zrozumiałym jest, że pozostaję w tym zakresie bez zajęcia.

No i wtedy mniej więcej w połowie sali podnosi się głos: „A co pan tak tego PiS-u nie lubi? Co pan się tak z nich wyśmiewa? Mnie się to bardzo nie podoba, że pan ich nie lubi, proszę pana!”. Odpowiadam, starając się zrobić to z możliwie najbardziej czarującym uśmiechem, że nie przyjechałem na wybory Miss Ziemi Tarnowskiej, przymusu podobania się zatem w sobie nie noszę. „Ale że pan się z Błaszczaka wyśmiewa, proszę pana! Nieładnie! Ja jestem tym oburzony, bo ja go lubię, proszę pana!”. Znów staram się wyjaśnić rozmówcy, że o guście co do mężczyzn trudno dyskutować: ktoś woli Błaszczaka, kogoś kręci Prokop, ale naszej dyskusji z pewnością wyszłoby na dobre, gdyby zechciał powiedzieć konkretnie, nie co lubi, ale z czym z tego, co powiedziałem, się nie zgadza.

W odpowiedzi znów słyszę: „Ale mnie się to nie podoba, że on się panu nie podoba!”. Po raz pięćdziesiąty siódmy poprosiłem o cytat i argumenty. Organizatorzy patrzą w popłochu, że zaraz będzie rozróba, że ja może pójdę bić tego pana albo mój majestat poczuje się obrażony i wyjdę. A ja szczerze kocham takie właśnie momenty! Mówię więc temu człowiekowi, że naprawdę się cieszę, że zabrał głos, że powiedział, co myśli, że przecież to normalne, to naprawdę nie grzech, że się w swoich preferencjach różnimy. No bo grzech czy nie grzech, w końcu? Nie grzech, co do tego chętnie się obaj zgodziliśmy. Po czym on mnie przepraszał, że zaczął krzyczeć i mi przerwał, ja go zapewniałem, że nie ma za co.

A na koniec zaprosiłem go na scenę i dałem mu to, co akurat miałem pod ręką – Ewangelię, mówiąc, że to oczywiste, że będziemy głosować inaczej, ale ja i on będziemy przecież czytać ten sam tekst, bo ja mam nawet dokładnie takie samo wydanie. I to nas połączy. I niech zawsze pamięta, że nawet z tym, z kim go coś różni, coś go też zawsze łączy. Później był misio i obaj poszliśmy być gwiazdami okolicznościowego bufetu.

Po wykładzie Leszka Jażdżewskiego, który zamienił się miejscami z Donaldem Tuskiem, i sobotniej (a piszę to w piątek) premierze filmu braci Sekielskich o księżach pedofilach, a także po aferze z tęczą w aureoli Matki Bożej Częstochowskiej stało się przynajmniej jasne, nad czym będziemy w istocie głosować 26 maja, jakie dwie najważniejsze kwestie rozstrzygniemy, jakie pytanie zada nam wyborcza kartka: 1. Czy lubisz polskich biskupów? 2. Czy lubisz homoseksualistów? Co do reszty spraw – wszystko przecież wygląda tak samo. Nawet ci, którzy niedawno nazywali unijną flagę szmatą, zawijają się w nią teraz niczym w ślubny welon, wszyscy obiecują „silną Polskę w silnej Europie” oraz deszcz „ojro”, który już w następny poniedziałek zaleje polskie place i ulice. Wiele razy na tych łamach utyskiwałem na to, że odkąd pamiętam, zawsze to wygląda tak samo: politycy ruszają na tarło pół roku przed każdymi wyborami, a buzujące w nich na tym rykowisku hormony sprawiają, że obiecają ci wszystko, by odejść w siną dal na trzy i pół roku w sekundę po dokonaniu wyborczego aktu.

Gdy jednak złożę sobie to wszystko do kupy: sytuacje takie, jak opisana na wstępie, totalitaryzm sondaży, gorących tematów i socjotechniki, w który zamieniła się polityka, syndrom sztokholmski znacznej części elektoratu, który głosuje na tych, co zawsze kandydują, nie wierząc, że to cokolwiek zmieni (wiem, że nie wszyscy mają tak jak ja, ale ja od 25 lat dokładnie w każdych wyborach głosuję na mniejsze zło) – zaczynam chyba rozumieć, gdzie tkwi grzech pierworodny, przyczyna choroby, wszystkich tych wykwitów i ropni, jakie obserwujemy dziś na twarzy polskiej demokracji.

Ona, w tym wydaniu, jakie mamy, zanegowała bowiem całą swoją istotę: pozbawiła całe rzesze ludzi, niezaliczających się do tzw. betonowych elektoratów tych czy tamtych, poczucia sprawczości, wpływu. Oni przestali wierzyć, że coś jeszcze mogą. Widzą, że partyjna magnateria z tej czy z tamtej strony nad ich głowami przegrywa lub wygrywa właśnie w karty ich miasta, wsie, przychodnie czy szkoły, więc odpuszczają sobie w ogóle to piętro, koncentrując się na obszarze, w którym ich decyzje coś jeszcze znaczą: domu, firmie, osiedlu, wyjeździe na majówkę i grillu.

Skazani na zmęczone głosowania na zmęczonych technologów władzy, podświadomie czujemy chyba, że nic – poza stołkami – nie zmieni się ani w tegorocznych wyborach, ani w przyszłorocznych, jeśli poza owymi betonowymi elektoratami nie ruszy się u nas coś jeszcze. Całą pulę zgarnąłby w nich ten, kto wiedziałby, jak przełożyć na polską politykę wizję Kościoła, którą ma papież Franciszek: Kościoła, który staje na rzęsach, by choć jeszcze jedną osobę włączyć, wciągnąć, przyjąć, dać szansę (idea tak różna od wizji papieskich krytyków, myślących tylko o tym, jak by tu kogoś jeszcze i na jakiej prawnej podstawie z naszej wspólnoty przeczystych dziewic wyłączyć). Kto umiałby powiedzieć nie tylko swoim wyznawcom i bojówkarzom, ale tym, którzy dawno już na tym wszystkim postawili kreskę: słuchaj, to nie żadna kokieteria. To absolutny fundament tego, o co w tym chodzi: bez ciebie to się nie uda. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2019