Jak nas uskrzydlają

Skoki narciarskie są w Polsce od dwudziestu lat ruchomym świętem i narodową sagą. Przedstawiają nam nas samych w sposób, na jaki bezpośrednio byśmy się nie zdobyli. We wzniosłym i radosnym dramacie.

10.02.2020

Czyta się kilka minut

Kamil Stoch i Adam Małysz, ostatni konkurs Pucharu Świata, Planica (Słowenia), 20 marca 2011 r. / MATIC KLANSEK VELEJ / EXPA / PAP
Kamil Stoch i Adam Małysz, ostatni konkurs Pucharu Świata, Planica (Słowenia), 20 marca 2011 r. / MATIC KLANSEK VELEJ / EXPA / PAP

Oto jedna z najdziwniejszych dyscyplin sportowych. Przez kilka miesięcy w roku grupa kilkudziesięciu młodych mężczyzn o specyficznie ukształtowanych ciałach jeździ po Europie i Azji, by dwa razy w tygodniu popisywać się na specjalnie dla nich zbudowanych, drogich, brutalnie ingerujących w przyrodę obiektach, które poza tymi kilkoma dniami stoją prawie nieużywane. Zawody mogą wydawać się wyjątkowo monotonne, bo różnice między kolejnymi skoczkami są minimalne i w zasadzie można powiedzieć, że wszyscy robią to samo.

Seryjni Dedale

Organizatorom udało się jednak te wady przekształcić w zalety. Monotonność i powtarzalność uczynili podstawą formatu, który – zwłaszcza w wersji telewizyjnej – przypomina serial. Puchar Świata to sportowa telenowela ze stałym zespołem dobrze znanych postaci, do którego nowe osoby wchodzą rzadko i powoli, by prowadzić łatwo zrozumiałą, a nieagresywną rywalizację.

Ten mechanizm serialowy działa szczególnie mocno w przypadku oglądania relacji telewizyjnych. Regularność prezentacji, ich stały rytm i przebieg sprawiają, że oglądanie skoków nabiera cech rytuału, będąc jednocześnie okazją do towarzyskich spotkań. Bo skoków wcale nie trzeba oglądać uważnie i w całości. Przez to, że skoczkowie robią w zasadzie to samo, można spokojnie w czasie zawodów rozmawiać, wychodzić, na długie chwile porzucać transmisję, która nawet wtedy zachowuje pozycję centralnego punktu organizującego spotkanie. Gdy tylko na belce siądzie któryś z „naszych”, rozmowy cichną na kilkadziesiąt sekund skoku, by potem wrócić w ożywionych komentarzach do tego, co właśnie się stało.

Ponieważ te rytuały powtarzają się już od kilkudziesięciu lat, wytworzyła się też wśród kibiców grupa specjalistów, oglądających nie fragmenty z „naszymi”, ale uważnie śledzących całe zawody i potrafiących dyskutować o subtelnych różnicach w stylu, spierać się o jakość telemarku, a nawet (co już jest wyższą szkołą jazdy) dostrzec spóźnione wybicie z progu. Zaangażowani eksperci często wchodzą w klasyczny konflikt z „piknikami” i niszczą towarzyskie spotkania okrzykami zachwytu, jakie wywołuje u nich niespodziewanie udany lot Killiana Peiera, czy podnieconymi komentarzami na temat niespodziewanej zniżki formy Daniela-Andrégo Tandego. Zaangażowani budzą w „piknikach” podziw, ale i niechęć, bo niestety nawet życzliwe zaproszenia do rozmowy o stosunkach w wielodzietnej rodzinie Prevców traktują jak plotki niegodne prawdziwego kibica.

Może to się wydawać zaskakujące, ale wśród oglądających zawody na żywo dominują postawy zabawowe, a nie poważno-rytualne. Kibicowanie skokom jest czynnością nieciągłą jak one same, a zarazem oddaloną od głównej areny, co w połączeniu ze specjalnymi warunkami oglądania (na zewnątrz, w niskiej temperaturze) sprawia, że większość kibiców bawi się w ramach swoistej karnawałowej dyskoteki do rytmu piosenek serwowanych przez didżeja, tylko w szczególnych momentach („nasi” i ich najgroźniejsi rywale) angażując się we wspieranie zawodników.

Jednak w obu wersjach (telewizyjnej i na żywo) dzięki prostocie zawodów, ich otwartemu i niewymagającemu wyłącznej uwagi charakterowi, bycie kibicem jest stosunkowo łatwe. Nie ma tu bariery spalonego, która tylu niedzielnym kibicom utrudnia oglądanie piłki nożnej. Nawet jeśli ktoś nie wie, co to telemark i punkty za wiatr, widzi przecież, że Dawid skoczył dalej niż Ryōyū.

Wpływa to oczywiście na popularność dyscypliny, ale o niej nie decyduje. Ważniejsze jest chyba coś innego: lot.Jeśli pomyśleć o skokach narciarskich jako o dramacie, to jego sednem byłoby oderwanie się od ziemi i szczęśliwy powrót. Skoki uruchamiają symbolikę bardzo starą, o wielkiej tradycji, a zarazem o specyficznej wymowie etycznej. Skok, który jest lotem i jako lot przede wszystkim istnieje, ma wpisaną w swoją dramaturgię konieczność powrotu – i to powrotu nie tylko bezpiecznego, ale też pięknego, a przynajmniej zgodnego z akceptowaną konwencją.

Przeprowadzone na przestrzeni wielu lat zmiany regulaminowe doprowadziły do wytworzenia specyficznej równowagi między długością lotu a wypełnieniem reguły powrotu na ziemię. Ta równowaga jest współczesną wersją lekcji Dedala: wznosić się, wyrywać prawu ciążenia – tak, ale tylko o tyle, o ile pozwala to na bezpieczny powrót. Ta równowaga chroni przed wszelkimi szarżami. Jeśli bowiem w skokach jest – jak często się mówi – romantyzm, to ujęty w pragmatyczne ramy. Jeśli jest szaleństwo, to trzeźwe i oparte na systematycznej pracy i systemowym wsparciu.


Czytaj także: Krystyna i Bronisław Stochowie: Duma kroczy na końcu


Z drugiej strony ta systematyczność równoważona jest przez rolę, jaką odgrywa w skokach przypadek. Cała ogromna praca, jaką wkładają w przygotowania skoczkowie i ich sztaby, może zostać wszak zniweczona przez siłę tak nieprzewidywalną jak wiatr. Skoki zawsze są loterią, a nawet czymś więcej – rodzajem testu, który może mieć nawet aspekt „metafizyczny”. Nie wiemy, co sprawia, że znajdujący się w świetnej formie faworyt nagle przegrywa najważniejsze zawody, a mistrzostwo zdobywa ktoś, na kogo nikt nie stawiał.

Skoki są dyscypliną, w której decydują czynniki tak subtelne, że niezrozumiałe, i postrzegane są jako niekontrolowane przez ludzi. W efekcie sukces, nawet jeśli przygotowany ciężką pracą, nie jest przez tę pracę gwarantowany. Stanowi dowód na przychylność tajemniczych sił i ma posmak metafizyczny.

Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe

Fenomen polskich skoków narodził się wraz z nieprawdopodobną historią Adama Małysza, skromnego dekarza, który stał się narodowym bohaterem, „Orłem z Wisły”.

Małysz bardzo długo był zawodnikiem przeciętnym, a nawet mniej niż przeciętnym. Dopiero pod koniec ubiegłego stulecia, gdy zmienił metody treningowe i rozpoczął pracę z psychologiem Janem Blecharzem i fizjologiem Jerzym Żołędziem, nastąpiła zmiana. Ale rytm sezonu i kilka przypadków (m.in. odwołane konkursy na początku sezonu kolejnego) sprawiły, że efekty tej zmiany eksplodowały na samym początku nowego tysiąclecia.

Stało się to w trakcie 31. Turnieju Czterech Skoczni, który Małysz niespodziewanie wygrał, bijąc rywali w pierwszych konkursach millenium: 4 stycznia w Inns­brucku i 6 stycznia (w święto Objawienia Pańskiego) w Bischofshofen. Zwyciężył w obu w stylu nieprawdopodobnym, zyskując kilkadziesiąt punktów przewagi nad kolejnymi zawodnikami i bijąc różne rekordy wyliczane przez statystyków.

Pamiętam dobrze tamto uniesienie, ale też i rodzaj niewiary, że to się dzieje naprawdę. I że po tym sukcesie przychodzą następne. Każde zawody tego niesamowitego sezonu były jak wyzwanie rzucone mocno wpisanemu w polską psychikę przekonaniu, że owszem, może nam się zdarzyć jednorazowy tryumf (dosłownie: wyskok), ale regularne zwycięstwa to nie dla nas. W kontekście skoków potwierdzała to z całą oczywistością historia olimpijskiego złota Wojciecha Fortuny z Sapporo z 1972 roku. Jedno jedyne 111 metrów i potem nic...

Stopniowo przekonywaliśmy się, że Adam Małysz nie jest Fortuną. Trzy ­tryumfy w Pucharze Świata z rzędu (co wcześniej nikomu się nie udało) były na to najlepszym dowodem. Po szaleństwie małyszomanii w pierwszym sezonie w kolejnych nastąpiło pewne uspokojenie, ale szacunku i pozycji narodowego bohatera Małysz nie stracił nigdy. I już nie straci.

W jego historii jest wiele elementów tak nieprawdopodobnych, że aż doskonałych w swej trafności i fortunności. Najważniejszy może jest ten, że „Orzeł z Wisły” był takim bohaterem, jakiego Polacy może najbardziej na początku tysiąclecia potrzebowali. Skromny i zwykły, bez żadnych znamion celebryctwa, niepozujący, niewygadany, daleki od fizyczności wzorcowych modeli z reklam lepszego życia, był kimś, kogo w każdej chwili mogliśmy spotkać na ulicy i nie zwrócić na niego żadnej uwagi. Postury nikczemnej, jak Michał Wołodyjowski (i z takimż wąsikiem), pokonywał rywali z krajów, wobec których zawsze mieliśmy kompleksy (na czele z Niemcami oczywiście).

Ale nigdy nie uruchamiał wojennych emocji tak typowych choćby dla futbolu. Zawsze też on sam i liczni komentatorzy podkreślali, że jego sukces to efekt ciężkiej pracy nie tylko jego, ale i sztabu ludzi. Był więc zwykłym człowiekiem, który wzleciał orłem, ale ani na chwilę nie zapomniał o ziemi, tej ziemi. Jego uniesienia nie były efektem nagłych natchnień, ale wynikały z czegoś, co standardowo uważa się za obce polskiemu charakterowi.

Mówiąc w uproszczeniu koniecznym, bo obrazowym: Małysz łączył harmonijnie romantyczne porywy z pracą u podstaw. Nie tylko przekraczał w ten sposób kolejną stereotypową opozycję „narodową”, ale tworzył też pewien generalny wzorzec skutecznego działania, który dzięki wspomnianym wyżej „metafizycznym” aspektom skoków stawał się u progu z dawna oczekiwanego tysiąclecia czymś w rodzaju przepowiedni. Nadzieją dla nas wszystkich.

Ten model i wytworzony przez Małysza sposób podchodzenia do życia okazał się również niezwykle skuteczny w godzinie próby. Gdy w czasie olimpiady w Salt Lake City w 2002 r. Simon Ammann dwukrotnie odebrał polskiemu faworytowi złoty medal, było o krok od uruchomienia kolejnego narodowego kompleksu: frustracji wywołanej przez utratę nagrody, na którą przecież zasłużyliśmy, a której złośliwy los nas pozbawił.

Wiara we wszystko, co Małysz zdołał już uosobić, została zagrożona nawałą zbiorowego masochizmu (ach, jak nam się nie udaje! ach, jak nie ma sensu próbować!). Spokój mistrza, szczere gratulacje dla zwycięzcy (sympatycznego chłopaka nazywanego Harrym Potterem, co też nie było bez znaczenia, bo gdyby to jakiś Hannawald zabrał nam złoto – gorze, bracia!), a przede wszystkim kolejne tryumfy sprawiły, że przeszliśmy ten kryzys i stała się rzecz niemal bezprecedensowa: uwierzyliśmy, że możemy być, albo raczej – że już jesteśmy na trwałe w elicie.

Eskadra

Po wielu latach sukcesów Adam Małysz w sposób naturalny musiał ustąpić innym. Wygrywał coraz rzadziej, coraz częściej mówił o końcu kariery. I wtedy znów nastąpiła seria nieprawdopodobnych zdarzeń, historia tak melodramatyczna i nachalnie symboliczna, że gdyby jakiś scenarzysta ją napisał, wylądowałaby w koszu jako zbyt grubymi nićmi szyta.

Zakopane, 23 stycznia 2011 r. Konkurs Pucharu Świata. Adam Małysz upadł po swoim skoku i został odwieziony do szpitala, zawody po raz pierwszy w karierze wygrał Kamil Stoch. „Upadł król, niech żyje król?” – pytała jedna z gazet... Nie, nie upadł. Małysz odszedł z godnością i z godnością przekazał tron swojemu następcy. Ogłosił koniec kariery, a w ostatnim swoim konkursie Pucharu Świata, 22 marca w Planicy, stanął razem z Kamilem Stochem na podium. Odchodzący mistrz zajął trzecie miejsce, następca wygrał.

Ten akt sukcesji potwierdził stabilność pozycji polskich skoków, a zarazem oznaczał początek nowej ery, związanej z dwoma elementami wprowadzanymi przez nowego lidera. Po pierwsze Stoch dopełnił wszystko to, czego zabrakło Małyszowi, na czele z trzema aż złotymi medalami olimpijskimi w konkurencjach indywidualnych (dwa w 2014, jeden w 2018) oraz zwycięstwem w Turnieju Czterech Skoczni po wygraniu każdego z konkursów tego cyklu (sezon 2017/2018). Dopełnił też warunków współczesnej gwiazdy: przystojny, dobrze wypadający w mediach, nie tworzył już wizerunku kogoś, kto z nicości niemal cudem wdarł się na szczyt. W odróżnieniu od Małysza wszedł nań spokojnie, równym tempem człowieka pewnego siebie, który zgodnie z planem rozwija swoje umiejętności, aż osiągnie doskonałość.


Czytaj także: Dariusz Kosiński: Przybyli siatkarze pod okienko


W karierze Stocha nie ma zwrotów czy przełomów. Jest profesjonalizm, perfekcja i stabilność. To nie „orzeł”, raczej „lotnik” (do czego zresztą wprost nawiązywał kask z biało-czerwoną szachownicą noszony przez kilka sezonów), wygrywający doskonałością techniki i dowodzący, że nie tylko romantyczne wzloty mogą być źródłem polskich sukcesów. Idealny bohater kraju aspirującego do normalnego, czyli wysokiego poziomu życia, silnego europejskiego gracza już nie walczącego o uznanie, ale cieszącego się nim.

Taki wizerunek bohatera wzmacniał drugi element, który w polskich skokach pojawił się wraz z Kamilem Stochem: drużyna. Małysz długo był samotnym wojownikiem, wyjątkiem na gorzej niż przeciętnym tle. Stoch stanął na czele drużyny, która zaczęła regularnie odnosić niedostępne wcześniej sukcesy.

Największe z nich, czyli drużynowe mistrzostwo świata w 2017 i brązowy medal olimpijski rok później, dowodziły, że już nie tylko indywidualnie, ale też jako zespół Polacy potrafią się wznieść nad innych. Co więcej – potrafią skutecznie działać jako zespół bez zamazywania indywidualnych różnic.

Złota drużyna była złożona z indywidualności o zakroju niemal sienkiewiczowskim (poważny dowódca, wspierający go równie poważni aspiranci o odmiennych aparycjach i charakterach oraz nadający całości dynamikę żartowniś), ale konsekwentnie (nawet w reklamach) pojawiała się jako zespół. W podzielonym coraz głębiej kraju stawała się marzeniem o wspólnocie, która istnieje pod skorupą konfliktów i mowy nienawiści, pozwalając nam śnić sen o ukrytej jedności, wierzyć, że „naród nasz jak lawa”.

Pęknięcia?

Bardzo możliwe, że sezon obecny przyniesie w tym trwającym już 20 lat przedstawieniu kolejną zmianę.

Po odejściu trenera Stefana Horngachera część zawodników jest w kryzysie. Niegdyś pewnie lokującemu się w czołówce Maciejowi Kotowi brakuje formy. Stefan Hula wrócił po kilku dobrych sezonach do dawnego, słabego poziomu. Osiągający w poprzednim sezonie coraz lepsze rezultaty młody kandydat na bohatera Jakub Wolny zawodzi, obniżając (jak ostatnio w Zakopanem) wyniki drużyny. Nawet Kamil Stoch na przełomie roku skakał słabiej i dopiero zwycięstwo w Zakopanem przypomniało, że wciąż ma ogromny potencjał. Na szczęście stabilną formę zachowuje Piotr Żyła, a kibice przeżywają kolejne eksplozje entuzjazmu dzięki sukcesom Dawida Kubackiego.

Przy wszystkich różnicach Kubacki w jakiejś mierze powtarza wzór Małysza. Bardzo długo był daleki od szczytów klasyfikacji. Wprawdzie od kilku sezonów lokował się w pierwszych dziesiątkach, ale nie był najsilniejszym ogniwem drużyny. Wydawało się, że to raczej Kot lub Żyła mają szanse stać się przyszłymi mistrzami. Po jego dość niespodziewanym zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni znów powróciła opowieść o uporze i ciężkiej pracy, które pomimo chwil zwątpienia w końcu doprowadziły do tryumfów. Powróciła też niestety niepewność, czy nie jest to chwilowy wzlot, a słabość drużyny zachwiała przekonaniem, że już zawsze będziemy w czołówce.

Pojawiły się krytyczne komentarze na temat zaplecza polskich skoków oraz nadziei na przyszłość. Słabe wyniki młodszych zawodników, porażki w zawodach juniorów, krytyka systemu wsparcia i przygotowań – wszystko to są rysy, których na doskonałej dotąd gładkiej powierzchni polskich skoków pojawia się coraz więcej. Być może to tylko – jak zwykli mówić komentatorzy – chwilowa zadyszka. Ale możliwe też, że złota era polskich skoków weszła w fazę schyłkową.

Nie sposób tego przewidzieć, jednak niepewność, jaka pojawiła się w tym sezonie, niepewność przykrywana entuzjazmem dla niekwestionowanych sukcesów „Dawida Fruwackiego”, wydaje się być sportowym odpowiednikiem niepewności pojawiającej się w społeczeństwie i kontrastującej z propagandą trwałego sukcesu i dobrobytu. Czy krytyczne uwagi o tym, co dzieje się na zapleczu polskich skoków, nie przypominają komentarzy różnego rodzaju ekspertów twierdzących, że polskie państwo i ekonomia to kolos na glinianych nogach, który za chwilę runie?

Te lęki na pozór wydają się nie kłopotać tłumów spektakularnie świętujących zwycięstwo Kamila Stocha na turnieju w Zakopanem. Tysiące ludzi z biało-czerwonymi flagami i gadżetami dostały to, po co jechały pod Tatry: radosną celebrację tryumfującej wspólnoty. Ale czy wracając na niziny w kilometrowych korkach, jakie tworzą się na nowej Zakopiance, której budowa jest poważnie opóźniona, nie przypomnieli sobie raczej porażki drużyny? Może nie. I pewnie po powrocie do domu opowiadali, że mimo wszystko było warto, bo Kamil, bo Dawid... Bo trzeba wierzyć i być z naszymi, nawet jeśli tyle co zdobyta pewność siebie zaczyna się kruszyć. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2020