Irak i Afganistan: mission impossible

"To gorzej niż zbrodnia, to błąd - mawiał Talleyrand. Takim błędem była polityka kolejnych polskich rządów wobec kwestii irackiej. Teraz popełniany jest on w przypadku Afganistanu.

25.10.2006

Czyta się kilka minut

Podpułkownik Andrzej Kujawa, dowódca działającej przy polskim kontyngencie w Iraku tzw. grupy CIMIC (Civilian Military Cooperation), w szpitalu w miejscowości Ghammas; 27 września 2006 r. /
Podpułkownik Andrzej Kujawa, dowódca działającej przy polskim kontyngencie w Iraku tzw. grupy CIMIC (Civilian Military Cooperation), w szpitalu w miejscowości Ghammas; 27 września 2006 r. /

Na początku sprawa zasadnicza, niemal dogmat naszej polityki zagranicznej. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i aktywne uczestnictwo Polski w NATO jest obecnie czymś oczywistym, co nie budzi jakichkolwiek kontrowersji ani wśród poważnych i w miarę rozsądnych graczy na scenie politycznej, ani wśród tych, którzy zabierają głos w imieniu opinii publicznej. Z kolei Polska wydaje się być postrzegana przez Waszyngton jako sojusznik naturalny, a nie wyłącznie strategiczny, jak choćby Pakistan czy, w mniejszym stopniu, Arabia Saudyjska, gdzie decyzja o kontynuacji zobowiązań sojuszniczych może po prostu stracić nagle ważność po zmianie dotychczasowej władzy albo z powodu rewolucji ideologicznych, które tworzą nową polityczną rzeczywistość.

Zresztą także dotychczasowi sojusznicy, "starzy" członkowie NATO, niekoniecznie są lub byli zawsze nastawieni przychylnie do operacji militarnych USA (przykładem Niemcy z czasów kanclerza Schrödera). Owe poczucie "naturalnego sojuszu" wydaje się zresztą, mówiąc delikatnie, ewoluować. Nawet, wydawałoby się, niezachwiany europejski aliant numer jeden Waszyngtonu, czyli Wielka Brytania, ma coraz liczniejsze zastrzeżenia co do scenariusza misji cywilizacyjnych w Azji Południowej i na Bliskim Wschodzie - było nie było, opracowanych głównie przez Amerykanów.

Polska zatem, jako państwo niemające zbyt dużych wątpliwości ideowych bądź etycznych związanych z działaniem USA (w ramach NATO albo poza nim), wygląda na wiernego i przewidywalnego partnera (zgoda, że zupełnie nie tego kalibru co Zjednoczone Królestwo czy Republika Federalna), który dodatkowo jeszcze odporny jest na coraz częstsze globalne wybuchy antyamerykanizmu.

Irak: dezintegracja

Problem jednak w tym, czy wierność sojusznikowi należy rozumieć jako bezkrytyczne przyjmowanie jego argumentów, w myśl niewypowiedzianej zasady "starszy brat wie zawsze lepiej"? Czy nie powinno być tak, że uczestnictwo w sojuszu oznacza twardą i do bólu szczerą niekiedy wymianę zdań, krytykę koncepcji, które się nie sprawdziły lub okazały się fałszywe, wreszcie otwarte postawienie tezy, że interesy USA nie zawsze są tożsame z polską racją stanu (co przypominał nam bynajmniej nie antyamerykański Zbigniew Brzeziński) albo też - o czym powinniśmy również pamiętać - z interesami Unii Europejskiej jako całości?

Decyzja o wysłaniu znaczących liczebnie jednostek bojowych do Afganistanu, i to obdarzonych militarnym przywilejem shoot first, jest na tyle poważna, że brak dyskusji na szerszym forum obywatelskim i publicznej prezentacji rozsądnych argumentów rodzi podejrzenie o lekceważenie polskiej racji stanu przez obóz rządzący lub też - co bardziej prawdopodobne - o niezupełną świadomość konsekwencji takiej właśnie decyzji.

Zapadła ona na dość fatalnym etapie tzw. "wojny z terroryzmem": w sytuacji, gdy (nie)kontrolowany przez siły koalicji Irak znajduje się na krawędzi wojny domowej i jest coraz bliższy rozpadu, a liczba ofiar przemocy po obaleniu Saddama Husajna zbliża się do 100 tys. (według innych źródeł dawno tę liczbę przekroczyła). Doszło do niemal całkowitej dezintegracji tego, co kiedyś nazywano społeczeństwem irackim. I nie chodzi tu wyłącznie o pęknięcie na liniach szyici-sunnici oraz Arabowie-Kurdowie, ale o narastającą niechęć, a nawet przemoc w obrębie samej społeczności szyickiej.

Podziały w tej ostatniej, według np. obserwatorów irańskich, oznaczają konflikt między bardziej konserwatywnym środowiskiem duchownych z Nadżafu, kupców ze świętych miast czy w ogóle miejskiej klasy średniej a "rewolucyjnie nastawionym ludem", który z napięciem spogląda na Muktadę as-Sadra. Paradoksalnie zwycięzcą w konflikcie może stać się Iran, oficjalnie zapiekły wróg USA, a zarazem polityczny opiekun środowisk szyickich na całym Bliskim Wschodzie. Według profesora Vali Nasra, rewolta szyicka (mimo licznych pęknięć w samym jej wnętrzu) może rozlać się na cały Bliski Wschód, powodując z kolei krwawy odwet ze strony większości sunnickiej. Polityczno-religijna puszka Pandory lub jak chcą inni: wrota piekieł zostały więc otwarte na oścież.

Polityczna science fiction

Jak do tej pory nie rozliczyliśmy się z konsekwencjami decyzji kolejnych polskich rządów, dotyczących uczestnictwa w operacji militarnej na Bliskim Wschodzie. Nie dość przypominać, że casus belli opierał się na założeniu, iż Irak dysponuje bronią masowego rażenia, gotową do natychmiastowego użycia, oraz że Husajn jest bezpośrednio zamieszany w przestępcze działania Al-Kaidy. Jak dziś wiemy, i co uczciwie przyznali sami Amerykanie, żaden z tych zarzutów nie został potwierdzony. Słowem: wzięliśmy udział w nieusprawiedliwionej agresji na kraj, który nie stanowił bezpośredniego ani w ogóle żadnego zagrożenia dla jakiegokolwiek państwa Unii Europejskiej lub NATO.

Zresztą naprędce sformułowane późniejsze argumenty na rzecz militarnej interwencji też nie wytrzymują krytyki. Oczywiście nikt rozsądny nie neguje, że Husajn to godny potępienia tyran. Kłopot w tym, że podobnych tyranów w tej części świata jest mnóstwo, wielu jest sojusznikami świata Zachodu, zresztą podobnie jak ongiś sam Husajn, który cieszył się ogromnymi względami Waszyngtonu podczas wojny z fundamentalistycznym Iranem w latach 1980-88. Także teza o stworzeniu stabilnej, wręcz wzorcowej bliskowschodniej demokracji w Iraku wydaje się dziś elementem jakiejś politycznej science fiction. Czy chcemy to przyjąć do wiadomości, czy nie, faktem jest, że kolejne rządy, godząc się na udział polskich wojsk w misji irackiej, są pośrednio odpowiedzialne (przy zachowaniu właściwych proporcji, rzecz jasna) za destabilizację w tym państwie, która będzie zapewne kosztowała śmierć grubo ponad tych 100 tys. osób.

Dodajmy jeszcze, iż niemała część polskich polityków - zwłaszcza tych, którzy powołują się bez przerwy na nauczanie papieskie - nie chce pamiętać, że Jan Paweł II stanowczo sprzeciwiał się interwencji w Iraku. Zlekceważenie opinii Papieża powinno obciążać sumienie tych, którzy przyczynili się do podjęcia decyzji o inwazji lub też ją gorliwie wspierali już po tym, jak argumenty za jej rozpoczęciem okazały się fałszywe.

Podstawowe pytania

Warto wobec tego odpowiedzieć na kilka pytań podstawowych. Jakie konsekwencje wyciągnęliśmy lub wyciągniemy w stosunku do naszego głównego sojusznika, czyli USA, gdy wreszcie uświadomimy sobie, że powody akcji militarnej były fałszywe? Jak, chociaż częściowo, możemy naprawić swój błąd, czyli jak wysokie koszty finansowe, by nie mówić o kontrybucji wojennej, jesteśmy - jako odpowiedzialne państwo - w stanie ponieść podczas odbudowy Iraku?

I w dalszej perspektywie: jak pociągnąć do odpowiedzialności polityków, którzy podjęli błędne decyzje, kosztujące życie tysięcy ludzi? Nie miejmy złudzeń: te pytania wrócą na pewno, nawet jeśli teraz nie będziemy chcieli na nie odpowiedzieć.

Inne natomiast dylematy muszą pojawić się w kontekście misji afgańskiej. Bo inny tu układ polityczny, inne, przynajmniej początkowo, były powody interwencji militarnej, inny też jest odbiór w Europie, która nie dostrzega tu zagrożenia amerykańskim unilateralizmem, jak w przypadku Iraku.

Pytanie pierwsze, fundamentalne: czy na pewno ci, którzy podjęli już decyzję, posiadają odpowiednią wiedzę o Afganistanie i rozumieją, w co angażują Polskę - czy też znowu analizy i przemyślenia zostawiamy innym, machając ręką na błędy wywiadów anglosaskich w Iraku?

Pozostałe pytania pełnią jedynie funkcję pomocniczą. Czy zorganizowano równolegle polityczną kampanię PR-owską w krajach muzułmańskich, aby próbować jakoś przekonać wyznawców islamu, że akcja zbrojna podjęta przez Polskę nie jest wymierzona w muzułmanów jako takich, ale w ekstremistów? A może znowu zostawiamy to innym, bo niby dlaczego mielibyśmy przejmować się światem islamu? A czy służby wywiadowcze będą skuteczną osłoną, czy też obecna gigantyczna czystka w tych służbach (i np. ujawnianie wybranych agentów WSI) przyczyni się do zmniejszenia poziomu bezpieczeństwa zarówno żołnierzy polskich w Afganistanie (kto będzie chciał współpracować z wywiadem, który pozwala ujawniać swoich informatorów?), jak, i w dalszej perspektywie, bezpieczeństwa kraju? I wreszcie: jak oceniamy szansę osiągnięcia celu? Jako wysoką, średnią, niską? Co w wypadku niepowodzenia; czy istnieje "plan B"?

Afganistan może stać się sprawdzianem skuteczności NATO albo - co bardziej prawdopodobne - książkowym przykładem tego, jak błędy polityczne prowadzą do klęski militarnej.

Naród, którego nie ma

Struktura etniczno-plemienna Afganistanu jest złożona, zresztą samo pojęcie "narodowej tożsamości" niekoniecznie oznacza tam to samo, co w Europie czy w USA. Niewiele albo prawie nic nie straciły ze swej aktualności słowa Wojciecha Giełżyńskiego, który opisywał Afganistan z czasów interwencji ZSRR:

"Nikt nigdy nie policzył Afganów. Nie było tam spisu ludności. Może jest (to znaczy było) trzynaście, a może siedemnaście milionów. Niektóre szacunki są jeszcze niższe albo wyższe. Z grubsza połowę ludności stanowią Pasztunowie, zwani też Patanami, często mianujący się »prawdziwymi Afganami«. Oni w XVIII wieku skleili ten kraj wielokulturowego pogranicza, oni ocalili w XIX wieku jego status półsuwerenny, oni w XX wieku rządzili nim nadal - bardziej samowładnie niż w swoim imperium Wielkorusi. Ale »Pasztun« to jeszcze niewiele znaczy. Jaki Pasztun mianowicie? Mohmand. Z którego plemienia? Halimzai. A klan jaki? Wali Beg. Linia? Shati. A ród? Musa. Nazwisko? Malik Shahzada.

Zbiorowość Pasztunów składa się z dwóch wielkich koalicji (konfederacji? wspólnot?) międzyplemiennych - Durrani i Ghilzaj oraz z gamy »wolnych plemion«, mieszkających okrakiem po obu stronach granicy Afganistanu z Pakistanem, którą w 1893 roku wytyczył wedle swej fantazji sir Mortimer Durand. Główne z wolnych plemion to Mohmandzi, Afridzi, Wazirzy i Mahsudzi, mniejszych jeszcze dobry tuzin. Żaden Pasztun, czy z tej, czy z tamtej strony, nie zwraca uwagi na »linię Duranda«, która - jeśli pominąć parę strażnic - jest abstrakcyjną kreską na mapie. Kto ma zdrowe nogi i płuca, przekracza ją do woli, gwiżdżąc na przepisy któregokolwiek z państw".

Pasztuni wyznają islam, ale nie mniej istotną rolę w ich codziennym życiu odgrywa kodeks zwany Pasztunwali, regulujący np. postępowanie wobec kobiet i dzieci, zasady zachowania względem gości bądź sposoby prowadzenia walki. Poza tym samo rozumienie islamu u Pasztunów zostało w ostatnich latach silnie zabarwione rygorystyczną interpretacją deobandi, czyli wersją islamu wahhabickiego, dominującego w Arabii Saudyjskiej. Talibowie, w dużej mierze właśnie Pasztuni, którzy z pomocą pakistańskiego wywiadu ISI objęli władzę w Kabulu w 1996 r. i stracili ją pięć lat później, zinterpretowali deobandi literalnie, wprowadzając system prawa, który nawet irańskich ajatollahów wprawił w osłupienie skrajną surowością.

Ale przecież Pasztuni to nie wszystko. Bo jest jeszcze kilkumilionowa społeczność Tadżyków, są Turkmeni, Uzbecy, wędrowni Ajmarowie, mieszkający w centralnych partiach Hindukuszu Hazarzy, są również Beludżowie, Kirgizi czy Kizyłbasze, specjalizujący się w handlu. Jak w takiej sytuacji myśleć o jedności, suwerenności czy o ogólnoafgańskim patriotyzmie, skoro interesy poszczególnych grup etnicznych, a nawet plemion czy klanów mogą być odmienne, zaś spory często rozstrzyga się przemocą?

Jak mówić o wspólnym kraju, wspólnym prawie i wspólnej władzy, kiedy pojęcie "afgańskiego patriotyzmu" i "afgańskiej tożsamości" rozumiane jest jedynie przez garstkę wykształconych (nierzadko za granicą) mieszkańców Afganistanu? Władza w Kabulu niemal zawsze będzie postrzegana jako mało istotna, niemająca większego wpływu na funkcjonowanie tej lub tamtej prowincji, a nawet osady. Tu i tam odmienne może być rozumienie prawa, obyczajów, inny język, tradycja, a nawet postrzeganie religii. Sojusz między poszczególnymi grupami, klanami, rodami etc. najczęściej jest przestrzegany do czasu, gdy jedna ze stron odrzuci go, uznając za niekorzystny dla swych interesów.

Tak więc nierespektowanie lokalnych wpływów i narzucanie własnych rozwiązań innym to wystarczający powód do rebelii, która w warstwie ideowej nie musi sięgać do frazeologii talibów. Poza tym, właśnie wojna stanowi chleb codzienny każdego Pasztuna, dla którego nie istnieje egzystencjalny dylemat: "bić się czy nie bić", ale prosta zasada: "bić się, gdy tylko istnieje możliwość sukcesu". O konsekwencjach tej zasady boleśnie przekonali się najpierw Brytyjczycy, a następnie Sowieci, i wreszcie - a to bolesne również i z naszej perspektywy - sami Amerykanie. Niestety, pole manewru z miesiąca na miesiąc staje się coraz węższe.

Karzai: pupil Zachodu

A może nie wszystko wygląda na stracone? Może to niepotrzebny defetyzm, a nie zwykła konstatacja faktów?

Hamid Karzai, kandaharski Pasztun z klanu Popalzajów i obecny prezydent Afganistanu, jest nadzieją dla sił sprzymierzonych. Bez wątpienia to jeden z najbardziej szykownie ubranych mieszkańców Afganistanu, co przyznali z zachwytem Tom Ford z Gucciego i Silvia Fendi z włoskiej firmy Fendi.

Dobrze wykształcony, obeznany w świecie, włada wieloma językami, w tym angielskim i francuskim. Ma do tego osobiste porachunki z talibami, którzy prawdopodobnie zamordowali jego ojca. Praktycznie cała jego biografia, wykształcenie, aparycja i osobowość stanowią potężne atuty w PR-owskiej kampanii, skierowanej jednak głównie do opinii publicznej w Europie i w Stanach Zjednoczonych.

Niestety w samym Afganistanie jego władza sięga co najwyżej Kabulu i okolic. Hamid Karzai znakomicie zna swoich współplemieńców i dobrze rozumie, że jego polityczna siła opiera się w dużym stopniu na militarnym wsparciu USA. Niespecjalnie powinno zatem dziwić, że zrezygnował z usług pasztuńskich ochroniarzy, którym najzwyczajniej w świecie nie ufa, zwłaszcza po zamachu na jego życie w 2002 r.

W kraju zdaniem XIX-wiecznych Brytyjczyków znanym z "nienawiści do [jakiejkolwiek] władzy i z umiłowania do wolności", Hamid Karzai korzysta z usług amerykańskich bodyguards, których zadaniem jest ochrona prezydenta przed jego własnymi obywatelami.

Narkotyki i sąsiedzi

Współpraca z Waszyngtonem nie zawsze jest jednak łatwa. Mimo deklaracji o ostatecznym zlikwidowaniu plantacji opium, dwa lata temu Karzai odrzucił amerykański plan ich zniszczenia za pomocą rozpylanych z powietrza środków chemicznych. Niewykluczone, że wynika to z kalkulacji politycznych, albowiem niektórzy z prowincjonalnych watażków, żyjący z handlu narkotykami i oficjalnie deklarujący się jako sprzymierzeńcy rządu w Kabulu, mogliby - jak to zwykle bywa - po raz kolejny ze zdeklarowanego sojusznika zamienić się w zaciekłego przeciwnika.

To jeszcze nie wszystko. Bazarowi plotkarze coraz głośniej powtarzają, że młodszy brat prezydenta, Ahmed Wali Karzai, sam czerpie niemałe zyski z handlu narkotykami. W takiej sytuacji plany dotyczące zniszczenia albo przynajmniej zredukowania upraw makowych, będących źródłem finansowym nie tylko dla talibów, ale i dla (tymczasowych) sojuszników rządu w Kabulu, wydają się albo mało realne, albo też politycznie samobójcze.

Także współpraca z wielkim sąsiadem - Pakistanem - jest kiepska. Teoretycznie i Afganistan, i Pakistan powinny współpracować w procesie zwalczania grup uznawanych za terrorystyczne. W praktyce prezydenci obu krajów szczerze się nie znoszą i nawet na wspólnym obiedzie z prezydentem Bushem w Białym Domu nie podali sobie dłoni na powitanie. Karzai oskarża generała Muszarrafa o tolerowanie talibów u siebie, twierdząc, że główna kwatera mułły Omara znajduje się w pakistańskiej Kwecie. Ma także za złe Pakistańczykom, że obdarowują coraz większą autonomią liczne plemiona przy granicy z Afganistanem, co uniemożliwia jakąkolwiek kontrolę przepływu ludności i towarów (czytaj: grup terrorystycznych i transportów broni) między oboma krajami. Perwez Muszarraf nie pozostaje dłużny, obwiniając Karzaia o indolencję w zarządzaniu państwem, która skutkuje wzmożoną irredentą i kulturą skrajnego dżihadu, przenikającą na tereny pakistańskie.

To prawda, że Karzai stara się raczej mediować, a nie walczyć. Niestety, jego sukcesy są bardziej niż skromne. Sytuacja w kraju, niemal całkowicie podzielonym przez lokalnych władców o różnej proweniencji etnicznej, klanowej i religijnej (szyici-sunnici), nie wydaje się lepsza od tej, która charakteryzowała Afganistan przed dojściem talibów do władzy niemal dekadę temu. Zatem drugi z celów wojsk sprzymierzonych (pierwszy - obalenie władzy mułły Omara - został osiągnięty), czyli skonstruowanie przyjaznego Zachodowi i stabilnego Afganistanu, jest dziś bardziej odległy niż kiedykolwiek wcześniej. Nie będziemy dalecy od prawdy, gdy stwierdzimy, że powtarza się tu scenariusz iracki. Co gorsza, obecny rząd ma coraz słabsze notowania w państwie, a sam Karzai postrzegany jest bardziej jako przedstawiciel USA w Afganistanie, a nie jako reprezentant narodu (którego faktycznie nie ma).

Co dalej z nami?

Niewykluczone, że polskie oddziały wcale nie będą mieć do czynienia z talibami. Przeciwnikiem może okazać się pasztuński, uzbecki czy tadżycki watażka ze swoją grupą podkomendnych, którzy uważają obce wojska nie za "czynnik stabilizacyjny", ale za okupanta. Ofiarami zostanie zapewne wielu cywilów, którzy z coraz większą niechęcią będą spoglądać na obcych i współpracować (czasami z przymusu, czasami z wyboru) z przeciwnikami NATO-wskiej koalicji. Po raz kolejny mogą do Afganistanu zawitać ochotnicy z innych krajów muzułmańskich, by stawić czoło tym, których uznają za agresorów, mordujących ich braci w wierze.

Po pewnym czasie, gdy sytuacja się nie zmieni, i gdy już policzymy własnych zabitych (o zabitych po stronie przeciwnika pewnie pamiętać nie będziemy), być może zadamy sobie ostatnie pytanie: po co nam to było? No, po co?

---ramka 465918|strona|1---

PIOTR KŁODKOWSKI jest orientalistą. Studiował m.in. w Islamskiej Republice Pakistanu, a na przełomie sierpnia i września 2006 r. przebywał na stypendium amerykańskiego Departamentu Stanu. Ostatnio wydał "O pęknięciu wewnątrz cywilizacji". Laureat nagrody im. ks. Józefa Tischnera. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2006