Historia pod kluczem

Wycofanie pomocy ewidencyjnych opracowanych w celu usprawnienia przeszukiwania zasobów - czyli katalogów z imieniem, nazwiskiem i sygnaturą akt osobowych - z czytelni akt jawnych IPN wydaje się bez znaczenia dla tzw. opinii publicznej, dotyczy wszak wąskiego grona badaczy. Zgodnie z decyzją generalnego inspektora ochrony danych osobowych dr Ewy Kuleszy jedynymi uprawnionymi do korzystania z katalogów są teraz pracownicy IPN.

25.09.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Historycy z zewnątrz, po uzyskaniu zgody prezesa Instytutu na wgląd w akta, mogą jedynie przedstawić temat badań i wskazać interesujące ich materiały, ale w kwestii kwerendy muszą zdać się na wiedzę i rzetelność archiwistów.

Według historyków decyzja minister Kuleszy to de facto ograniczenie wolności badań: utrudni dostęp do akt badaczom spoza IPN i sprawi, że wiedza o PRL zostanie w dużym stopniu zmonopolizowana przez historyków z tej instytucji. Ewa Kulesza ripostuje: dostęp do akt wreszcie zostanie ucywilizowany, nie powtórzy się epizod z wyniesieniem listy nazwisk z IPN (są na niej zarówno ofiary reżimu, jak jego współpracownicy, ale bez ustalonego statusu) i osoby pokrzywdzone przez poprzedni system nie zostaną skrzywdzone raz jeszcze, tym razem podejrzeniem o współpracę.

Czy spór toczy się tylko o interpretację prawa? A może chodzi o to, czy i przed kim otwierać archiwa z dokumentami tajnej policji poprzedniego reżimu?

Standardy ZSRR czy Londynu?

Doc. Andrzej Friszke, historyk i członek Kolegium IPN, rozmowę o decyzji min. Kuleszy rozpoczyna od przypomnienia, w jaki sposób korzystał z archiwum PZPR w latach 80.: - Do MSW nie było się nawet po co zgłaszać - z reguły odrzucali prośbę o udostępnienie dokumentów. W archiwum Komitetu Centralnego PZPR najpierw wypytywano, co mnie interesuje. Jeśli temat zaakceptowano, mogłem do woli grzebać w katalogach, akta jednak najpierw przeglądano i dopiero potem kładziono je przede mną. Nie sposób było dociec, czy to wszystko, co istnieje na ten temat. Istniały też tzw. wrażliwe dokumenty, do których w ogóle nie miało się dostępu.

Według dr. Janusza Kurtyki, dyrektora krakowskiego oddziału IPN, archiwistów jest zbyt mało, by przeprowadzać rzetelną kwerendę dla każdego badacza: - Z danych osobowych konspiratorów ze środowiska Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość" mógłbym ułożyć mały słownik biograficzny - znam je z badań. Zapis inwentarzowy “Sprawa Cieplińskiego i innych" specjaliście powie wszystko, choć dla laika to żadna identyfikacja. Ten, poza nazwiskiem, potrzebuje np. daty urodzenia, imion rodziców. Archiwiści, nawet świetnie zorientowani w zasobach, nie mają w kwestiach szczegółowych wiedzy choćby porównywalnej z badaczem specjalizującym się w danej problematyce. Po prostu - archiwista i badacz mają do odegrania różne role.

Po decyzji głównego inspektora wszystkie katalogi zostały wycofane z czytelni IPN. Zgodnie z przewidywaniami, wydłużyło to jeszcze bardziej oczekiwanie na wydanie materiałów.

- W ZSRR historyk też nie miał dostępu do katalogów, ale Stalin zrobił coś więcej, niż tylko zamknął katalogi - kpi prof. Marcin Kula, historyk spoza IPN i autor szeregu publikacji na temat historii społecznej PRL. - Archiwista udostępniający akta był odpowiedzialny za użytek, jaki z nich robi korzystający. Jeśli tekst szkalował ustrój, odpowiadał autor, redakcja, ale i archiwista (w państwie o wysokiej świadomości socjalistycznej nie działała cenzura prewencyjna). Możemy sobie wyobrazić entuzjazm, z jakim archiwista przynosił materiały... W radzieckim systemie zaskakiwała też liczba archiwów wydzielonych - niedostępnych badaczom. Nie można było czytać nawet traktatów zawartych przez carycę Katarzynę. Dla porządku tylko opiszę standardy zachodnie: w londyńskim Public Record Office zdarzają się materiały zamknięte z racji bezpieczeństwa państwa, powodów obyczajowych lub majątkowych. Jednak w miejscu wycofanego dokumentu zawsze znajdywałem kartkę z podaną podstawą prawną i czasem ograniczenia dostępu.

Dr Kurtyka: - IPN przyjął decyzję GIODO, ale przygotowuje skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego. Dostęp badaczy spoza IPN do pomocniczych materiałów ewidencyjno-katalogowych uzależniamy od postanowienia sądu.

Jak zablokowano IPN...

Jeden z listów, które otrzymała dr Kulesza: “Nazwisko moje figuruje na tzw. liście Wildsteina. Dotyczy to na pewno mojej osoby, ponieważ na liście jest tylko jedno takie nazwisko, na dodatek z dwojgiem imion, a w mojej rodzinie tylko ja takie noszę. W lipcu otrzymałem zaświadczenie o byciu pokrzywdzonym. Nic z tego dla mnie nie wynika. Moje nazwisko z przypisanymi sygnaturami wciąż figuruje na dziesiątkach stron internetowych świata, a IPN listy pokrzywdzonych w internecie nie publikuje".

- Co mam odpisywać takim osobom? - pyta Kulesza. - Pewien dziennikarz doszedł do wniosku, że trzeba wreszcie rozpocząć w Polsce prawdziwą lustrację, i zamieścił w internecie listę katalogową dostępną w czytelni Instytutu. Od początku mówi się, że lista zawiera zarówno nazwiska tajnych współpracowników, jak i osób inwigilowanych oraz kandydatów na TW - ale czy w oczach rodziny, przyjaciół albo opinii publicznej na pewno zdejmuje to odium podejrzeń?

Od stycznia, gdy po rozpowszechnieniu listy fala wniosków o ustalenie statusu i ewentualne wydanie teczki zalała IPN, czekanie na decyzję może potrwać nawet kilkanaście miesięcy.

- Instytut jest zablokowany - potwierdza Andrzej Friszke. - W lutym złożyłem rewersy o wydanie teczek dotyczących “Tygodnika Powszechnego" - dotychczas bez odpowiedzi. W ubiegłym roku na zamówione akta czekało się do dwóch miesięcy, teraz ponad sześć. Kilkakrotnie większa liczba wniosków spadła na tę samą liczbę archiwistów. Muszą oni ustalać status osób, które znalazły się w stanie oskarżenia publicznego, a jednocześnie nie powinni opóźniać badań historycznych. Uważam jednak, że praca archiwum jest źle zorganizowana. O ile wiem, zaledwie parę osób na blisko 500 archiwistów rozpatruje wnioski z tzw. listy Wildsteina, także jedynie kilka osób zajmuje się w Warszawie wnioskami naukowców.

Od początku istnienia IPN procedury wydawania dokumentów były więcej niż skrupulatne: każda teczka przed oddaniem do czytania była przeglądana, paginowana, szyta, miała też swoją metryczkę, na którą wpisywał się użytkownik. Był też rejestr teczek wykorzystanych przez poszczególnych użytkowników. Decyzję o udostępnieniu teczki podpisywał dyrektor archiwum. Po wyniesieniu listy katalogowej i pierwszej kontroli inspektora ochrony danych osobowych procedury biurokratyczne zaczęto mnożyć jeszcze bardziej. W efekcie, jak w każdej instytucji działającej pod ciśnieniem, bano się podjąć jakąkolwiek decyzję i proces ustalania statusu oraz wydawania akt wydłużał się coraz bardziej.

Instytucja pod ciśnieniem

Dr Kulesza wyjaśnia treść decyzji: - Boję się dnia, kiedy w internecie pojawi się kolejna lista. Naprawdę chcemy przechodzić przez to samo? Ci sami historycy, którzy teraz mówią o zamykaniu archiwum, brali udział w festiwalu oczyszczania różnych osób w mediach: zapewniali np. Jadwigę Staniszkis, że przypadkowo mieli jej teczkę w rękach i wiedzą, że nie była TW. Jak można mieć “przypadkowo" czyjąś teczkę w ręku? A co z tymi, którzy nie mieli szczęścia znaleźć się “przypadkowo" w rękach osoby, która wystawiłaby im świadectwo moralności?

Historykiem, który to świadectwo wystawił, był Friszke: - W latach 2002-05 jako pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN realizowałem program badawczy KBN “Solidarność - struktury organizacyjne i ruch społeczny". W trakcie kwerend w archiwum IPN sięgałem - co naturalne - także do teczek znaczniejszych członków “S", m.in. pani Staniszkis, bez czego opracowanie tematu byłoby niemożliwe. Czy zdaniem generalnego inspektora historyk nie ma prawa ujawniać wiedzy nabytej w toku badania jawnych przecież archiwaliów? Przy takiej interpretacji trudno też sobie wyobrazić realizację zadań określonych w preambule ustawy o IPN: upamiętnianie czynów dokonywanych w obronie wolności i godności ludzkiej.

Minister Kulesza: - Nie chcę zamykać archiwów, nie protestuję też przeciwko upublicznianiu nazwisk donosicieli, jeśli zrobią to sami pokrzywdzeni. Opozycjoniści z Rzeszowa umieścili w internecie listę nazwisk tych, którzy pisali na nich raporty. Moim zdaniem to w pełni uprawniona forma zadośćuczynienia. Tyle że to właśnie oni - pokrzywdzeni - powinni podejmować takie decyzje, a nie historyk czy dziennikarz. Dlaczego w tej kwestii nie wzorujemy się np. na Niemcach?

W Niemczech każda prośba o udostępnienie teczki jest weryfikowana. Jeżeli teczka należy do pokrzywdzonego, badacz musi uzyskać jego zgodę. Chyba że ten, jak główni działacze opozycji, z góry zapewnił, że nie ma nic przeciwko gmeraniu w tym, co na jego temat wypisywała STASI. W Polsce ustawa o IPN wymaga poinformowania pokrzywdzonego o udostępnieniu materiałów o nim, ale wszystko wskazuje na to, że przepis nie jest realizowany.

Z teczek można jednak wyczytać różne rzeczy. Krzysztof Wyszkowski, dawny sekretarz redakcji “Tygodnika Solidarność", oskarżył na ich podstawie Małgorzatę Niezabitowską o współpracę ze służbami. Z kolei Sławomir Cenckiewicz, historyk IPN, uznał, że SB miała kontrolę nad działaniami ukrywającego się Zbigniewa Bujaka. Jeśli ograniczy się historykom dostęp do archiwów, stracimy szansę na przywrócenie właściwych proporcji i obronę niesłusznie pomówionych. A wymóg odszukania każdej osoby lub jej spadkobiercy i uzyskania pisemnej zgody na poznanie jej teczki de facto uniemożliwia prowadzenie badań.

- W większości dokumentów, np. w informacjach o zebraniach KOR-u, Komisji Krajowej “S", KIK-u, występuje wiele osób - przypomina Friszke. - Czy mam otrzymać pisemną zgodę wszystkich, by w ogóle otworzyć akta? Równie dobrze można w ogóle zapieczętować archiwum.

Najgorszy sen prawników

Kiedy IPN próbował na początku tego roku opanować lawinę wniosków o ustalenie statusu, wprowadzono nową procedurę: zainteresowani najpierw otrzymają potwierdzenie, że to oni znajdują się na liście, a potem dopiero informację, jaki mają status.

- Zaledwie co dziesiąta osoba zgłaszająca się do IPN po opublikowaniu tzw. listy Wildsteina dowiaduje się, że chodzi właśnie o nią - mówi dr Antoni Dudek, historyk i pracownik IPN. - To najlepszy dowód, że listy katalogowe nie są danymi osobowymi - nie pozwalają jednoznacznie wskazać, o kogo chodzi.

- Według ustawy o ochronie danych osobowych informacji nie uważa się za umożliwiającą określenie tożsamości osoby, jeżeli identyfikacja wymagałaby nadmiernych kosztów, czasu lub działań - przytacza art. 6. ustawy dr Kurtyka. - Życie pokazało, że nawet lista katalogowa nie może być uważana za źródło danych osobowych: nie dość, że nie wskazywała jednoznacznie, o kogo chodzi, to pociągnęła za sobą dodatkowe koszty. Z rezerwy budżetowej przeznaczono przecież 2 mln złotych na usprawnienie obsługi wniosków sprowokowanych jej publikacją.

Jednak dr Kulesza jest innego zdania: - Gdyby na liście były tylko nazwiska, można by powiedzieć, że tych osób nie sposób zidentyfikować. Są jednak jeszcze sygnatury akt - to właśnie one pozwalają ustalić, o którą osobę chodzi. Jeżeli podaje się jakąkolwiek informację pozwalającą zidentyfikować konkretną osobę - są to dane osobowe.

A to nie koniec - trzeba jeszcze ustalić status osoby znajdującej się na liście. Jeżeli jest poszkodowana, może poprosić o teczkę. Jeżeli okaże się funkcjonariuszem służb lub ich współpracownikiem - o tym, by wydać jej teczkę, nie ma mowy.

- To najgorszy sen prawników z IPN: dajemy komuś status pokrzywdzonego, otrzymuje teczkę, a za jakiś czas znajdujemy jego donosy - mówi doc. Friszke. - Dlatego wszystkie starania zmierzają do tego, by takiego statusu nie przyznać zbyt łatwo. W IPN o wiele trudniej go uzyskać niż przed sądem lustracyjnym. Sąd musi mieć materialne dowody współpracy: donos czy zeznanie. Wedle biura prawnego IPN, niestety, wystarczy nawet złożona pod przymusem zgoda na współpracę, której nigdy realnie nie podjęto.

Zdaniem Friszkego zarówno uznanie list katalogowych IPN za zbiór danych osobowych i wycofanie ich z czytelni, jak i procedura przyznawania statusu pokrzywdzonego są przejawem nadinterpretacji prawa. Z jednej strony doprowadzą do zablokowania badań naukowych nad spuścizną policji politycznej PRL, z drugiej - co chyba ważniejsze - mogą prowadzić do kolejnych krzywd.

- Chyba że zrezygnujemy ze statusu pokrzywdzonego w ogóle i każdy zainteresowany otrzyma swoją teczkę - sugeruje dr Dudek. - Jeśli tak, zmiany w ustawie o IPN na tym zakończyć się nie mogą - do akt muszą mieć też dostęp dziennikarze. Tak, by osoba ubiegająca się np. o mandat posła czy senatora mogła być sprawdzona.

Zdaniem Dudka sądy pracują zbyt wolno, a ich orzeczenia wydają się czasami wątpliwe - lepiej, by fakt, czy ktoś współpracował, czy nie, oceniała opinia na podstawie tego, co przedstawią jej dziennikarze. Przykładem sprawa premiera Belki: - Jego dokumenty media omówiły. Można premiera albo krytykować, albo na niego zagłosować w wyborach. Najważniejsza jest gwarancja jawności informacji na temat osób zaangażowanych w życie publiczne. Sąd lustracyjny może działać niezależnie od postępowań dziennikarzy. A jeśli ktoś na podstawie tego, czego dowiedział się z teczek, nazwie kogoś “agentem", dotknięty tym określeniem może oddać sprawę do sądu jako pomówienie.

Tyle że sądy działają powoli. Wyrok skazujący Andrzeja Leppera za pomówienia wygłoszone w Sejmie jesienią 2001 r. zapadł dopiero na początku sierpnia 2005. Poza tym fakt współpracy czy jej braku można przecież określić jednoznacznie. Biorąc pod uwagę, że sito, przez które trzeba przejść w IPN, by otrzymać status pokrzywdzonego, jest gęstsze niż stosowane przez sąd lustracyjny (może więc dojść do wydania dwóch różnych ocen tej samej osoby), nadzieje na to, że sprawiedliwsza w ocenie - i bardziej kompetentna - od IPN i sądów będzie tzw. opinia publiczna, opierająca się na doniesieniach dziennikarskich, są grubo na wyrost.

Przez dziurkę od klucza

Minister Kulesza pozostaje nieprzejednana: - Pewna publicznie znana osoba, która status pokrzywdzonego otrzymała w początkach działalności IPN, stwierdziła, że obrażałoby ją, gdyby jakiś młody człowiek - naukowiec czy dziennikarz - przeglądał jej teczkę, gdzie esbek czy jego współpracownik opisywał jej spotkania, rozmowy, życie prywatne... Wszystko wyrwane z kontekstu i pisane przez ludzi nieżyczliwych. Przecież ten ktoś czułby się jak powtórnie podglądany.

Dr Kulesza oczekuje sformułowania jasnych zasad albo chociaż dyskusji o tym, w jaki sposób korzystać z materiałów składających się z kłamstw i pomówień, dotykających ludzkich słabości.

- Gdy przeglądam policyjne materiały na czyjś temat, nie opuszcza mnie wrażenie, że podglądam kogoś przez dziurkę od klucza - przyznaje prof. Kula. - Nie oznacza to jednak, że dostęp do archiwaliów trzeba zamurować. Tyle że środowiska historyków czy dziennikarzy powinny wypracować pewne postawy. Tak, by osoba, która ni stąd, ni zowąd, bez merytorycznej potrzeby, umieści w wywodzie informację, że “X miał kochanki", spotkała się z krytyką.

Są jednak sytuacje, kiedy informacje z pozoru błahe czy nawet intymne nabierają znaczenia. Błażej Brzostek, doktorant prof. Włodzimierza Borodzieja, przedstawił na seminarium w Instytucie Historii UW relację z akt nadzoru nad Antonim Słonimskim. Autorzy raportów pisali o wszystkim: porannych spacerach, kupionej w kiosku gazecie, miejscach spotkań, wypitej kawie. Nie zabrakło zaświadczenia z pośmiertnej obdukcji poety, który zmarł w wyniku obrażeń poniesionych w wypadku samochodowym. Słonimski jest postacią tej rangi, że wejście w jego prywatność, o ile nie jest robione w złym celu, można zrozumieć. Poza tym drobiazgowość szpicli stała się źródłem wiedzy o życiu literackim Warszawy tamtego czasu. Czy możemy sobie pozwolić na niekorzystanie z takich źródeł, zwłaszcza że gros archiwów niepolitycznych, np. fabryk czy redakcji, źle prowadzono, a w wielu przypadkach zostały bezmyślnie zniszczone na początku transformacji? Tak właśnie straciliśmy archiwum listów do tygodnika “Przyjaciółka" - pisma-instytucji w czasach PRL...

A jeśli materiały policyjne są niewiarygodne? Prof. Kula: - Jak każdy historyk zdaję sobie sprawę ze słabości materiałów IPN, ale mimo to twierdzę, że są one bardzo ważne dla badania historii PRL. Przed policją polityczną człowiek może kłamać, ale w granicach prawdopodobieństwa. Poza tym raport policyjny może być fałszywy w odniesieniu do osoby, którą przedstawia, ale nie musi to znaczyć, że wyłaniający się z niego obraz społeczeństwa czy autoportret piszących też jest nieprawdziwy. Nadto samo zjawisko przeszpiclowania społeczeństwa jest ważnym tematem.

***

Teczki są nie tylko źródłem informacji o osobach, które dobrowolnie lub pod przymusem pisały donosy. Może nawet ta kwestia okaże się per saldo najmniej interesująca. O co więc ten krzyk? Nie chodzi tylko o możliwość zlustrowania zawczasu kandydatów na wszystkie możliwe urzędy. Ważniejsze jest chyba przesłuchanie taśm magnetofonowych i przeczytanie morza papierów, pozostawionych przez UB/SB. Już nie po to, by poznać losy jednostek. Raczej - zbiorowości, które te jednostki tworzyły: o czym się mówiło “na zakładzie", jak wyglądały redakcyjne kolegia, jak silna była opozycja wobec systemu i jak głębokie w nim zadomowienie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2005