I bojaźń, i drżenie

Prof. Ewa Wipszycka, historyk wczesnego chrześcijaństwa: Kiedyś zaciekawiłam się dziejami Kościoła w okresie, gdy świat antyczny się kruszył, a nowy dopiero budował. Czułam jakąś analogię z tym, co się działo w moim własnym świecie.

25.03.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Magda Wiśniewska-Krasińska / FUNDACJA NA RZECZ NAUKI POLSKIEJ
/ Fot. Magda Wiśniewska-Krasińska / FUNDACJA NA RZECZ NAUKI POLSKIEJ

ANNA MATEJA: Kto na nas patrzy z tej ikony?

EWA WIPSZYCKA: Święty Antoni – pierwszy, który sprzedał wszystko, co miał, siostrę oddał na wychowanie pobożnym kobietom i odszedł na pustynię, bo tylko takie życie wydawało mu się warte przeżycia. Ikonę napisała moja studentka, archeolożka, inteligentna i wrażliwa, która zrezygnowała z kariery uniwersyteckiej i wstąpiła do zakonu karmelitanek. Przysłała ją z listem, w którym dała wyraz temu, jak ważne były dla niej moje zajęcia. Patrzę więc na tę ikonę nie tylko ze względu na to, że to św. Antoni, że ikona jest umiejętnie napisana, ale też z racji ciepła, jakie dla mnie z niej emanuje.

Wśród moich uczniów, zbierających się co czwartek na seminariach, mam jednak różne osoby. Są antyklerykałowie. Jest uczeń z umysłem jak skalpel, z doktoratem obronionym na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, który po pierwszym roku na elitarnych międzywydziałowych studiach humanistycznych przeżył nawrócenie i wstąpił do seminarium. Na spotkania przychodzą ludzie ciekawi, by przedstawić pomysły, posłuchać, pokłócić się – im ostrzej, tym lepiej – na naukowe tematy. Wszyscy mniej więcej wiedzą, że nie jestem osobą, która chodzi do kościoła, że mam cięty język i czasami prawię złośliwości, np. gdy dobieram się do skóry badaczom należącym do kręgu bliskiego Kościołowi katolickiemu.

A należy im się?

Jeżeli jako historycy piszą w duchu: Kościół zawsze ma rację – tak. Zwłaszcza wtedy, gdy to przekonanie jest racją z dzisiejszego punktu widzenia; gdy wbrew temu, co znajdujemy w źródłach, starają się uzasadniać decyzje podejmowane przez wielkich ludzi Kościoła przy pomocy języka i pojęć ze współczesnego watykańskiego użycia; gdy odmawiają prawa do zrozumienia, nie mówiąc o sympatii, wszelkim nurtom niemieszczącym się w tradycyjnie zakreślonej ortodoksji katolickiej. Niewiele są też warte publikacje autorów odwracających się plecami do wszystkiego, co przyniósł rozwój nauk humanistycznych od schyłku XIX wieku. Czytanie takich książek jest dla mnie torturą...

Prawdą jest jednak, że Kościół ewoluuje – coraz bardziej akceptuje historyczny sposób myślenia i krytykę źródeł, w tym biblijnych. To też staram się moim uczniom uświadamiać. Bo trzeba wiedzieć, że dzięki wiedzy, którą wprowadziły do nauki o historii Kościoła osiągnięcia socjologów, psychologów czy religioznawców, historyk chrześcijaństwa może bez oporów przyjmować np. postawy świadczące o tym, że religia jest pełna wewnętrznych sprzeczności. Nie przyjmowano tego gładko...

Wiele razy uczestniczyłam w dyskusjach o prądach chrześcijaństwa wrogich cielesności, podczas których ksiądz-naukowiec zapewniał, że ciało stworzone przez Boga nie może być traktowane przez chrześcijanina jako coś grzesznego. Zgoda, ale gdzie jest powiedziane, że religia ma się kierować logiką Arystotelesa i usuwać sprzeczności? Autor jednego z ważniejszych tekstów o mnichach, Teodoret z Cyru, napisał w połowie V wieku historię ludzi kochających Boga i dążących do Niego...

„Dzieje miłości Bożej”.

Właśnie. Zawarł tam obraz ludzi namiętnych, uprawiających ekstremalne formy ascezy, których niechęć do cielesności jest uderzająca. Ten sam autor, w tym samym dziele pisze najpiękniejszymi słowami o cnocie umiarkowania i roztropności. U Teodoreta ścierają się bowiem dwie postawy: jedna wynika z kultury i wykształcenia, które traktowały rozwagę jako najcenniejszą cechę charakteru. Druga to manifestacja podziwu wobec świętości w skrajnej postaci, bo Teodoret silnie czuje obecność Boga – oto tremendum emanujące z syryjskich ascetów. Rozwaga i dręczenie własnego ciała, aż po brzegi jego unicestwienia, są sprzeczne – a nie jest to sytuacja odosobniona – więc jak tu opowiadać o postawach religijnych, pomijając je?

Ale co z tego, że sprzeczne?

No właśnie nic. Bo czy to przeszkadzało ludziom wierzyć w Boga, szukać takich form czci dla Niego, o których myśleli, że będą Mu miłe? Nakaz miłości bliźniego też pozostaje najważniejszym z motywów ludzkich wyborów, mimo niezmienialnej trudności jego przestrzegania. Można odpowiedzieć, że sprzeczności to efekt spotkania intuicji, którą przymierzam do świata z jego historycznymi uwarunkowaniami, i religii.

Problem z zaakceptowaniem ich istnienia tkwił chyba w tym, że sprzeczność jest odkryciem psychologii, a Kościół z osiągnięciami tej nauki pogodził się w stopniu umiarkowanym i niezmiernie długo trwało, nim przyznano, że sprzeczność nie musi czegokolwiek w religii podważać. Człowiek ma pychę, by sięgać po odpowiedzi, których nie może uzyskać w klarowny sposób, wychodzi bowiem poza swoją naturę – jego umysł sięga dalej i chce sięgać dalej. Ale działa też np. pod wpływem emocji. Dlaczego miałoby to nie rzutować na jego religię czy religijność? Musi, tym bardziej że część materii religijnej tyczy spraw, które nie są sprawdzalne ani nie poddają się opisowi.

Co może łączyć dzisiejszego homo religiosus z późnoantycznym mnichem, który na polecenie swego mistrza, aby nauczyć się posłuszeństwa, podlewał suchy patyk wetknięty w piasek pustyni aż do uzyskania z niego owoców?

To apoftegmat z „Księgi Starców”, która zawiera krótkie opowieści o wielkich mnichach, ich czynach, a nade wszystko radach, jak postępować, by osiągnąć zbawienie.

Literatura dydaktyczna pisana dla mnichów rozpoczynających życie na pustyni do dzisiaj cieszy się sporym powodzeniem, co widać po liczbie tłumaczeń i wznowień. Człowiek współczesny sięga po apoftegmaty, bo czuje, że ma do czynienia z ludźmi głęboko wierzącymi i szuka z nimi kontaktu. Chce przeżyć taki rodzaj wzruszenia, którego doznajemy, widząc ludzi modlących się prawdziwie, czyli nie dla konwenansu czy z przyzwyczajenia, ale z autentycznej potrzeby. I choć widzimy dziwność świata tamtych mnichów, których zwyczajów raczej praktykować nie będziemy, ich mądrość zdaje się nam tak samo żywa jak kilkanaście wieków temu, kiedy ludzie mnichom współcześni podróżowali do nich, by znaleźć się w ich otoczeniu: zadać pytanie, posłuchać tego, co mówią. Wśród różnych dróg uzyskania kontaktu metafizycznego z Bogiem jest przecież i ta, która polega na znalezieniu osób, w których boska siła już jest.

Poznawanie egzotyczności mniszego środowiska z Egiptu IV i V wieku uświadamia też rzecz czasami zapominaną: że religijność może popychać ludzi do bardzo różnych postaw. Dlatego, tak jak patrzymy z ciekawością i życzliwością na ascetów sprzed wieków, powinniśmy z tą samą tolerancją patrzeć na osoby religijne, nietypowo się zachowujące dzisiaj.

Skończyła Pani studia historyczne w 1955 r. To nie był czas na prowadzenie prac o czasach metafizycznego drżenia...

Bo też minęło dużo czasu, zanim dzieje Kościoła stały się przedmiotem mego zainteresowania. Najpierw przeżyłam rok buntu przeciwko instytucji uniwersytetu – źle znosiłam hierarchię uniwersytecką, obnoszenie się z tytułami naukowymi, długotrwałym okresem niesamodzielności.

Zostałam nauczycielką historii w liceum pedagogicznym w Warszawie; byłam też opiekunką organizacji młodzieżowych, czyli wówczas ZHP i ZMP, chyba było jeszcze Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Wszystkie miały polityczny charakter. Do moich zadań należało organizowanie codziennych apeli, obozów, akcji społecznych. Szkoła była pedagogiczna, więc nacisk na tego rodzaju przejawy dyscypliny obywatelskiej był duży. Nie zostałam członkiem partii – mogę westchnąć: Pan Bóg był łaskawy i mnie przed tym osłonił – ale tak naprawdę był to skutek skromności. Stałam na stanowisku, żem niegodna – że nie powinno mi się czegoś takiego proponować.

A Pani krytyczne myślenie?!

Nie ja jedna tak myślałam. Jako opiekunka organizacji młodzieżowych byłam młoda i autentyczna w tym, co robiłam. Przypuszczam, że budziło to sympatię. System, w którym żyłam, przyjmowałam bez radości, z jasnym poczuciem obowiązku, że mam zobowiązania wobec społeczeństwa. Chciałam uczyć porządnie i zgodnie z moją najlepszą wiedzą „nieść oświaty kaganek”.

Od czasu długich rekolekcji, odbytych w latach licealnych w klasztorze sióstr zmartwychwstanek, a kierowanych przez inteligentnego ojca jezuitę, kiedy wyjątkowo wyraźnie zderzyły się we mnie dwa nurty: religia i świadomość czasów, w jakich żyję, byłam przekonana, że przyszło „wielkie nowe”. Nie byłam ślepa na rzeczy wstrętne, godne potępienia, ale, jako porządnie nauczony historyk, wiedziałam, że wiatr historii musi obalać drzewa... Socjalizm wydawał się nieuchronną koniecznością zapisaną w żelaznych prawach rozwoju społeczeństw. Uważałam wówczas, jak wielu ludzi z mojego otoczenia i pokolenia, że rzeczywistość, w której tkwiłam, jest reformowalna – wystarczy tylko wyrzucić ideologię stalinowską i zlikwidować aparat zastraszania. Z okresu mojego nauczania nie zapamiętałam koszmaru mówienia na tematy radzieckie, ale przypuszczam, że musiałam o nich mówić. I że robiłam to jak starający się o uczciwość historyk, czyli z pewną racjonalnością i dystansem. Nota bene owo liceum mieściło się w miejscu historycznym, przy ulicy Stawki, gdzie do likwidacji getta w 1942 r. był szpital żydowski.

Oddział zakaźny dawnego szpitala „Na Czystem”, gdzie było też ambulatorium. Marek Edelman, który był gońcem w szpitalu Baumanów i Bersonów, zanosił tam próbki krwi pacjentów do badania.

Gdy robiliśmy bieżnię w ogrodzie przyszkolnym, wystarczyło zdjąć łopatę ziemi, żeby pokazały się ludzkie kości. Pod wrażeniem tego starannie ukrytego i zapomnianego cmentarza zaczęłam opowiadać uczniom o tym, co się działo w tym miejscu kilkanaście lat wcześniej, ale też o międzywojniu, antysemityzmie, realiach okupacji. Na studiach uczono mnie bowiem bardzo porządnie i w miarę uczciwie – wiedziałam dostatecznie dużo, by mówić konkretnie, nie trzymając się urzędowych schematów.

Potem przyszła „odwilż”, którą przeżyłam już w środowisku uniwersyteckim, pod skrzydłami historyka średniowiecza i czasów nowożytnych, starego trockisty, prof. Mariana Małowista, i jego żony, też historyka, ale starożytnika – prof. Izy Bieżuńskiej-Małowist, mojej naukowej opiekunki. Miałam wybitnych nauczycieli – wykłady z historii średniowiecznej prowadził prof. Aleksander Gieysztor, ćwiczenia Henryk Samsonowicz i Antoni Mączak – oraz wybitnych kolegów, bo rocznik z niepojętych przyczyn okazał się być pełen ludzi wybitnych: Jerzy Kolendo, Tadeusz Wasilewski, Roman Wapiński i wielu innych, którzy zapełnili później katedry profesorskie. To było moje wielkie szczęście ze względu na poziom zajęć i fachowość, jakie stały się także moim udziałem.

Prof. Bieżuńska-Małowist poradziła mi, żebym zajęła się dziedziną, w której miałam największe szanse się wykazać – Egiptem w czasach, kiedy mówiono tam po grecku: od Aleksandra Wielkiego do Arabów. Do tej epoki zachowały się bowiem znakomite źródła w postaci pisanych na papirusie dokumentów. Kiedy już zabrałam się za zgłębianie papirologii, skupiłam się na poznawaniu historii późnego antyku. Byłam przekonana, że jest to czas wielkich zmian – początek kształtowania się nowego świata. Więc, jeżeli się przyłożę...

...mam szansę zrobić coś ważnego?

Właśnie. Miałam solidny kapitał wstępny: wpojono mi zasady krytycznego myślenia i przyuczono do ich stosowania. Prof. Bieżuńska-Małowist prowadziła znakomite seminarium magisterskie. Może nie była tak ostra, jak ja później byłam wobec swoich studentów, ale nauczyła mnie, że na każdą hipotezę i każdego naukowca trzeba patrzeć z dystansem – nie ma bowiem takiego tytułu naukowego, który by gwarantował solidność pracy. Ona pierwsza miała okazję zobaczyć, jak skuteczne było jej nauczanie, które zaowocowało namiętnym krytycyzmem wobec dość charakterystycznej dla środowiska uniwersyteckiego usłużności, służbistości – te wszystkie: „tak jest, panie profesorze”, „ma pani rację, pani profesor”... Pół biedy, jeżeli ktoś jest kompetentny, a jeżeli jest średni i mimo to domaga się dla siebie hołdów? Jest tego na polskich uczelniach sporo – szczególnie, że nie przeżyliśmy akademickiego trzęsienia ziemi, jakie dokonało się w 1968 r. we Francji czy USA.

No tak, ale w jaki sposób doszli do Pani Profesor św. Antoni Pustelnik, Pachomiusz, ojciec Pambo oraz rzesze ich braci i sióstr z egipskich pustyń?

Na pewno nie z własnej wiary i zainteresowania przeszłością chrześcijaństwa, jakie wiara może, choć nie musi, rodzić. Raz rozstawszy się z religią w sensie instytucjonalnym – czyli porzucając ją w czasach licealnych – nigdy do niej nie wróciłam. To nie było dramatyczne rozstanie, nie poprzedzało go aptekarskie ważenie racji, nie dałam się też uwieść antyklerykalnej propagandzie lat stalinowskich (obserwując ją, nabrałam wstrętu do takiego myślenia i do dzisiaj jestem mu głęboko przeciwna). To był... skurcz serca – mieszanka intuicji i emocji. Wiele lat później, gdy zajęłam się problematyką nawróceń w świecie późnoantycznym, zauważyłam, że wielu z chrześcijan urodzonych w pogańskich rodzinach dochodziło do wiary właśnie w taki sposób. Tyle że ja dokonałam wyboru w drugą stronę.

Historia Kościoła w okresie, gdy antyczny świat się kruszył, a nowy budował, jawiła się jako ciekawa. Choć się do tego nie przyznawałam – historyk nie powinien grzeszyć skłonnością do anachronicznych porównań – czułam jakąś analogię z tym, co się działo w moim własnym świecie. Zdobyta przeze mnie wiedza o Egipcie greckim i znajomość specyficznych technik interpretowania papirusów zapewniały uprzywilejowany start. Wiedziałam, że zasób tekstów do mojej dyspozycji będzie rósł, gdyż ciągle są publikowane nowe dokumenty, zaś historycy Kościoła bez papirologicznych kwalifikacji nie będą w stanie ich użyć.

Studiując historię Kościoła w antycznym Egipcie, mogłabym jednak ją uprawiać jak wielu innych badaczy – z całkowitą religijną obojętnością. Chciałam inaczej. Pragnęłam zrekonstruować uczucia, wyobrazić sobie lęki ludzi tamtych czasów, ich nadzieje. To samo wpajałam studentom i doktorantom, udowadniając, że szukanie religijnych motywów w działaniu mas i jednostek jest właściwie niezbędne. I to wbrew historiograficznym modom nakazującym interpretować chrześcijaństwo jako coś rządzonego przez interesy ekonomiczne, narodowe, ostatecznie czystą grę polityczną.

Prof. Karol Modzelewski uważa podobnie: nie można uprawiać historii bez empatii, bez uświadomienia sobie, kim byli i co czuli ludzie, którymi historyk zajmuje się jako profesjonalista.

Mało tego: trudno uprawiać historię bez sympatii dla nich. Trzeba lubić ludzi Kościoła, nawet jeśli niektórzy wydają się odstręczający, bo historyk nie może oceniać instytucji na podstawie jednej czy drugiej postaci, musi posiadać szerszą perspektywę. Zajmuję się moimi mnichami od początku lat 80. i to, co czuję od zawsze, to głęboki dla nich szacunek i zaufanie do ich dobrej wiary, gdy mówią, że pragną zbawienia i wierzą, że asceza otworzy im królewską do niej drogę.

Dlaczego tą drogą jest odejście na pustynię, a nie zmaganie się z codziennością?

Odpowiem nie wprost. Swoją najważniejszą książkę o mnichach Egiptu, napisaną po francusku – „Mnisi i wspólnoty monastyczne w Egipcie” – zadedykowałam ojcu Maurice’owi Martinowi, francuskiemu jezuicie z Kairu, który licznym uczniom z różnych wyznań i religii pokazywał drogę do Boga. Nie tylko katolickiego, nie tylko chrześcijańskiego.

Spędziłam z nim mnóstwo godzin, uczył mnie bowiem archeologii monastycznej w terenie, odbył kilka podróży specjalnie dla mnie. Jak mało kto, znał geografię monastyczną Egiptu. Rozmowa z nim o religii, tej późnoantycznej i tej współczesnej, wywoływała we mnie wewnętrzne wzruszenie. Nie we mnie jednej. Jego uczniowie, żyjący w USA, Kanadzie i innych krajach, zapraszali go do siebie, płacili za podróż, kupowali spodnie i koszule (miał ich niewiele) za przywilej wypłakania przed nim zmartwień, za rozmowę. Potem przekazywali go innej rodzinie, wieźli do innego miasta. Nie wypłakiwałam się przed nim, raczej grzałam w cieple jego miłości do Boga i bliźniego.

Kiedyś nocowaliśmy w małym żeńskim klasztorze w środkowym Egipcie, gdzie mniszki, pochodzące z różnych nacji, pod wodzą przeoryszy pochodzącej z arystokratycznej hiszpańskiej rodziny, prowadziły ambulatorium, przedszkole i szkołę.

Jakie to było zgromadzenie?

Nigdy nie stawiałam sobie tego pytania. W tym klasztorze byłam przekonana, że mam do czynienia z autentyczną religijnością. Mniszki okazały się osobami życzliwymi dla siebie i innych, i dlatego, mimo muzułmańskiego otoczenia, nikt ich nie pytał, skąd przychodzą i w jakiego Boga wierzą. To, że nie mogły prowadzić misji ewangelizacyjnej, bo żyły w kraju muzułmańskim, gdzie jest to zakazane, czyniło je bardziej autentycznymi. One same podkreślały, jakie to dla nich ważne, że dają świadectwo swojej wierze przede wszystkim przez swoją obecność i pomoc ludziom. W zetknięciu z taką postawą nie ma znaczenia, z jakiego klasztoru czy wyznania ktoś pochodzi.

To ojciec Martin namówił je, aby porzuciły swą pracę w Kairze – uczyły tam dzieci z bogatych rodzin – i zamieszkały wśród chłopów. Rozumie już pani, dlaczego pustynia to droga królewska?

Bardziej przeczuwam, niż rozumiem. Wszystkich mnichów, o których Pani Profesor czyta, traktuje z jednakową miłością i oddaniem?

Dobrze, że pani użyła tych zwrotów, bo ja kocham mnichów, którymi się zajmuję. W pracy zachowuję się właściwie jak cukiernik, który robi tort: długo pracuję nad mnichami i kiedy kończę jakieś studium, mam ich szczerze dość. Zaczynam więc ucierać nieco inny krem – zajmuję się historią Kościoła, parafiami, biskupami, synodami. Potem znowu wracam do mnichów... Przekładam ten tort ustawicznie. Rzadko zabieram się za tematy niemające z religią nic wspólnego.

Pani w ogóle odpoczywa?

Pracując. Naprawdę. I to nie jest pracoholizm, ale przyjemność, mimo że badania, jak każdy wysiłek, niosą dni szare, zniechęcające, ziejące nudą. Uwielbiam zwłaszcza, uciekając przed wielkimi problemami, zająć się tematami szczegółowymi, które jednak mają swoje miejsce w wielkich syntezach. Dość niedawno zainteresowały mnie zabawne teksty ze Starego i Nowego Testamentu napisane na małych skorupach lub wapiennych płytkach znajdowanych w mniszych celach. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Tymczasem owe ustępy biblijne są świadectwem mniszego obyczaju uczenia się na pamięć cząstek Biblii po to, by je recytować w różnych sytuacjach: przy pracy, w drodze po wodę. Żaden z badaczy nie zwrócił na nie uwagi, nikt nie powiązał skorup z pobożnymi recytacjami. Gdy to odkryłam, poczułam się, jakbym dotknęła ręką naszych przodków... Uświadomiłam też sobie, że czytając owe teksty możemy zobaczyć, co mnisi uznali za ważne do zapamiętania i recytacji.

A co było ważne?

Proszę sobie wyobrazić, że oni przepisywali np. proroctwa Habakuka albo fragmenty ksiąg innych proroków mniejszych. Izajasz byłby jakoś oczywisty – to ważny prorok, do którego jest sporo odniesień w Nowym Testamencie. Ale Habakuk?!  

Wyszło na to, że zakończymy rozmowę pytaniem. To jest w nauce najważniejsze – umiejętność zadawania pytań?

To profesjonalna odpowiedź, a tak brzmi jej ciąg dalszy: dostaniemy dobrą odpowiedź, jeśli zadamy właściwe pytanie.  


Prof. EWA WIPSZYCKA (ur. 1933) jest historykiem starożytności specjalizującym się w dziejach Egiptu od Aleksandra Wielkiego i w historii Kościoła. Uznany dydaktyk, przez całe życie zawodowe związana z Uniwersytetem Warszawskim. Archeolog; tłumaczka i komentatorka źródeł monastycznych. Autorka podręczników, a przede wszystkim wysoko cenionych publikacji naukowych, m.in. „Vademecum historyka starożytnej Grecji i Rzymu” (t. 1-2), „Kościół w świecie późnego antyku”, „O starożytności polemicznie”. Najnowsza publikacja – prawie 700-stronicowe dzieło: „Mnisi i wspólnoty monastyczne w Egipcie, wieki IV-VIII” – została uhonorowana w grudniu 2012 r. najważniejszym polskim wyróżnieniem naukowym – Nagrodą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2013