Żeby nie spaprać niczego

Grażyna Staniszewska: Mogliśmy nie wiedzieć, jak się rządzi, ale naiwni nie byliśmy. Nawet jeśli wielu z nas mówi teraz, że trzeba było inaczej czy mądrzej.

03.04.2015

Czyta się kilka minut

Grażyna Staniszewska, maj 2012 r. / Fot. Bogdan Krężel / FORUM
Grażyna Staniszewska, maj 2012 r. / Fot. Bogdan Krężel / FORUM

ANNA MATEJA: Przygnały mnie do Pani niepokoje tych, którzy w równym stopniu obawiają się wydarzeń za wschodnią granicą, jak narastającego w Polsce rozczarowania neoliberalnym porządkiem. Kończy się szczęsny czas, który rozpoczął się Okrągłym Stołem?
GRAŻYNA STANISZEWSKA: Pierwszy raz od lat usłyszałam, że mieliśmy rację przy Okrągłym Stole, po strzałach, które padły przed rokiem na Majdanie. I to mówili ci, którzy wcześniej chcieli mnie utopić w łyżce wody, bo brałam udział w „zdradzie”. Stracone przez Ukraińców 23 lata niepodległości i otwarty konflikt uświadomił niedowiarkom, że bieg wydarzeń w Polsce nie był ani naturalny, ani oczywisty. Szczęśliwy zbieg geopolitycznych okoliczności i nasza determinacja pozwoliły rozpocząć transformację, która tak naprawdę była rewolucją. Tyle że wówczas nie wiedzieliśmy, czy zmiany będą trwałe. PZPR dzieliła się władzą, bo zmuszała ją do tego katastrofa gospodarcza, ale ani myślała z niej rezygnować całkowicie.
We mnie dzisiaj strachu nie ma, może dlatego, że pamiętam, co przeżyłam jesienią 1989 r. i w latach następnych.
 

Rewolucja „bez jednej rozbitej szyby”, jak pisał Jerzy Turowicz o 1989 r. Można pomyśleć: pokój i spokój.
Pośpiech i pęd – tak to pamiętam. Zrobić najwięcej, ile się da, bo przecież to się może za chwilę skończyć, bo... wejdą, rozwiążą, pozamykają nas. Im więcej zmian uda się wdrożyć, tym trudniej będzie wrócić do punktu wyjścia i zmusić ludzi do pogodzenia się z tym, że „wraca stare”. Datą magiczną był 31 grudnia 1989 r., jakby po Nowym Roku świat miał się zawalić.
Jeżeli dziś możemy powiedzieć, że nam się udało – a chyba jednak udało – nie stało się to bez naszego udziału, bo niczego nie odkładaliśmy na później. Mogliśmy nie wiedzieć, jak się rządzi – nikt nas przecież tego nie uczył – ale naiwni nie byliśmy. Wiedzieliśmy, że taka szansa trafia się raz na sto lat, więc ważne jest to, co tu i teraz – trzeba wykorzystać okoliczności i zrobić tyle, ile jest możliwe.
Proszę sobie wyobrazić, że gdy zostaliśmy posłami, przez kilka miesięcy nie dostawaliśmy diet: wcześniej Sejm pracował tylko raz na kilka miesięcy, więc posłowie nie musieli porzucać pracy zawodowej. My obradowaliśmy permanentnie, łącznie z sobotami, a przed przyjęciem planu Balcerowicza nawet w niedziele.
 

Może trzeba było się upomnieć? Pracowaliście m.in. nad wprowadzeniem gospodarki wolnorynkowej, w której miernikiem wartości jest pieniądz...
Ojczyzna woła, a my mieliśmy się upominać o diety?! Kiedy rozpoczynałam kolejny tydzień w Sejmie, w głowie pojawiało się pytanie: może to nasz ostatni?... Bo potem, wiadomo: wejdą, rozwiążą etc. Posłowie PZPR żalili się, że z klubem spotyka się ambasador ZSRR i usiłuje na nich wpływać... Nie było czasu do stracenia, tym bardziej że galopowała inflacja, trzeba było dodrukowywać pieniądze, państwo właściwie się rozpadało. Od 1 stycznia 1990 r. życie miało się toczyć już według nowych reguł gospodarczych.
 

A o tym, co będzie za rok, dwa, dziesięć, myślała Pani?
Żyłam chwilą. Tym, żeby nie spaprać niczego. Pamiętam nieustanne napięcie. I spotkania z ludźmi w zakładach pracy, w kościołach, kiedy jako członkini komisji zmieniającej prawo gospodarcze i opracowującej reguły prywatyzacji tłumaczyłam związkowcom, że przestawienie przedsiębiorstw na liczenie kosztów oznacza, że będzie bezrobocie. „Nie szkodzi, róbcie to – słyszałam. – Bezrobocie będzie przejściowe, a zmiany wprowadzić trzeba, bo dalej nie da się utrzymywać fikcji”. Ktoś jeszcze pamięta „pałętanie się po zakładzie” i słynne „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”? Przyjmowano wszystkich, nawet jeśli nie było zajęcia, bo w kraju chłopów i robotników nie mogło być bezrobocia. Najlepsze pomysły inżynierskie wypychały szuflady, bo nie było zainteresowania ich realizacją. Ludzie mieli dość bylejakości i kombinatorstwa. Praca miała mieć wreszcie sens – jego brak dolegał pracownikom epoki PRL-u, podobnie jak nam dziś bezrobocie czy umowy śmieciowe.
Nikt nie wierzył, że bezrobocie dotknie właśnie jego. A nawet jeśli, to przecież jest wolny rynek: powstaną inne firmy, może założę własną. Nikt, łącznie z reformatorami, nie zdawał sobie sprawy, że elastyczny rynek pracy i związany z tym brak bezpieczeństwa socjalnego to będzie codzienność. Czasy, kiedy zwolnić było trudno i w jednym miejscu pracy można było spędzić całe życie, skończyły się bezpowrotnie.
 

Czego zabrakło, by ludziom ułatwić odnalezienie się w nowej sytuacji?
Może byłoby łatwiej, gdybyśmy nie zaniedbali informowania o tym, w co wchodzimy jutro, za tydzień, za rok? Bo to akurat wiedzieliśmy, nawet jeśli nie zdawaliśmy sobie sprawy ze wszystkich konsekwencji. Ludzie nie przewidywali aż takich wyrzeczeń – przeciwnie: spodziewali się nagrody za sukces wyborczy odniesiony w 1989 r. Akcję informacyjną mogły prowadzić np. rady pracownicze, do utworzenia których doprowadziliśmy jeszcze przed stanem wojennym. Zgodnie z zasadą: ustroju nie zmienimy, ale musi istnieć ciało, które władzom zakładu – wtedy partyjnej nomenklaturze – będzie patrzeć na ręce z punktu widzenia właściciela, a nie związkowca. Rady mogły zająć się wyjaśnianiem pracownikom nadchodzących nowych porządków, ale nam nie przyszło do głowy zaproszenie ich do współudziału w zmianach.
Zabrakło czasu i wyobraźni, by się domyślić, jaki poziom może osiągnąć frustracja u odtrąconych zwycięzców. U tych, którzy byli w Solidarności od 1980 r., którzy ryzykowali, kiedy związek był zdelegalizowany, organizowali przejście do demokracji wraz z nami, a potem zostali odsunięci na boczny tor. To był błąd, którego konsekwencje dają znać do dzisiaj. Nie powinno być tak, że we wszystko była wtajemniczana tylko wąska grupa osób tworzących rząd i Sejm, a reszta miała tylko biernie obserwować wprowadzanie „wielkiej zmiany”. Tym bardziej że wszyscy byli gotowi do działań – czekali na wyznaczenie roli i zadań.
 

I patrzyli, jak dawni przyjaciele montują „krwiożerczy kapitalizm”, gdzie robotnik stracił podmiotowość (o co miał pretensje Jacek Kuroń), bogiem jest pieniądz, a kryterium oceniania przedsięwzięć – zysk.
Teraz pani tak to widzi! Wtedy nic w Polsce nie działało. Przede wszystkim musiała stanąć na nogi gospodarka, więc nie usłyszy pani ode mnie krytyki Balcerowicza. Po to Tadeusz Mazowiecki zaprosił do rządu i Balcerowicza, i Kuronia, by ten drugi był przeciwwagą i wziął na siebie organizowanie pomocy dla słabszych i najuboższych.
Robił to najlepiej, jak potrafił. Czasami dochodziło wręcz do absurdów. Pamiętam, jak Jacek, przejęty losem przyszłych bezrobotnych, zaproponował, by zasiłek dla nich miał równowartość ostatniej pensji. I był w tym tak przekonujący, że liberał Balcerowicz się na to zgodził! Szybko się okazało, że z takim wsparciem ludzie nie mają zamiaru szukać pracy. Bo patriotyzm patriotyzmem, ale skoro dają, po co się starać?
Popełnialiśmy śmieszne błędy, ale kto z nas wiedział, jak się rządzi? Jak pomagać, a nie demoralizować?
 

Może gdzie indziej już te problemy wcześniej rozwiązywano i wystarczyło...
...skopiować? Każdy kraj ma swoją historię i warunki początkowe – tu nie ma przestrzeni do kopiowania modeli z innych miejsc. Trzeba znaleźć własne, angażując ludzi, którzy nie boją się szukać. O geniuszy niełatwo, szczególnie w demokracji, bo ten system ceni ludzi, oględnie mówiąc, „średnich”. Z kolejnymi wyborami coraz wyraźniej widać, że do głosu dochodzi „swój chłop” – ktoś, z kim wyborca się utożsamia, może trochę mu zazdrości, ale kto na pewno nie budzi w nim kompleksów. Ale czy „swój chłop” będzie kimś więcej, zwłaszcza w trudnych czasach? Czy weźmie na siebie jakiekolwiek ryzyko, np. wpuszczenia do kraju kapitału z zewnątrz, by sprywatyzować nierentowne zakłady?
 

W wyniku tej prywatyzacji masa zakładów padła.
Większość się przebranżowiła! Zakłady, które wcześniej wytwarzały na rynek ZSRR, nie mogły tego robić dalej, gdy Związku Radzieckiego zabrakło. Niewielu chce też pamiętać, że w 1990 r. nawet w rękach najbogatszych Polaków nie było gotówki – wszyscy korzystali z kredytów. Co więc mieliśmy zrobić z zakładami, którym zamknęły się rynki zbytu, a w kasie państwowej nie było pieniędzy na restrukturyzację? Doprowadzić do ich upadku? No to właśnie próbowaliśmy ratować kraj przed bankructwem. Rozdać majątek, jak to praktycznie zrobiono w Niemczech Wschodnich? Dowiedzielibyśmy się, że to kumoterstwo i złodziejstwo. Pieniądze zagranicznych inwestorów pozwoliły na inne rozwiązanie, ale też zasiliły budżet, w tym pomoc społeczną.
W Polakach tkwiło przekonanie, że skoro doprowadziliśmy do zburzenia muru berlińskiego, przedsiębiorcy pojawią się tu tylko po to, by pomóc zachować i rozwinąć dotychczasową produkcję. To było naiwne. Zmieniliśmy ustrój, zmieniło się wszystko dookoła... Nawet kiedy anulowano Polsce zadłużenie zagraniczne, nierzadkie były głosy: co to za pomoc, skoro myśmy już dawno te długi, zaciągnięte na lichwiarskich warunkach, spłacili? To było wciąż mało, bo należało „dać i rozdać”. Wiele lat później Bronisław Geremek w Parlamencie Europejskim potrafił inteligentnie wygrać te nasze oczekiwania podczas prac nad budżetem unijnym. Gdy zamierzano ograniczyć środki, np. na wyrównywanie szans, z których korzystają przede wszystkim nowe kraje członkowskie, tłumaczył: dzięki nam nie wydajecie tyle na zbrojenia i wy mówicie, że rozszerzenie kosztuje zbyt dużo?
 

Parlamentowi wybranemu w czerwcu 1989 r. zarzuca się wiele (może właśnie dlatego, że robiliście wszystko, na szybko i czasami po omacku), ale pewnymi sprawami mogliście się zająć tylko Wy. Np. reprywatyzacją, która do dziś nie doczekała się ustawy.
Nie byliśmy naiwni – zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie ustalimy reguł zwracania utraconych kamienic i majątków ziemskich, rozpocznie się odzyskiwanie nieruchomości na drodze sądowej. Tyle że natrafiliśmy na sprzeciw lewicy. Przypuszczam, że nie wynikał wyłącznie z powodów ideowych. Wielu działaczy partyjnych było dyrektorami firm, które należałoby komuś oddać, albo dysponowało obiektami, po które mogli się zgłosić dawni właściciele.
Nie zajęliśmy się też wymiarem sprawiedliwości. Gdy dziś słyszę o wyrokach, których ludzie nie rozumieją, więc odwołują się przekonani, że ich skrzywdzono, albo o rozprawach, które ciągną się latami, mam świadomość, że część odpowiedzialności spoczywa także na pierwszej ekipie. Tyle że nie mieliśmy pomysłu, jak się za to zabrać. Odchodziliśmy od ustroju, który wydawał wytyczne dla wymiaru sprawiedliwości, i co: miało być tak samo? Władza sądownicza miała przecież kontrolować ustawodawcę, nie na odwrót. Pamiętam komentarze: „przecież to są inteligentni ludzie, widzą, że zmieniło się wszystko – zmienią się i oni”... Niestety, nikt nigdy sam się nie zreformuje...
 

Marcin Król mówi: „byliśmy głupi” i „oderwani od ludzkich problemów”. Władysław Frasyniuk przyznaje, że nie wszystko jest, jak miało być: zarejestrował firmę w Niemczech, bo w Polsce przedsiębiorca bywa traktowany w urzędach jak potencjalny kanciarz. Zbigniew Bujak dodaje: „wszystko spieprzyliśmy”. Skąd u dawnych reformatorów poczucie porażki?
Frasyniuk wcale tak nie uważa, jest tylko pragmatyczny. Ale wielu dawnych działaczy solidarnościowych, już na emeryturach (z reguły niskich), którzy są zwyczajnie rozżaleni, choć pretensji głośno nie wypowiadają, należy do pokolenia przełomu: wychowywali się i pracowali w zupełnie innym systemie i nagle świat się zmienił o 180 stopni. A nikt, komu się życie wywraca do góry nogami, nie jest z tego zadowolony. W pewnym sensie jesteśmy pokoleniem straconym. Obrachunki z przeszłością, poczucie braku satysfakcji, bo przecież mogliśmy inaczej czy mądrzej, są w naszym myśleniu nieuniknione.
 

Czemu ma służyć to ustawiczne spoglądanie za siebie? Nie lepiej skupić się na tym, co tu i teraz – może dzięki temu równość i braterstwo, o których z powrotem zaczęto poważnie rozmawiać, nabiorą treści?
Też tak uważam i na ostatnim etapie życia postanowiłam zająć się małymi, konkretnymi przedsięwzięciami. Np. programem „60 plus” – aktywizacji osób na emeryturze, prowadzonym na początek w dziesięciu bielskich osiedlach. Albo programem dla młodzieży, której pomogłam uruchomić autentycznie własne czasopismo – to forum dyskusji i szkoła odpowiedzialności za słowa. Niezależne, utrzymywane z samodzielnie przez młodych pozyskiwanych grantów. Przy okazji uczą się, że żaden sukces nie jest na wyciągnięcie ręki. Za każdym stoją lata ciężkiej pracy. Komitet Solidarności z Ukrainą też mi dostarcza takich właśnie konkretnych zadań. Tak naprawdę moim problemem jest to, że mam mniej sił niż kiedyś, a pomysłów i spraw do załatwienia – multum.
 

Jaka była Pani cena za zaangażowanie w transformację?
Może taka, że zrezygnowałam z życia prywatnego? Teraz próbuję odbudować kręgi znajomych i przyjaciół. Gdy przestałam być eurodeputowaną w 2009 r., okazało się, że wciąż korzystam z urlopu bezpłatnego „na czas posłowania” w bielskim Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Obrabiarek i Urządzeń Specjalnych. Firma dawno nie istniała – wielokrotnie przekształcona i ostatecznie wchłonięta przez inną firmę z Gliwic. Moje stanowisko przestało istnieć... Ale czy to jest cena? Innym było trudniej.
 

„Nie ma pytań pilniejszych / od pytań naiwnych”... Jakie pytania uznałaby Pani za ważne, choć nikt ich sobie dzisiaj nie stawia albo robi to rzadko?
Zabrzmi to patetycznie, ale zaryzykuję. Co ja daję innym? Co robię może nie od razu dla całej Polski, ale dla sąsiadów czy społeczności, w której żyję? Przypuszczam, że gdyby każdy z nas zaangażował się w choć jedną sprawę, nie dla siebie, a dla innych, tu i teraz, byłoby zupełnie inaczej. Śmiem powiedzieć: lepiej. ©

GRAŻYNA STANISZEWSKA jest z wykształcenia polonistką. Od 1980 r. członkini NSZZ „Solidarność”, internowana, potem związana z podziemiem. Jedyna kobieta uczestnicząca w plenarnych obradach Okrągłego Stołu ze strony Solidarności, w latach 1989–2009 posłanka, senator i eurodeputowana, od 2010 do 2014 r. – radna Bielska-Białej. Od 2004 r. czynna w działaniach prodemokratycznych na Ukrainie. Prezes Towarzystwa Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia, działa też w Bielskim Towarzystwie Cyklistów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2015