Gastro-partyzantka

Jest wreszcie jakiś pożytek ze społecznościowych wynalazków w internecie. Coś więcej niż sposoby na znalezienie kochanka/ki albo pozbycie się starego czajnika drogą ekscytującej aukcji.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Eatwith.com
/ Fot. Eatwith.com

Coś bliższego prawdziwym potrzebom życia niż połajanki na portalach oraz puchnąca w głowie wata słów i obrazów od facebookowych znajomych. Proste platformy pośredniczące w zaspokajaniu takich potrzeb jak spanie, jedzenie albo przemieszczanie się.

Coraz starsze dzieci sieci i prorocy cyfrowych utopii szukają na siłę terminów, by uchwycić to, co jest nowego w takich zjawiskach, jak znany już powszechnie w Polsce serwis do wyszukiwania noclegów poza hotelami o nazwie Airbnb. Najczęściej mówi się po angielsku o sharing economy: że niby w tej gospodarce nacisk jest położony na współdzielenie się zasobami i tworzenie więzi niemerkantylnych, czasem też o gospodarce peer-to-peer, czyli bezpośredniej wymianie świadczeń bez organizmów pośredniczących. Trochę w tym za dużo ewangelizacyjnej poezji, rzut oka np. na historię spółdzielczości sugeruje, że coś z tego już ludzkość przerabiała, tyle że to, co dziś jest mobilne, było kiedyś ruchliwe.

Jak zwał, tak zwał, po wrogach ich poznacie. A kanonada oskarżeń, dochodzeń i grzywien ze strony udziałowców starego porządku skłania od razu, żeby te nowinki polubić. Na pierwszy ogień poszły wspomniane już usługi odnajmowania turystom pokoi w mieszkaniach – większość dużych miast w Ameryce próbuje zmusić uczestniczących w tej wymianie, by podporządkowali się regulacjom hotelowym, w Nowym Jorku sprawę wzięła w swoje ręce prokuratura. Korporacje taksówkowe i ich pacynki we władzach miast próbują tępić wirtualne sieci tanich przewozów, które łączą klienta z najbliższymi „dzikimi” kierowcami (polska wersja powinna się koniecznie nazywać „Na łebka”!). Tylko patrzeć, aż w prasie pojawią się artykuły ostrzegające przed zgubnymi skutkami jadania w cudzych kuchniach, który to zwyczaj staje się coraz łatwiejszy dzięki mojej ulubionej aplikacji EatWith.

Kto umie gotować, lubi nowe twarze, a zarazem nie ma nic przeciwko temu, żeby zarobić nieco grosza, ogłasza się, podając dokładny opis posiłku, stylu i atmosfery swojego miejsca. Goście szukający nowych wrażeń klikają i rezerwują. Program zapewnia obsługę płatności (rzecz jasna za prowizją) i to, co najważniejsze dla wirtualnych kontaktów obcych sobie ludzi: system ocen i recenzji, znany dobrze każdemu, kto kupił raz coś na Allegro. Narzędzie podatne na manipulacje, ale zastępujące jako tako jedyną instancję zdolną strzec jakości knajp i hoteli: polecenie znajomych.

Nikt przytomny nie sądzi, że taki system jadania na mieście wygryzie tradycyjne restauracje i bary, może być tylko ciekawym dodatkiem dla niewielkiej części klienteli – nie każdy przecież lubi nawiązywać ciągle nowe znajomości. Dlatego alergiczna reakcja gastrobiznesu i urzędowych jego stróżów ma, moim zdaniem, rację głębszą, nie ekonomiczną: podświadomie wypierają oni zawstydzenie, jakie ta inicjatywa musi u nich budzić swoim przekazem: w jedzeniu dwie są rzeczy ważne: kucharz i ludzie za stołem, reszta to wtórne drobiazgi.

Niby to rzecz oczywista, ale kiedy spróbujecie rozbić rachunek właśnie zapłacony w restauracji, to pieniądze dla kucharza i dostawcy surowców będą śmiesznie małym jego ułamkiem. Oprócz zysku właściciela (mniejsza o to, czy godziwego) i procentów dla banku, dużo, i to o wiele za dużo, trzeba odjąć na opłacenie chmary działań niemających z jedzeniem nic wspólnego, na coraz ważniejszy PR, kokietowanie dziennikarzy i celebrytów, cały ten taniec widm, który ma nam wdrukować przekonanie, że jedząc tu czy tam, dopiero stajemy się sobą. Ludziom ubogim w treść potrzebny jest naddatek formy – w wersji elitarnej owocujący dociągniętym aż do mdłości stylizowaniem wnętrz, w wersji biednej nabuzowaną fałszem „obietnicą marki” sieciowych przybytków.

Kto jednak czuje się dobrze w swej skórze, nie szuka protez dla smaku i nie musi łatać dekoracjami pustek w dialogu przy stole. Podskórny nurt biesiady płynął w każdym kontekście dziejowym, internet ułatwia tylko odnalezienie go w zakamarkach oficjalnej rzeczywistości. Kluby kolacyjne, organizowane ad hoc imprezy w nieczynnych lokalach, degustacje tematyczne, wspólne gotowanie, imprezy gastrokulturalne, tajne, półtajne i zupełnie jawne, jeśli za jawność uznać otwartą grupę na Facebooku z trzema tysiącami fanów. Wreszcie dzikie jadłodajnie, spadkobierczynie owych „obiadów domowych” w mieszczańskich salonach wymuszonych przez czasy wojny. Sławny taki przybytek działa od dawna w bezpośrednim sąsiedztwie ambasady Izraela, czyli jednym z najpilniej strzeżonych zakątków stolicy, gdzie nawet wróble na drzewach są policzone i oznakowane. Służby od łapania terrorystów nie informują innych agend o nieatestowanych klopsikach. I jest to dowód, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. W tym przypadku – na szczęście.

Nie mogę, niestety, opowiedzieć Wam o ulubionych pokątnych lokalach i imprezach. Ale kto ciekaw, łatwo znajdzie klucz do tego świata. Warto przytulić się do jakiejś grupy zakupowej czy kooperatywy spożywczej – w ich sąsiedztwie często kiełkują gastro-partyzanckie pomysły. Podobnie środowiska slow foodowe i zloty fanatyków regionalnej żywności – tam też łatwo się wkręcić w nieformalne grupy. Nauczyciele na kursach gotowania często prowadzą przy okazji różne akcje dla ludzi prosto z ulicy. No i do zobaczenia kiedyś w mojej kuchni – kiedy tylko w niej posprzątam!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014