Gareth Bale, elf w świecie futbolu

W wieku 33 lat – czyli jak na dzisiejsze standardy wcześnie – zakończył karierę jeden z najsławniejszych i najbardziej utytułowanych piłkarzy XXI wieku. Grał znakomicie, zarabiał wybornie, ale prawdziwie interesującym czyni go dopiero to, że piłka nie była dla niego najważniejsza.

11.01.2023

Czyta się kilka minut

Gareth Bale na ławce Realu podczas półfinałowego meczu Ligi Mistrzów z Bayernem, 25 kwietnia 2018 / Fot. Oliver Behrendt / Pixathlon / Reporter / East News /
Gareth Bale na ławce Realu podczas półfinałowego meczu Ligi Mistrzów z Bayernem, 25 kwietnia 2018 / Fot. Oliver Behrendt / Pixathlon / Reporter / East News /

Chciałbym zawsze pamiętać jego uśmiech. Uśmiech i lekkość, z jaką strzelał te swoje, co tu kryć, jedne z najpiękniejszych, o ile nie najpiękniejsze (zważywszy na ich rangę, np. w finale Ligi Mistrzów 2018) bramki europejskiego futbolu ostatniej dekady. Tkwił w tej lekkości zresztą pewien paradoks, bo wiele zawdzięczał szybkości i sile, a z perspektywy kogoś, kto pamięta, jak wchodził do dorosłej piłki, lata jego kariery to również lata, w którym ciało szczupłego nastolatka, owszem, zmieniło się w ciało umięśnionego atlety, ale z czasem zaczęło odmawiać posłuszeństwa.

Tak naprawdę w całej sportowej ścieżce Garetha Bale’a było coś paradoksalnego. Przechodząc w 2013 r. z Tottenhamu do Realu stał się najdroższym piłkarzem w historii futbolu i musiały minąć trzy sezony, zanim ten rekord pobił sprowadzany z Juventusu do Manchesteru United Paul Pogba. Był w związku z tym chłopcem z plakatu w pokoju niejednego nastolatka, a jego podobiznę umieszczano na reklamowych gadżetach Królewskich niemal tak samo chętnie jak podobiznę Ronaldo. W Madrycie zdobył wszystko, co było do zdobycia. Pięć razy wygrywał Ligę Mistrzów, cztery razy sięgał po klubowe mistrzostwo świata, trzy razy po mistrzostwo Hiszpanii, a raz po Puchar Króla, o czym wspominam oczywiście ze względu na gola, którego zdobył w finale tych rozgrywek, wybiegając aż za linię boczną podczas legendarnego sprintu pozwalającego wyminąć Marc Bartrę z Barcelony. Dwukrotnie zdobywał bramki w finale Ligi Mistrzów, a ten wspomniany już w pierwszym akapicie gol nożycami i przewrotką w spotkaniu z Liverpoolem pozostaje ozdobą każdej reklamówki tych rozgrywek. W sumie w 258 meczach dla Realu zdobył 106 bramek i miał 67 asyst.

Wcześniej i później (kiedy niemieszczący się już w składzie Realu Walijczyk wrócił do Londynu na roczne wypożyczenie) był oczywiście Tottenham. Moment, w którym pokazał się światu w debiutanckim sezonie klubu w Champions League, najpierw zdobywając hat tricka na San Siro, a później będąc architektem triumfu w rewanżowym meczu z Interem, podczas którego zachwyceni kibice ze stadionu White Hart Lane wzywali taksówkę dla daremnie próbującego go powstrzymać Maicona (pomyśleć, że niedługo wcześniej angielskie media przykleiły mu łatkę zawodnika przynoszącego drużynie pecha, bo przez pierwsze 24 mecze, w których wystąpił w jej barwach, Tottenham przegrywał). Po odejściu trenera Harry’ego Redknappa nowa pozycja na boisku u André Villas-Boasa i poczucie, że w sezonie 2012/13 właściwie samodzielnie ciągnie ten przeciętny wówczas zespół w górę: strzelił 21 bramek, z czego aż dziewięć zza pola karnego; cztery okazały się bramkami dającymi drużynie zwycięstwo w końcówce meczu, a najbardziej chyba smakowała ta w derbach z West Hamem.

Dość już, bo mnie ponosi kibicowski sentyment. Rzecz nie w wyliczaniu jego trofeów, akcji czy goli – choć nawet po powrocie do Londynu, w sezonie 2020/21, strzelił dla Tottenhamu 16 bramek w 34 występach, co zważywszy że nie należał do faworytów prowadzącego wówczas drużynę José Mourinho, wypada uznać za fenomenalne osiągnięcie. Rzecz w tym, że oglądając go wtedy na boisku, miałem silne poczucie, że patrzę na przedstawiciela innego niż nasz gatunku, może – ze względu na typ urody i jego zbieżność z wizjami ekranizującego Tolkiena Petera Jacksona – jednego z elfów, który jakimś cudem zabłąkał się w naszych czasach, zapomniawszy wyruszyć do Szarej Przystani.

Nie, zapewne nie o wygląd – kształt uszu, oprawę oczu, fryzurę nawet – chodziło. To byłoby jednak zbyt proste. Chodziło o tę jego osobność. I o rozluźnienie. O to, że w odróżnieniu od tylu innych kolegów, którzy poświęcili zawodowej piłce wszystko i którzy w związku z tym każdy sukces i niepowodzenie odbierali z nieprawdopodobnym wręcz napięciem, on zawsze sprawiał wrażenie, jakby futbol nie był dla niego najważniejszy. Owszem, był czas, w którym gra w piłkę go cieszyła, jakby wciąż był tamtym dzieciakiem z Cardiff wynajdywanym przez poszukiwaczy talentów z Southampton. To dlatego zacząłem od uśmiechu i przysiągłbym, że pojawiał się on na twarzy Bale’a nie tylko po golu, ale już w momencie, kiedy dostawał piłkę na dwudziestym piątym metrze i mając przed sobą obrońcę zatrzymywał się na chwilę, jakby chciał się zastanowić, czy zwieść go ruchem w prawą czy w lewą stronę, a następnie wykonywał szybki balans i kierował futbolówkę w dalekie okienko bramki tą fenomenalnie ułożoną lewą stopą.

W Madrycie jednak, tyleż z powodu kontuzji, co pewnie medialnej i kibicowskiej presji, radość tę z czasem utracił. Owszem, jak elfy napotkane pierwszy raz przez Bilba w „Hobbicie”, błaznował czasem na trybunach (sceny z maseczką założoną na oczy zamiast usta i nos w czasach pandemicznych albo z „okularami” z rolek medycznej taśmy…), kiedy koledzy mozolili się na boisku, ale prawdziwą frajdę odnajdywał już jedynie na łonie rodziny, z tą samą od czasów szkoły średniej dziewczyną i ich czworgiem dzieci, oraz na polu golfowym. „Psychicznie – mówił o pagórkach i łąkach, po których wędrował z kijem za małą piłeczką – to zawsze było miejsce, do którego mogłem uciec od presji i intensywności życia zawodowego piłkarza”.

Oczywiście wiem, że z perspektywy fana Realu wszystko to było bardziej skomplikowane. Prowadzący wówczas drużynę Zinédine Zidane musiał być przekonany, że wybierający golfa zamiast wypraw na mecze z drużyną Bale psuł atmosferę w szatni. Prezes Florentino Pérez musiał być sfrustrowany faktem wypłacania astronomicznej pensji komuś, kto w ogóle nie gra. Po odejściu Ronaldo Bale nie zdołał naturalnie wejść w jego buty. Kontuzje faktycznie sprawiły, że stracił część dawnej dynamiki – obserwując go na boisku, coraz częściej miało się wrażenie, że z niepokojem nasłuchuje sygnałów z własnego ciała. Ale trudno też nie zauważyć (pisałem o tym trochę na blogu, gdy jego wypożyczenie do Tottenhamu stawało się faktem), że jego pensja i status sprawiły, iż w pewnym momencie został kozłem ofiarnym, na którym skupiła się krytyka, jaką w czasach słabszej formy Realu powinno się rozłożyć na wiele pięter madryckiej widowni. I że będący przyczyną wielu jego hiszpańskich kłopotów baner „Walia, golf, Madryt. W tej kolejności”, z którym pozował po awansie swojej reprezentacji na Euro 2020, miał być po prostu kumpelskim żartem dobrze bawiącego się elfa, a nie faktycznym ustaleniem hierarchii wartości w życiu futbolowej supergwiazdy.

Tak czy inaczej, w ostatnich latach tamta radość i uśmiech zaczęły się rozpływać. Dociągnął jeszcze do mundialu, bo występy w reprezentacji Walii były faktycznie dlań bardzo ważne: to była jego najprawdziwsza kompania, mimo iż on jeden wybijał się z niej ponad przeciętność. Na Euro 2016 wprowadził ją nawet do półfinału, cztery lata później dał jej awans z grupy, a i do Kataru pojechała dzięki jego kapitalnym bramkom w play-offach z Austrią; wcześniej przedstawiciele tego trzymilionowego narodu tylko raz, w 1958 r., uczestniczyli w wielkim piłkarskim turnieju.

A skoro piłka przestała go cieszyć – i skoro ma poza nią inne życie – nie przedłużał kariery na siłę, jak Cristiano Ronaldo. Z pewnością piłkarz o takiej marce mógłby jeszcze przez parę lat pobierać astronomiczne pensje od jakichś Saudyjczyków, a i jego kontrakt w Los Angeles dobiegał dopiero do połowy, ale decydując się na jego rozwiązanie, również wybrał osobność.

Mnóstwo ekspertów powiedziałoby, że mógł osiągnąć dużo więcej. „Spełniłem swoje marzenia” – napisał jednak, ogłaszając zakończenie kariery piłkarskiej. Przyznajmy: niewielu jest w piłce takich, którzy mogliby to o sobie powiedzieć. A jeszcze mniej takich, o których przyszłość poza boiskiem można być spokojnym.

Czytaj także: Michał Okoński: Ziemia, planeta Pelégo

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej