Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Relacja Anity Piotrowskiej dzień po dniu - specjalnie dla www.tygodnik.onet.pl.

18.09.2007

Czyta się kilka minut

Dzień pierwszy

Dobrze rozpoczęły się tegoroczne filmowe żniwa. Powitała nas iście wakacyjna aura, a do tego, na dobry początek, zaserwowano nam film, który zdążyła już polubić publiczność festiwalu w Tarnowie, Koszalinie, Kazimierzu Dolnym czy Łagowie. "Rezerwat", debiut Łukasza Palkowskiego, w przyjazny sposób opowiada o dzisiejszych wykluczonych. Portretując mieszkańców dzisiejszej Pragi, młody reżyser nie kryje, że w swoich obserwacjach jest kimś z zewnątrz. Jego obraz musi więc być zapośredniczony, nieprzeźroczysty. Malowniczy folklor praski Palkowski fotografuje z pomocą swego bohatera - też przybysza - który osiedla się w zrujnowanej kamienicy i chcąc nie chcąc staje się częścią fotografowanego przez siebie pejzażu. Zarówno główny bohater - z zawodu fotografik, jak i sam reżyser, muszą mieć poczucie, że do pewnego stopnia żerują na środowisku, w którym się znaleźli. Że dają mu się uwieść i przez to mitologizują praską nędzę, praskie "kodeksy przyzwoitości" i samych bohaterów. Film raz po raz wpada w tę pułapkę, upraszczając nieco międzyludzkie relacje i godząc trochę na siłę wszystkich: miejscowych meneli i tych "zza Wisły" w happyendowym tańcu. Ale film Palowskiego broni się przemyślaną konwencją. Zamiast socjologizującego szkicu oglądamy wszakże filmową balladę, podszytą dokumentalnym spojrzeniem (w filmie obok aktorów zawodowych zagrali także miejscowi naturszczycy), a także autentycznym "mięsnym" językiem. Nie czas, by spekulować o nagrodach, ale pełnokrwista rola Sonii Bohosiewicz powinna zwrócić uwagę jurorów pod wodzą Janusza Majewskiego.

"Na boso" Piotra Matwiejczyka gasi niestety przedwczesny optymizm filmowego oglądacza. Guru polskiego kina niezależnego, znany z tego, że produkuje po kilka filmów rocznie, grzeszy powierzchownością, którą trudno wytłumaczyć li tylko niewielkim budżetem. Historia nastoletniej opiekunki do dziecka, która podejmuje próbę samobójczą, ma dobry punkt wyjścia, bo pokazuje jak pod wpływem jednego tragicznego zdarzenia zmieniają się międzyludzki konstelacje. Pokazuje też, że niezrozumienie i niewiedza nie zawsze mogą być wystarczającym usprawiedliwieniem. Na nieszczęście, reżyser filmu nadał filmowi drętwy, telenowelowy sznyt, w kilku scenach dociskając za to nieprzyzwoicie pedał emocji. Dziwię się selekcjonerom festiwalu, że ocenili ten film wyżej niż taką na przykład "Balladę o Piotrowskim" Rafała Kapelińskiego (pokazaną w sekcji Panorama). W tym skromnym filmie o nieudaczniku z Nieszawy (znakomity Krzysztof Kiersznowski) bez pretensji i zwyczajowego dołowania opowiedział reżyser (kolejny udany debiut) o ludziach z polski B, którzy nie boją się realizować swoich marzeń, jakkolwiek żałośni w swoich staraniach mogliby nam się zrazu wydawać. Nie wnikając w arkana polityki festiwalowej, wypada tylko pożałować, że film Kapelińskiego nie stanął w Gdyni w szranki konkursowe.

Dzień drugi

Skończyła się okazja na plażowe wywczasy. Dzień powitał nas deszczem i chłodem. W Teatrze Muzycznym mamy za to wysyp kina ambitnego, które nie pozwala myśleć o krotochwilach. Przykuci do kinowych foteli konsumujemy kolejne filmowe dania. Na początek "Szklane usta" Lecha Majewskiego - film, który, wydawałoby się, bardziej pasuje do galerii sztuki niż do sali kinowej. Był on zresztą pierwotnie instalacją w ramach wideoartu "Krew poety" i zdążył objechać kawal świata z nowojorskim MOMA włącznie. Przed nami kompozycja żywych obrazów, która nie stanowi logicznego ciągu narracyjnego, ale raczej wiązkę wewnętrznych przeżyć bohatera, który zamknięty w zakładzie psychiatrycznym projektuje swój własny, intymny świat. Siła tych obrazów jest ogromna, symbolika przemawia do najgłębszych warstwa naszej jaźni, estetyczna strona całego przedsięwzięcia bezdyskusyjnie zachwyca - tylko czy to jeszcze jest kino?

Braku "filmowości" nie można za to zarzucić debiutantowi Piotrowi Szczepańskiemu, który w "Alei Gówniarzy" pokazał Łódź, jakiej jeszcze w kinie nie było. Halucynacyjna, trudna w odbiorze ekspresja tego filmu nie pozwala przejść obok obojętnie. Film relacjonuje ostatnią noc młodego chłopaka, który postanawia szukać życiowej szansy w stolicy.  Wiele w nim gniewu, rozpaczy, poczucia zagubienia. I to wszystko znajduje wyraz w tym rozedrganym, jakby rozmyślnie nierównym filmie - co czyni go rzadkim w naszym kinie przykładem filmowego ekspresjonizmu.

Filmem "Futro" debiutuje także Tomasz Drozdowicz, próbując dobrać się do polskiego piekiełka uosabianego tu przez dobrze sytuowaną rodzinę. Pierwsza Komunia staje się okazją nie tylko do wystawnego rodzinnego spektaklu w willi pod Warszawą, ale jak domyślić się nie trudno - także okazją do prześwietlenia wszelakich chorób toczących udane z pozoru stadła. Mamy więc tu wszystko: i konsumpcyjną zachłanność, i patologiczny pracoholizm, i fałszywą religijność, a nawet skrywane perwersje. Bomba, zrobiona z hipokryzji i frustracji, tyka z każdą minuta coraz głośniej.  Rodzinne więzy okażą się w końcu istnymi wędzidłami, które obnażyć musi dopiero spektakularna katastrofa. Szkoda tylko, ze "Futro" w swoim trafnym skądinąd opisie posługuje się płaskim językiem karykatury i ani na moment nie przestaje szarżować. Mając w pamięci "Festen" Vinterberga, "Świętą rodzinę" Camposa czy choćby polskie "Wesele" Smarzowskiego, trudno przejąć się tak przerysowaną diagnozą.

Drugi dzień festiwalu zakończył się mocnym akordem. Film "Katyń" Andrzeja Wajdy, zrealizowany z dużym rozmachem, z udziałem pierwszoligowych gwiazd polskiego kina, to bodaj najbardziej oczekiwany film tegorocznego festiwalu. I przede wszystkim rzetelna lekcja historii i pamięci. Pokazany poza konkursem, film Wajdy zbiega się z celebrowaną również tu, w Gdyni, rocznicą "szkoły polskiej", której "diamenty": "Kanał", "Eroicę" czy Pętlę", możemy oglądać w specjalnym przeglądzie. Przy okazji nasuwa się smutne, bo retoryczne pytanie: czy którykolwiek z prezentowanych w konkursie tytułów będzie miał po upływie półwiecza podobną żywotność?

Dzień trzeci

Czasami wydaje mi się, ze gdyńska impreza powinna nosić nazwę Festiwal Tematów Zmarnowanych. Co i raz oglądamy, jak świetne skądinąd pomysły na kino umierają w bólach w trakcie realizacji - a potem wraz z nimi zbolała widownia festiwalowa.  Żywot tych filmów bywa potem krótki i ulotny, festiwalowy nieledwie. I dotyczy to co najmniej dwóch tytułów pokazywanych w tym roku w Gdyni. Przykro tym bardziej, że oba fabularne debiuty miały zaplecze godne pozazdroszczenia, wróżące, wydawałoby się, pełny sukces. Tak jest w przypadku filmu "Środa, czwartek rano" Grzegorza Packa. Już pobieżny rzut oka na czołówkę pokazuje, jakie atuty reżyser zgromadził zawczasu w swoim ręku. Za kamerą - Bogumił Godfrejów, operator o światowym już nazwisku. Muzyka - Paweł Szymański. Scenografia - Anna Baumgart. Opieka artystyczna - Krzysztof Zanussi. A za sterem jeden z najciekawszych dokumentalistów młodszego pokolenia, zwycięzca m.in. Krakowskiego Festiwalu Filmowego. W dodatku w rolach głównych pojawili się aktorzy młodzi, zdolni i dorodni. A i sam temat zapowiadał się jak najlepiej.

Oto we współczesnej Warszawie świętującej właśnie rocznicę Powstania Warszawskiego spotyka się chłopak i dziewczyna. Będą gonić po mieście, grać przed sobą różne role, błaznować i spierać się o wszystko. I tak aż do świtu dnia następnego, kiedy wyjdzie na jaw skrywana głęboko prawda. Przed nami polska wersja "Przed wschodem słońca" Linklatera. Polska tym bardziej, że na historię młodych nakłada się inna historia, ta pisana przez duże H. Oboje bohaterów na pozór nie mają nic wspólnego, poza wiekiem, z dawnymi powstańcami, którzy dziś są starcami w biało - czerwonych opaskach i walczą o pamięć swojej młodości. Ale jak przyjrzeć się bliżej Teresie i Tomkowi, jest w nich odwaga, pasja, szaleństwo, które w innych warunkach miałyby pewnie szanse przekuć się w coś większego. Tymczasem młodzi poradzić sobie musza ze swoim prywatnym "powstaniem" i  przeżyć swoją pierwszą wspólną noc, która prawdopodobnie będzie też ostatnia. A może nie? Może zdarzy się jakiś cud? Może siłą swojej miłości uda im się pokonać nawet śmierć? Nie udało się jednak reżyserowi przeprowadzić przekonującej analogii pomiędzy losem dzisiejszych młodych zagubionych w betonowej stolicy i dawnymi losami ich dziadków - powstańców. Zabrakło subtelności, wzniesienia się ponad poziom dosłownych skojarzeń. Zwyciężył sentymentalizm rodem z telewizyjnych seriali.

Kolejny zmarnowany potencjał to "Nadzieja" Stanisława Muchy. I tutaj nie zadziałała magia wielkich nazwisk: scenariusz Krzysztofa Piesiewicza, zdjęcia Krzysztofa Ptaka, role Pszoniaka, Zapasiewicza, Zamachowskiego obiecywały kawał przyzwoitego kina, będącego przynajmniej echem filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Bohaterem tej polsko - niemieckiej koprodukcji jest młody chłopak o wygładzie cherubina z weneckich płócien (Rafał Fudalej), który jest świadkiem kradzieży cennego obrazu z kościelnego ołtarza. Udaje mu się zarejestrować całe zdarzenie amatorską kamerą, co skłoni go później do przeprowadzenia osobliwego szantażu. Chłopiec namawia złodzieja, którym okazuje się znany koneser sztuki, do zwrotu malowidła. W zamian za to obiecuje nie ujawnić nikomu nagrania z popełnionego przestępstwa. W ten oto sposób chłopiec chce wypełnić swój idealistyczny plan. Chce naprawiać świat po swojemu i wymierzać sprawiedliwość własnymi rękami. Niestety, film zapowiadany jako "współczesny moralitet z elementami sensacji" nie spełnia swojej obietnicy już na poziomie scenariusza, pełnego karkołomnych rozwiązań i mało wiarygodnych relacji między postaciami. Całość wydaje się deklaratywna i całkowicie wypreparowana z realnego życia.

Podobny zarzut, choć na znacznie większą skalę postawić należy "Hani" Janusza Kamińskiego. Wybitny operator, (Oscary za "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana" Spielberga) zrealizował świąteczną pocztówkę z prokreacyjnym przesłaniem. Młode bezdzietne małżeństwo przygarniając na Wigilie chłopca z domu dziecka uświadamia sobie nagle pustkę, w jakiej dotychczas żyło. I - co łatwo przewidzieć - pod wpływem tego traumatycznego spotkania, decyduje się w końcu sprawić sobie własne, biologiczne dziecko, choć dotychczas nie było ono w planach. Film ze szczytnym i jakże aktualnym przesłaniem (zwłaszcza w dobie kryzysu demograficznego i alarmujących danych o stanie współczesnej rodziny) działa dokładnie wbrew zamierzeniom twórców. Tam, gdzie powinien wzruszać - śmieszy. Irytuje fałszywym tonem, który wybrzmiewa z każdej niemal wypowiadanej frazy i z każdej sztucznie wygranej sytuacji. Gdyby nie rozmach i operatorskie popisy, wydawać by się mogło, że to kolejny odcinek z krzepiącej telewizyjnej serii "Święta polskie".

Znacznie bliżej życia sytuuje się na pewno "Korowód", najnowszy film Jerzego Stuhra, który można by na upartego nazwać pierwszym fabularnym filmem lustracyjnym w polskim kinie. Gorący temat "teczek" potraktowany został z osobistej perspektywy dawnego TW, dziś profesora uniwersytetu (świetny Jan Frycz!), który ze strachu przed nagonką lustracyjną, a może bardziej jeszcze przed spojrzeniem w oczy najbliższym, decyduje się na ucieczkę z życia. Jego tropem podąża pewien sprytny student, który w wolnych chwilach pisze na zlecenie plagiaty prac magisterskich i pracuje jako paparazzi. Konfrontacja młodego, ambitnego cynika ze starszym zaszczutym przez własne sumienie życiowym przegranym nie jest najmocniejszą stroną tego filmu. Podobnie jak wątek młodego wilczka i jego miłosnych krętactw, w których odbija się cały jego amoralny pogląd na życie. Najbardziej fascynujący jest u Stuhra właśnie portret dawnego agenta, który z miłości do kobiety zaprzedał się ongiś komunistycznej władzy. Portret człowieka, który rujnując życie bliskiemu koledze zdołał zbudować szczęście swoje i swoich najbliższych. Co najbardziej poruszające, nie jest teraz w stanie zmierzyć się z tamtym oszustwem i popełnioną przez siebie krzywdą inaczej, jak tylko samodzielnie wymierzając sobie karę.

Dzień czwarty

Rzadko na festiwalu w Gdyni zdarzają się filmy, które nie dzieliłyby publiczności. O których jednogłośnie można by powiedzieć, że niosą ze sobą świeży powiew. Tak jest w przypadku "Sztuczek" Andrzeja Jakimowskiego, który zdążył już zawojować festiwal w Wenecji, przywożąc stamtąd prestiżową nagrodę Europa Cinema, dającą mu duże możliwości w międzynarodowej dystrybucji. "Sztuczki" mają w sobie klimat debiutanckiego filmu "Zmruż oczy", zrealizowanego przez reżysera przed czterema laty. I tym razem trwa upalne lato, gdzieś na polskiej prowincji. I tym razem patrzymy na świat oczami dziecka - czyli "mrużąc oczy", przez co surowa rzeczywistość zaczyna tracić swoje ostre kontury i nabiera fascynującej magii. W "Sztuczkach" mały bohater z zapyziałego miasteczka miast pogrążać się w marazmie, usiłuje obłaskawić los, kusi go i przekupuje na różne sposoby. Chciałby bowiem sprowadzić do domu ojca, który porzucił kiedyś rodzinę dla innej kobiety. Wyobraźnia i swoista gra z przeznaczeniem uruchamiają w filmie sekwencję niezwykłych zdarzeń. Przy okazji Jakimowskiemu udało się stworzyć osobliwy komediodramat, który aż kipi energią i urzeka zmysłowym konkretem. Reżyser przywołując wspomnienia z dzieciństwa stworzył własny samowystarczalny mikrokosmos, pełen realistycznych, a jednocześnie poetyckich obserwacji.

Podobny, magiczny realizm ma w sobie także "Wino truskawkowe" znanego dokumentalisty i producenta Dariusza Jabłońskiego, który zadebiutował właśnie w filmie fabularnym.  "Wino" jest luźną adaptacją "Opowieści galicyjskich" Andrzeja Stasiuka, który napisał do tego filmu scenariusz. Nie da się ukryć, że on także jest bohaterem filmu: dał mu swoje imię, a grający tę postać znany czeski aktor Jiři Machacek bardzo fizycznie przypomina polskiego pisarza.  Andrzej jest dobrowolnym wygnańcem, który przybywa w okolice Dukli najwyraźniej uciekając przed dotychczasowym życiem w mieście. Zaszywa się w podkarpackim miasteczku i próbuje wtopić się w lokalną społeczność. Jego oczami oglądamy miejsce przeklęte, z którego "zawracają wrony", a życie toczy się pomiędzy knajpą, komisariatem i kościołem, odmierzane rytmem przyrody i kolejnymi pijackimi rozróbami. Udało się w tym filmie oddać wielokulturową specyfikę miejsca, w którym żyli ongiś ze sobą Polacy, Rusini, Słowacy, Żydzi, Cyganie... Dziś ten wielobarwny świat ostał się jedynie w postaci szczątkowej. Film, będący polsko - słowacką koprodukcją, przywołuje jego pamięć choćby poprzez muzykę Michała Lorenca, która niesie ze sobą właśnie taki pomieszany, etniczny koloryt. I właśnie ów nasycony szczegółem obraz świata - niby stojącego w miejscu od wieków, ale już odchodzącego w niebyt, zmienieniającego się zwolna pod naporem cywilizacyjnych przemian - przekonuje w filmie najbardziej. Znacznie bardziej niźli jego podrasowana na użytek filmu fabularna konstrukcja.

Bohaterem czwartego dnia festiwalu w Gdyni była więc polska prowincja. Przefiltrowana przez spojrzenie kilkuletniego chłopca, dla którego wszystko jest magią - jak w "Sztuczkach" Jakimowskiego. To znów zobaczona oczami artysty, który w naturalistycznej scenerii dopatruje się metafizycznych przebłysków - jak u Jabłońskiego w "Winie truskawkowym".  Jacek Bromski w "U pana Boga w ogródku" odnalazł na podlaskich peryferiach uporządkowany, samoistny świat, mitologizując w sielankowej konwencji wszelkie jego grzechy i przywary  Poszedł w stronę sympatycznej karykatury, w której ksiądz, gangster czy policjant są w gruncie rzeczy tak samo poczciwi i swojscy. Z kolei Bogusław Linda w "Jasnych błękitnych oknach" postawił na nostalgię. Miasteczko, w którym dorastały jego bohaterki, ma w sobie posmak raju utraconego, choć życie na prowincji ma też swoje ciemne strony. Niemniej tu właśnie odnajdzie po latach swoje miejsce przedstawicielka modnej "warszawki", która przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, by pomóc umierającej na raka przyjaciółce z dawnych lat. Niestety, film Lindy ma ambicje znacznie większe i nie zamierza zadowolić się tylko tym wątkiem. Dlatego nie pogłębia go, a jedynie konwencjonalizuje i koniec końców sprowadza do malowniczego sztafażu. I w nim rozgrywa swój łzawy, niby - almodóvarowski dramat o kobiecej przyjaźni.

(ciąg dalszy nastąpi)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej