Festiwal Filmowy w Gdyni: Klęska obfitości

Kiedyś narzekaliśmy na zaściankowość naszego kina. Dziś dostrzegamy paradoksy kosmopolityzmu. Zwłaszcza w takich miejscach jak Gdynia, gdzie czasami bardziej chodzi nam o Polskę aniżeli o samo kino.

19.09.2022

Czyta się kilka minut

„The Silent Twins”,  reż. Agnieszka Smoczyńska / MATERIAŁY PRASOWE GUTEK FILM
„The Silent Twins”, reż. Agnieszka Smoczyńska / MATERIAŁY PRASOWE GUTEK FILM

Jaką twarz ma dzisiejsze polskie kino? Patrząc na werdykt minionego właśnie 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (12-17 września 2022), należy ona do… czarnoskórych walijskich bliźniaczek, które z tajemniczych powodów zamilkły. I stworzyły sobie własny świat, tyleż kreatywny, co autodestrukcyjny i hermetyczny.

Złote Lwy dla anglojęzycznego filmu „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej to decyzja odważna, bo nie tylko idąca pod prąd typowo polskim tematom, ale i wbrew decyzjom innych prestiżowych gremiów, zagranicznych i rodzimych, na czele z Cannes, Wenecją czy komisjami przedoscarowymi. Przepadły więc z kretesem pewniaki tej imprezy, na czele z Wojciechem Smarzowskim („Wesele”), Jerzym Skolimowskim („IO”) i Małgorzatą Szumowską („Infinite Storm”), a zwyciężył film pozornie najbardziej oddalony od naszego podwórka i potocznych wyobrażeń o tym, co w kinie ważne. Można z jury pod wodzą Jerzego Domaradzkiego w różnych punktach dyskutować, komunikuje nam ono jednak, że bardziej od prestiżu, warsztatu czy ciężaru gatunkowego liczy się dzisiaj autorska oryginalność.

Taka jest właśnie wzięta z życia i zarazem surrealistyczna opowieść o siostrach June i Jennifer Gibbons, które w latach 70. zatrzasnęły się we własnych głowach. Film Smoczyńskiej podąża za nimi w tej ucieczce na drugą stronę lustra. Odtwarza, również za pomocą animacji lalkowej czy musicalowych wstawek, ich wyimaginowany, a w końcu też literacki mikrokosmos. Pokazuje wyjątkową, lecz na swój sposób patologiczną więź, jaka połączyła autentyczne bohaterki, skazując je na izolację tudzież wzajemne uzależnienie. Reżyserka dostrzega w nich coś więcej niż psychopatologiczną osobliwość. Portret milczących bliźniaczek nie wprost, bo za pomocą sowizdrzalskiego tonu i wyszukanych środków wyrazu (w tym nagrodzonej scenografii Jagny Dobesz oraz muzyki Zuzanny Wrońskiej i Marcina Macuka) stara się obudzić w widzu tolerancję i empatię, nie uderzając przy tym w pedagogiczne ani nazbyt sentymentalne struny.

Za dużo, za mało

Czy jednak „The Silent Twins”, mówiony w obcym języku, z udziałem niepolskich aktorów i toczący się daleko stąd, jest filmem wystarczająco polskim? Takie pytania, również pod adresem filmu Szumowskiej bądź innych koprodukcji, padały w Gdyni często. Podczas debaty zorganizowanej przez miesięcznik „Kino” analizowano fenomen kina transnarodowego, które z jednej strony pozwala rodzimym twórcom realizować ambitne i kosztowne projekty zagraniczne, ale z drugiej budzi pewne wątpliwości w konkursie stricte polskim, niczym „Aida” Jasmili Žbanić rozbijająca bank z polskimi Orłami, a zrealizowana przez 10 różnych kinematografii. Kiedyś narzekaliśmy na zaściankowość, a dziś, kiedy nasze filmy coraz bardziej stają się częścią międzynarodowego krwiobiegu, zaczynamy dostrzegać paradoksy tego kosmopolityzmu. Zwłaszcza w takich miejscach jak Gdynia, gdzie niekiedy bardziej chodzi nam o Polskę aniżeli o samo kino.

Podobnie było w tym roku z klęską urodzaju. Zazwyczaj narzekało się po festiwalu na jego mierny poziom czy wręcz brak ciekawych tytułów. Rok ubiegły, kiedy to w pełni przejął stery dyrektor artystyczny Tomasz Kolankiewicz i selekcja stała się wypadkową przede wszystkim kompetencji i gustów, a nie środowiskowych interesów, przyniósł wyraźne zwiastuny zmiany. Polskie kino jakby odżyło, a już na pewno stało się bardziej odważne i różnorodne, tamta zaś główna nagroda dla „Wszystkich naszych strachów” ­Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta odbierana była niemal jak manifest nowego. W tym roku poziom zgłoszonych filmów był ponoć na tyle wysoki, że ­zakwalifikowano aż 20, a nie ­standardowe 16 tytułów, z lekka naginając przy tym regulamin.

Efektem było przeładowanie programu (będące czasem efektem postpandemicznej zgęstki) i jednocześnie zatarcie się kryteriów wyboru. Powróciły w związku z tym pytania, na ile gdyński konkurs powinien być „skupem interwencyjnym”, a na ile salonem wybrańców. Tym bardziej też widoczna stała się nieobecność w konkursie niektórych tytułów, jak choćby „Prawdziwego życia aniołów” Artura W. Barona z przełomową rolą cierpiącego na afazję Krzysztofa Globisza. Odkąd zlikwidowano sekcję „Inne spojrzenie”, coraz mniej w Gdyni miejsca na to, co całkowicie osobne.

Kino troski

Dominowało porządnie skrojone kino „dla ludzi” – żeby jeszcze zechcieli wstać ze swoich kanap i ruszyć do sal kinowych. To kino miało z kolei twarz szorstkiego i przedwcześnie owdowiałego tirowca o miękkim sercu (Eryk Lubos), który w „Tacie” Anny Maliszewskiej udaje się do przedwojennej Ukrainy z bardzo nietypową kontrabandą. Autorka kultowych teledysków w swym filmowym debiucie stworzyła urzekającą hybrydę kina drogi, westernu i opowieści o dorastaniu do ojcostwa, nakręconą w ciepłych barwach dzieciństwa i zarazem z lekko groteskowym przegięciem, w punkowym rytmie „Nowej Aleksandrii” grupy Siekiera.

Z kolei Jacek Lusiński w „Śubuku” (nagroda za oparty na faktach i raczej konwencjonalny scenariusz odebrana wespół z Szymonem Augustyniakiem) zadbał o nasze samopoczucie, pokazując desperacką i pionierską walkę samotnej matki, granej z werwą przez Małgorzatę Gorol. W brutalnych pod każdym względem latach 90. kobieta idzie na wojnę z inercją czy ignorancją polskiego systemu edukacyjnego, zamkniętego dla dzieci ze spektrum autyzmu.

Najbardziej oczarował publiczność „Johnny” innego debiutanta, Daniela Jaroszka, który opowiada życiorys ks. Jana Kaczkowskiego w konwencji energetycznej dresiarskiej gawędy. Miesza się tu i hip-hop, i anielskie chóry, rządzą kościelne kadzidła i kij bejsbolowy, bo tytułowy bohater ma w sobie coś z buntownika i zarazem bożego szaleńca. Promieniuje tym na Patryka – chłopaka z kryminalną kartoteką, który trafia do pracy w puckim hospicjum (doceniona rola Piotra Trojana), aczkolwiek ckliwy finał tej historii trochę kłóci się z anarchizującym temperamentem „dziwaka z Sopotu”, zmarłego przed sześcioma laty i zagranego wiernie przez Dawida Ogrodnika.

Najwyraźniej polscy twórcy upodobali sobie w tym roku „kino troski”, do którego zaliczyć można też „Strzępy” Beaty Dzianowicz, drugi film tej reżyserki, nagrodzony za drugoplanową rolę Grzegorza Przybyła. Wciela się on w dotkniętego alzheimerem ojca i dziadka, ale w tym skromnym obrazie choruje tak naprawdę cała rodzina. Pojawiają się tutaj pytania o granice i o formy pomocy, jakiej najbliżsi mogliby udzielić choremu, i o nowe zdefiniowanie bliskości.

Historie z historią

W natłoku trudnych spraw, przerabianych zazwyczaj w ciasnych czterech ścianach, w różnych okolicznościach życiowego lockdownu, festiwalowy widz poszukiwał chociaż chwilowego wytchnienia. A najlepiej całkowitego resetu, przypominającego o tym, że kino robi się czasami dla zabawy w kino. Stąd tak wielki entuzjazm, również u jury przyznającego w tym wypadku nagrodę Złoty Pazur, wywołała „Apokawixa” Xawerego Żuławskiego, czyli pełnokrwisty horror wpisany w ekologiczno-apokaliptyczną narrację, a właściwie parodia jednego i drugiego. Eskapada warszawskich maturzystów na Wybrzeże miała skończyć się co najwyżej dziką balangą w zabytkowym pałacu należącym do bogatego tatusia, ale skażone sinicami wody zatoki przemieniają uczestników w zombie, sam zaś film zamienia się w samonakręcający się, acz świetnie kontrolowany chaos. A przy okazji w krytykę turbokapitalizmu i konsumeryzmu, z udziałem gangsterów, dilerów, leśnych dziwadeł, kaszubskiego folkloru i odwołań do kina mistrzów. W tym Żuławskiego seniora i historycznej ikonografii Andrzeja Wajdy.

Ta wielka historia prezentowana podczas tegorocznej Gdyni miała zresztą bardzo różne oblicza. U Smarzowskiego oczywiście szpetne. Nowe „Wesele” podąża tropem rozrachunkowym za polską niepamięcią w temacie Zagłady i za dzisiejszą mentalnością naznaczoną tym, co wyparte. Gdyby ten film był świeżynką (premierę miał prawie rok temu), z pewnością byłby mocniejszym uderzeniem festiwalowym, a tak wyjechał tylko z nagrodą za kostiumy dla Magdaleny Rutkiewicz-Luterek. Opisywane niedawno na tych łamach „Orlęta. Grodno ’39” Krzysztofa Łukaszewicza, o żydowskim chłopcu w harcerskim mundurku, który rusza na pomoc miastu zaatakowanemu przez Armię Czerwoną, mimo zacnych intencji stały się zakładnikiem swojej ugrzecznionej, czytankowej konwencji.

Fascynującą niespodzianką okazał się za to „Filip” Michała Kwiecińskiego (Srebrne Lwy) na podstawie prozy Leopolda Tyrmanda, gdzie młody uciekinier z warszawskiego getta udaje we Frankfurcie francuskiego kelnera. W efekcie dostajemy niepokojący dramat, skonstruowany z finezją, frenezją i nawet pewną frywolnością, w czym duży udział mają nagrodzone zdjęcia Michała Sobocińskiego oraz intrygująca kreacja Eryka Kulma jr.

Najwięcej kontrowersji wywołał natomiast film otwarcia, czyli „Orzeł. Ostatni patrol” Jacka Bławuta. Znakomity dokumentalista opowiada o tragicznej misji polskiego okrętu podwodnego na Morzu Północnym w 1940 r., eksperymentując z wojennym widowiskiem. Zamyka załogę, a wraz z nią i widza, w trzewiach żelaznego wieloryba, rekonstruując przede wszystkim gęstą i duszną atmosferę ostatnich dni nigdy nie odnalezionej jednostki. Klaustrofobiczne zdjęcia Jolanty Dylewskiej i złowrogie pomruki maszyny (nagroda za dźwięk dla Radosława Ochnio i Michała Fojcika) zmuszają do całkowitej immersji, jednakże sama opowieść szwankuje, a całość niemiłosiernie przytłacza swoją formą. Liczne laury, również za reżyserię, za montaż Bartłomieja Piaska i Piotra Wójcika oraz za charakteryzację dla Dariusza Krysiaka, uczyniły z „Orła” najbardziej uhonorowany tytuł tego festiwalu.

Życie jest gdzie indziej

Co może dziwić o tyle, że wiele świetnych filmów zostało w werdykcie zupełnie bądź prawie pominiętych. Dostrzeżono na szczęście poruszającą rolę Doroty Pomykały w „Kobiecie na dachu”, aczkolwiek kolejna mocna opowieść Anny Jadowskiej o odzyskiwaniu przez kobietę, tym razem dojrzałą i zahukaną, swojej widoczności czy sprawczości, wycyzelowana w najdrobniejszych szczegółach, gestach, nastrojach, zasłużyła na większą uwagę.

Brak statuetki dla „IO” Skolimowskiego wygląda wręcz na gest przekory wobec jego dotychczasowych sukcesów. Okrutna, lecz piękna zarazem baśń o osiołku, który przemierza współczesną Polskę i Europę, sfilmowana została niejako jego oczami, w których przegląda się ekspresjonistycznie wykrzywione człowieczeństwo i współczesność [więcej o filmie w następnym numerze – red.].

Nie sposób zrozumieć zignorowania wyśmienitego debiutu „Chleb i sól” Damiana Kocura, docenionego przez dziennikarzy, DKF-y i jury młodych. Nie chodzi tylko o to, że udało się tu coś niemożliwego i dość ryzykownego: opowiedzieć za pomocą muzyki Chopina o beznadziejnej codzienności blokersów ze średniej wielkości miasta czy o cenie społecznego awansu. Reżyser rzeźbi w dobrze sobie znanej materii (w miejscu, środowisku, życiorysach wieloletnich kumpli), zamieniając rzeczywistość w fikcję, a fikcję w prawdę o rzeczywistości. Mamy tu więc kino dojrzałe i filmowo, i myślowo, w którym dyskretnie, pod powierzchnią niby błahych zdarzeń, pulsują strach, wstyd, samotność w grupie i głęboko uwewnętrzniona przemoc. Ta ostatnia ujawnia się na różnych poziomach, zazwyczaj wobec innych i słabszych, jak choćby osiedlowi sprzedawcy kebabu czy tresowane na wirtuozów dzieciaki. Twórca doskonałej i nagradzanej na całym świecie krótkometrażówki „Dalej jest dzień” (2020) pod opieką Studia Munka rozwinął skrzydła i tworzy wielkie kino.

Podobnym odkryciem są dokonania Grzegorza Mołdy (rocznik 1993), mającego swoje filmy w aż dwóch konkursach: „Zadrę” w głównym i znakomity ­„Matecznik” w mikrobudżetowym. Wypełniona rymami i bitami ­historia ­początkującej raperki, która szuka swego ­miejsca w typowo męskim świecie i gubi się gdzieś po drodze, ma wszelkie cechy dobrego kina środka, natomiast drugi z tytułów to ciekawy przykład kina „laboratoryjnego”, w stylu greckiej Nowej Fali. Pokazuje, jak pewien społeczno-psychologiczny eksperyment przeprowadzany w małym mieszkanku na chłopcu z poprawczaka zaczyna wymykać się spod kontroli. I że nie ma ucieczki przed systemem jak tylko w inny system, o śmiałych skojarzeniach psychoanalitycznych nie wspominając.

W tej kategorii zwyciężył jednak „Słoń” Kamila Krawczyckiego, czyli subtelny melodramat gejowski, osadzony na Podhalu niczym swojskie „Brokeback Mountain”, a wyróżnienie otrzymał film „Obudź się” Filipa Dzierżawskiego o zdesperowanej kibolce, która nieoczekiwanie znajduje wyjście z zaklętego kręgu plemiennej nienawiści. I właśnie to kino, młode, początkujące, wyrosłe z ograniczeń, wielokrotnie okazywało się bardziej drapieżne, poszukujące i świeże niż poprawne w każdym calu filmy z konkursu głównego.

Ucieczka do siebie

Mimo wszystko, mimo owej zachowawczości w przedstawianiu realiów za oknem i wspomnianej wyżej ­„reasumpcji” selekcji, był to festiwal udany, a z pewnością bardzo obfity. Pozwalał zapomnieć na chwilę o kryzysie ekonomicznym, który dotyka również branżę filmową, o słabej frekwencji na polskich filmach, o coraz częstszych próbach cenzury czy uznaniowości w ocenie zgłaszanych projektów. A także o zbliżających się wyborach dyrektora artystycznego festiwalu – oby nie nowego, bo ten, który jest, czyni swoją powinność doskonale. Oraz o stołecznej edycji zainicjowanego w Gdyni Niebyłego Festiwalu, który miał przypomnieć o półkownikach z okresu stanu wojennego, pozbawionych ongiś szansy festiwalowego zaistnienia, a wygumkował w dzisiejszym programie Agnieszkę Holland.

Ta edycja pokazała więc światowość i jednocześnie ucieczkowość dzisiejszej polskiej twórczości filmowej, ćwiczącej się w sportach coraz bardziej ekstremalnych (wyprodukowane przez Netfliksa „Broad Peak” Leszka Dawida), w sztukach przetrwania („Infinite Storm” Szumowskiej), zagranicznych wojażach i europejskich dylematach („Cicha ziemia” Agnieszki Woszczyńskiej), lecz ostrożnej w przekraczaniu własnych granic. Inaczej niż w przypadku „IO”, gdzie 84-letni reżyser wcale nie skopiował „Na los szczęścia, Baltazarze” (1966) Roberta Bressona, a pomysłowości, wigoru i konsekwencji mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzik. Albo w zwycięskim „The Silent Twins”, filmie polsko-brytyjsko-amerykańskim, który intryguje, trochę czaruje, trochę drażni nadmiarem konceptów i jednocześnie nie stara się schlebiać widzowi. Zaprasza go po prostu do siebie szczodrym gestem, choć bez kokieterii i na własnych warunkach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Klęska obfitości