Krajobrazy i landszafty

Na krakowskim festiwalu czeka się zwykle na film, który najlepiej wyrazi ducha czasu - zmiennego, co roku odsłaniającego nową twarz. Podczas tegorocznej edycji takiego filmu nie było.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

Janina Garycka - kadr z filmu Antoniego Krauzego /
Janina Garycka - kadr z filmu Antoniego Krauzego /

Nie pojawił się tym razem film, który skupiłby powszechną uwagę, o którym by mówiono: - Musisz to zobaczyć! Może dzisiejszy duch czasu ma zbyt wiele twarzy?

Duch czasu i duch refleksji

Gdyby brać pod uwagę ekranowe refleksy zdarzeń relacjonowanych na pierwszych stronach gazet, pewnie najbliżej owego ducha czasu był - nagrodzony przez jury FIPRESCI - hiszpański dokument Enrica Miro i Lluisa Jene “Miguel na froncie", przejmujący portret korespondenta wojennego Miguela Gila, który zginął przed czterema laty w Sierra Leone, jak niedawno Waldemar Milewicz w Iraku. Film nie tylko gromadzi dramatyczne świadectwa z wielu frontów, od Kosowa po Czeczenię, ale przede wszystkim uzmysławia, że najważniejszą cechą sławnego reportera nie jest wcale odwaga ani niespokojny duch, ale dobroć i wrażliwość.

Gdyby słuchać wyborów widowni - trzeba by wskazać na zdobywcę Nagrody Publiczności, “Balladę o kozie" polskiego debiutanta Bartka Konopki. Ale ten dokumentalny obrazek czterech gospodarstw rolnych w gminie Świdnica, którym dolnośląskie władze dla pobudzenia przedsiębiorczości przyznały po jednej kozie, przy niewątpliwym wdzięku i zmyśle obserwacji zbyt jest lekki, by unieść prawdę o egzystencji bohaterów. Nie dziwi mnie więc, że pominęły go wszystkie jury, choć podczas kończącej festiwal konferencji prasowej czyniono z tego zarzut.

Dla mnie największym festiwalowym przeżyciem był niemiecki dokument Volkera Koeppa “Tego roku w Czerniowcach". Z racji metrażu (ponad dwie godziny) pokazany był poza konkursem, w ramach cyklu “Premiery dokumentalne świata", i mało kto zdecydował się na oglądanie go późną nocą. Kto jednak dotrwał - nie żałował. Świetnie skonstruowany film łączy cechy, które najbardziej cenię w dokumencie: prawdę ludzkich biografii, etnograficzną przenikliwość, unaocznienie procesu “poszukiwania rodzinnych korzeni". Śledzimy równoległe podróże wielu ludzi - od żydowskiego wiolonczelisty, odnajdującego po latach rodzinny dom, po aktora Harveya Keitla, po raz pierwszy poznającego rodzinny kraj swojej matki - do Czerniowiec na Ukrainie, a zwieńczeniem jest podróż odwrotna - młodej Ukrainki, która ukończywszy w Czerniowcach studia odjeżdża pociągiem do Niemiec. Oglądamy przy tym pejzaż legendarnego wielokulturowego miasta na Bukowinie zarejestrowany na taśmie 35 mm, co zapewnia rozkosz oczom, nawykłym podczas festiwalowych projekcji do obrazów wideo.

Przy podobnych okazjach zdarza mi się marzyć, że krakowska impreza zmieni formułę i przekształci się w światowy festiwal artystycznego dokumentu, na którym konkurowałyby filmy różniące się metrażem, za to spojone tonacją spokojnej refleksji, unikające agresywności telewizyjnych reportaży. W tym roku sprzyjała podobnym pomysłom ciepła obecność laureata Smoka Smoków Alberta Mayslesa - zarówno w kuluarach i na estradzie “Kijowa" (karierę zrobiła jego wypowiedź: “Michael Moore stara się człowieka przyłapać, ja - otworzyć jego serce"), jak i filmów, które zrobił z bratem Davidem - na festiwalowym ekranie.

Potem jednak, kiedy oglądam błyskotliwe krótkometrażowe perełki - jak nominowany przez jury do Europejskiej Nagrody Filmowej norweski film “Wszystko w jednym" Torbjorna Skarilda (filozoficzna refleksja wokół nieodbytego skoku z trampoliny) albo rumuńskie “Mieszkanie" Constantina Popescu (o nieoczekiwanych konsekwencjach życia w bloku) - na powrót wydaje mi się, że dotychczasowa eklektyczna formuła, umożliwiająca start reprezentantom wszystkich rodzajów filmowych, pod warunkiem nieprzekraczania 60 minut, jest niezastąpiona. Dzięki niej można w Krakowie obejrzeć filmy, których nie tylko w repertuarze kinowym trudno szukać, ale którym również - w dobie komercjalizacji telewizji - na telewizyjny ekran przedostać się coraz trudniej.

Złoty Smok dla fabuły

Argumentem na rzecz tej formuły jest też werdykt tegorocznego jury. Po raz pierwszy w dziejach krakowskiego festiwalu (chyba się nie mylę?) zwycięzcą międzynarodowej rywalizacji został film fabularny: angielską “Osę" jurorzy uznali za “najbardziej kompletny pod względem środków wyrazu film konkursu". Nie zdziwiła mnie ta decyzja: istotnie, film Andrei Arnold ma w sobie klasę angielskiego kina społecznej obserwacji z kręgu Mike’a Leigh, a zarazem świeżość - jakby się oglądało taką historię po raz pierwszy. 23-minutowa opowieść o jednym popołudniu z życia kobiety, która ukrywa przed nowym mężczyzną fakt posiadania czwórki dzieci, by w finale przekonać się, że najlepsze jest zawsze mówienie prawdy - tak jest skonstruowana, że widz kilkakrotnie ma okazję zmienić swoje nastawienie wobec bohaterów.

A jeszcze co najmniej dwie inne brytyjskie krótkie fabuły mogły liczyć się w tej konkurencji: laureat Srebrnego Smoka “Good Bye, Cruel World" Vito Rocco - groteskowy obraz przyjaźni małego chłopca ze starcem oraz niedostrzeżony w żadnym werdykcie “Love Me or Leave Me Alone" Duane Hopkins - wspaniale autentyczna 15--minutowa opowieść o miłości nastolatków.

Także w dziedzinie animacji jurorzy nagrodzili film nieefektowny może, za to użyteczny. Srebrnego Smoka otrzymał “Dom" Vivienne Jones (znów Wielka Brytania!), zbudowany z rysunków wykonanych w ramach psychoterapii przez pacjentki. A konkurencja była mocna; w pobitym polu zostały nie tylko pyszne utwory rosyjskie: śmieszne “Bóstwo" Konstantina Bronzita, gdzie hinduski posążek wykorzystuje swoich wiele ramion do odegnania muchy, i liryczna “Maleńka nocna symfonia" Dmitrija Gellera - pełen fantazji zapis snu kota, ale i głośny już laureat Oscara - australijski “Harvie Krumpet" Adama Elliota.

Niewątpliwym sukcesem naszej kinematografii jest fakt uznania za najlepszy dokument festiwalu nakręconego pod kierunkiem Kazimierza Karabasza debiutu studenta łódzkiej filmówki Leszka Dawida “Bar na Victorii". Opowieść o dwóch bezrobotnych z Kluczborka, którzy jadą do Londynu marząc, że w jego centrum otworzą tytułowy bar, by na miejscu przekonać się, jak trudno te marzenia ziścić - jury międzynarodowe nagrodziło Srebrnym Smokiem “za puls i energię", a krajowe - Srebrnym Lajkonikiem za “wrażliwość i autentyzm". Docierają do mnie te argumenty, sam jednak miałem przy oglądaniu wrażenie déjŕ vu; “Bar na Victorii" wydał mi się nadto przewidywalny.

Inna sprawa, że wśród dokumentów tegorocznego konkursu zabrakło oczywistych spełnień. Nawet najpiękniejszy dla mnie film tej kategorii - “W ciemności" Siergieja Dworcewoja, obraz losu niewidomego starego mężczyzny, którego samotność w mieszkaniu na moskiewskim osiedlu łagodzi tylko piękny biały kot - choć nakręcony podobną metodą długich, maksymalnie przetrzymanych ujęć, co poprzednie dzieła autora, dwukrotnie w przeszłości zapewniające mu zwycięstwo na krakowskim festiwalu, nie ma dawnej siły; dobrze jednak, że choć studenckie jury utwór rosyjskiego mistrza dostrzegło.

Piękna skądinąd irańska “Róża dla Majnun" Ahada Ebadiego - obraz jednego dnia z życia zbieraczki złomu - raziła jawną inscenizacją. Niezmiernie ciekawą historię - powstania pierwszej reprezentacji piłkarskiej Tybetu - opowiedziała duńska “Zakazana drużyna" Arnolda Kroigaarda i Rasmusa Dinesena; przy jej oglądaniu miałem jednak wrażenie ślizgania się po powierzchni. Nie mówiąc już o “Landszafcie" - kolejnym manierycznym dziele faworyta europejskich festiwali Siergieja Łoznicy, pracującego w Niemczech Rosjanina. Obraz nieruchomej kolejki ludzi czekających na autobus w ponurym pejzażu jakiegoś rosyjskiego miasteczka złączony został z nagraniem z offu banalnych rozmów o wszystkim i niczym. Pomysł dobry na dziesięć minut, ale film trwa sześćdziesiąt; gdzieś od trzydziestej myśli się już wyłącznie o tym, żeby to się wreszcie skończyło.

Konkurs polski - triumf dokumentu

Na takim tle polski dokument wypadł całkiem okazale. To jedyna praktycznie konkurencja w narodowym konkursie - wobec tradycyjnego braku krótkich fabuł (produkuje się je u nas tylko w szkołach filmowych, nie co rok zdarza się jednak “Męska sprawa") i katastrofalnego odwrotu rodzimej animacji. Za to w obrębie dokumentu wyłania się kilka wyraźnych kategorii.

Jak zwykle najmocniej miewa się klasyczny dokument społeczny. Obok wspomnianych debiutów Konopki i Dawida, wyróżniał się nagrodzony Brązowym Lajkonikiem “Born Dead". Doświadczonemu dokumentaliście Jackowi Bławutowi udała się tu rzadka sztuka: pokazując młodego przestępcę o odrażającym wyglądzie (ciało pokryte tatuażami), zaczynającego w ramach więziennej akcji rehabilitacyjnej pracę z upośledzonymi umysłowo dziećmi, uwiarygodnił przemianę. Naprawdę wierzymy, że ten chłopak staje się dobry.

Bodaj jeszcze więcej dramaturgicznej siły zawarł Maciej Adamek w “Powrocie": wystarczyły 24 minuty, żeby więzień, który odsiedział dziesięć lat za morderstwo, wydał się nam w finale zupełnie kimś innym niż na początku. Wart zapamiętania jest też skromny dokument “Mniej niż tona węgla", zrealizowany w katowickiej telewizji przez Bożenę Klimus i Jana Zuba. Trzeba było przyznanej po raz pierwszy Nagrody im. Macieja Szumowskiego, żeby zwrócić uwagę na film tego typu.

Nie rozwija się tak, jak można było oczekiwać, dokument codzienności; nie widać kontynuacji osiągnięć sprzed kilku lat, jak “Taka historia" Pawła Łozińskiego. Główny powód jest zapewne taki, że tego typu filmy nie interesują naszej telewizji. Tym większe znaczenie ma fakt wyróżnienia przez jury krajowe młodych autorów samodzielnie produkujących filmy o zwykłych ludziach, jak “Może i Pan Bóg stary już" Katarzyny Śliwińskiej (młodziutka debiutantka dostała nagrodę dla najlepszego producenta!) czy “Pokonać nudę" Sebastiana Jensza-Stawowczyka albo zrealizowany w Mistrzowskiej Szkole Andrzeja Wajdy dokumentu innego debiutanta - “kuracji" Macieja Cuske.

Całkowicie prywatną produkcją jest też nie należący wprawdzie do dokumentów codzienności, sytuujący się poza wszelkimi kategoriami, nieoczekiwany zwycięzca krajowego konkursu - “Generacja CKOD" Piotra Szczepańskiego. Świat tego filmu nie jest moim światem, a jednak autor pozwala przyglądać mu się z tak bliska i z tak ekscytującej perspektywy, że po niespełna godzinie rozumiem go daleko lepiej. Autor, urodzony w 1975 roku łodzianin (syn znanego historyka filmu Tadeusza Szczepańskiego), przez dwa lata filmował pracę i występy swoich kolegów i rówieśników, twórców zespołu muzycznego Cool Kids of Death, wśród nich takie indywidualności, jak wokalista i autor komiksów Krzysztof Ostrowski czy filozof i publicysta Kuba Wandachowicz. Ich działalność i sposób bycia są świadectwem i przejawem buntu; Piotr Szczepański wpisuje się jako autor w ten ich buntowniczy ton i rytm. A skoro przy tym skłania odbiorców - niezależnie od wieku - do porównań z językiem własnej, dawnej lub obecnej buntowniczości, jest to znak, że Złoty Lajkonik przyznany został zasłużenie.

Najwięcej czasu podczas pokazów polskiego konkursu zajmowały dokumenty biograficzne. Trudny to gatunek: większość utworów okazała się mało lub średnio udana; zdarzył się nawet całkowicie nieudany. W czterdzieści lat po zasłużonym zdobyciu pierwszego krakowskiego Złotego Smoka (za “Powrót statku") przybywający ze Stanów Marian Marzyński nakręcił najbardziej irytujący film festiwalu: “Ja, Gombro". Z twórczości Gombrowicza zrozumiał tyle, że to pochwała megalomanii, że zatem (skoro “Poniedziałek ja. Wtorek ja. Środa ja") należy samego siebie wysuwać na pierwszy plan, w komentowaniu dzieła wielkiego pisarza ograniczać się do szkolnych banałów i przerywać w pół zdania świadkom jego biografii.

Na szczęście i w tej grupie znalazły się udane utwory: ascetyczny dokument Stanisława Kubiaka “Jerzy Nowosielski - portret z lustrem", a zwłaszcza liryczny film Antoniego Krauzego “W jednym - o przyjaźni, miłości i śmierci Janiny Garyckiej". Zrealizowany przy pomocy tradycyjnych środków portret współtwórczyni Piwnicy pod Baranami jest zarazem przejmującą opowieścią o losie. Jak najsłuszniej otrzymał nagrody od jury kanałów telewizyjnych: Kino Polska i Planete.

Natomiast takich filmów, jak “Tego roku w Czerniowcach" albo autobiograficzna “Kanapa" młodej Amerykanki Pearl Gluck nie produkuje się u nas w ogóle. Trochę przypominał ten typ kina telewizyjny dokument Aleksandry Czerneckiej i Dariusza Pawelca “W środku", w którym Jurij Andruchowycz i Andrzej Stasiuk przedstawiają swoje widzenie Galicji, zrealizowany jednak bez podobnego rozmachu i szczypty szaleństwa. Po to między innymi jest Krakowski Festiwal Filmowy, żeby można było z tego rodzaju braków zdawać sobie sprawę.

---ramka 331465|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004